(źródło) |
(gdyby ktoś miał
wątpliwości, tytuł notki jest parafrazą tytułu cyklu Tamara’s Never Seen z Channel Awesome)
Historia mojej
relacji z Baldur’s Gate jest długa.
Mam na myśli: naprawdę długa.
Przeogromnie jarałam się pierwszą odsłoną tej gry w 1999 r. – a raczej jej
zapowiedzą w jakimś komputerowo-growym czasopiśmie (Komputer Świat, jak mniemam, choć głowy nie dam). I tak sobie
marzyłam, że łooooo, no to niebawem sobie pogram! Oczywiście, nie pograłam
sobie, bo nie miałam na tyle wypasionego kombajnu, który by tę grę uciągnął. I
tak pociąg „Wrota Baldura” na długie lata odjechał.
Z czasem,
oczywiście, zupełnie zapomniałam o tej grze. Wróciła do mnie chyba na studiach
– i to nawet nie BG, tylko BG II. Zaczęłam grać. Było fajnie. Dziecię Bhaala
się przebudziło. Ale z przyczyn, których już nie pamiętam, jakoś przerwałam grę
i długo do niej nie wracałam. Potem grałam z Ulvem (a może na odwrót? A może
obie próby były z Ulvem? A może w ogóle wszystko mieszam? Nie wiem już sama,
tyle było tych podejść…). Ale jakoś się rozmyło i przerwaliśmy. Potem grałam z
Ulvem i z Oposem. Ale przerwaliśmy jeszcze szybciej. I tak dalej. Przez kilka
lat jedyne, co z tej gry kojarzyłam, to że cholerne dziecię Bhaala się
przebudziło. A raczej: „aa, dzieecię Bhaaala się przebudziiiiło”. Serio – nie
potrafię o tym fakcie przebudzenia myśleć inaczej, niż z intonacją zastosowaną
przez Krzysztofa Kolbergera. Tak, tyle
razy zaczynałam tę grę! Jej początek wrył mi się w mózg!
A w ostatnią
majówkę z Ulvem spróbowaliśmy po raz kolejny. I tym razem przyświecało nam
mocne postanowienie, że uda nam się to przejść.
No i się udało.
Nie ma chyba sensu
pisać ani o fabule (na litość Jeżusia, przecież po niemal dwudziestu latach wszyscy
możliwi gracze, którzy mogliby być tym tytułem zainteresowani, znają tę fabułę
lepiej ode mnie!), ani o tym, że to po prostu świetna gra. Niesamowicie
klimatyczna, z rozbudowaną historią, świetnymi postaciami, ciekawymi wątkami
pobocznymi, no po prostu wciąga i każe grać dalej. Kurde, wystarczy, że podsunę
fragment wpisu na Wikipedii – o tutaj. Serio, to nie jest gra, która wymaga mojego
mówienia, że jest fajna.
Ale jednak
spędziłam z nią ostatnie dwa miesiące, więc mam potrzebę podzielenia się… cóż,
wrażeniami po prostu.
Czyli: Twój mroczny przydomek nie ma szans w starciu z Janem Jansenem i maścią z rzepy. |
Przede wszystkim:
członkowie drużyny. Cała ta przygoda byłaby niczym, gdyby nie oni. Ogromne
ukłony dla ekipy tworzącej polską wersję językową. Jan Jansen Jana Kobuszewskiego, Korgan Jarosława Boberka (szacun ogromny, bo w życiu bym nie
powiedziała, że to Boberek!), Keldorn
Marka Perepeczko, Minsc Janusza
Marcinowicza i wreszcie narrator Piotra Fronczewskiego (och, któż nie wie, że przed wyruszeniem w drogę należy zebrać
drużynę?) – to po prostu majstersztyk. Nawet do Aerie Jolanty Wilk nie mogę się przyczepić, mimo że ogólnie to
strasznie jęcząca postać (wiecie, bolą nóżki, nie podoba się pod ziemią, takie
tam…). Bardziej jęcząca jest chyba tylko Imoen
Iwony Rulewicz, ale co zrobić – taka postać, akceptuję to. Może nie budzić
mojej ogromnej sympatii, ale z całą pewnością trudno byłoby czepiać się tego,
jak jest zagrana. Ot, po prostu taki ma charakter. W tym momencie trochę
żałuję, że nigdy nie przyłączyliśmy do drużyny Haer’dalisa, bo bardzo chciałabym posłuchać nieodżałowanego Andrzeja
Butruka.
Miałam zresztą
ogromny dylemat związany z doborem członków drużyny, bo o ile Minsc i Jan
Jansen byli pewniakami (hej, podobno gracze narzekają na Minsca – czego w ogóle
nie ogarniam – fantastyczna postać, a raczej dwie fantastyczne postacie w cenie
jednej, no bo wszak Minsc i Boo!), o tyle na przykład wahałam się, co uczynić z
Korganem. Zdecydowanie odpowiadał mojemu stylowi gry (czyli miecz w dłoń i szarża
na wroga) i upodobaniom (krasnolud!), natomiast niestety nasze podejścia do
świata się nieco rozjeżdżały i w końcu zaczął trochę marudzić, kiedy dobiliśmy
do heroicznej reputacji. Z pewnym żalem ostatecznie wymieniłam go na Keldorna, ale
paladyn koniec końców okazał się zupełnie satysfakcjonujący, w dodatku fajnie
się dogadywał z Minskiem.
Pomarudzę natomiast
na moją własną postać: wybrałam sobie bowiem zabójcę magów. Po przejściu całych
Cieni Amn muszę powiedzieć, że jedyna
wyraźnie widoczna cecha tej klasy to niemożność noszenia magicznych
przedmiotów. Teoretycznie powinnam mieć jakieś zwiększone odporności na magię i
bonusy do walki z magami, ale doświadczenie pokazało, że rzucali na mnie swoje
zaklęcia jak chcieli i jakoś w ogóle nie odczułam plusów płynących z mojego
wyboru drogi życiowej.
Boo taksuje badawczym spojrzeniem Desharika. Boo zna się na ludziach. Osądom Boo można ufać. |
Zresztą,
podejrzewam, że moje życiowe wybory w ogóle nie ułatwiały nam rozgrywki. Mogłoby
być łatwiej, gdybym na przykład przez większość gry nie trzymała się kurczowo
biegłości w toporach (bo krasnolud! Krasnoludy walczą toporami!), bo kiedy
wreszcie zdobyliśmy Crom Faeyr, mogłam co najwyżej używać go jako przycisku do
papieru. Pewnie też nie trzeba było do niemal końca gry kazać Minscowi walczyć
Lilarcorem, ale kamaaan, to był gadający miecz! Był uroczy! Tym sposobem Minsc
był nawet nie dwiema, a trzema postaciami w cenie jednej! No i od Lilarcora po
raz pierwszy usłyszałam o Księżycowym Ostrzu, którego wszak później szukaliśmy.
Ale myślę, że
jednak pod wieloma względami świetnie rozumieliśmy się z grą. Ot, na przykład
kiedy drowy opowiedziały nam smutną, smutną historię o tym, jak to ustawili
tron na dachu Pałacu i skończyło się to tragicznie dla Matriarchy, a potem
zapytały, czy wiem, jaki z tego morał – ja, w sumie w żartach, powiedziałam, że
morał brzmi „nie ustawiać tronu na dachu z trawy”. I jakież było moje
zdumienie, kiedy właśnie to powiedział Jan, a co więcej – drowy to
potwierdziły! Tak, z tej przykrej historii właśnie taki płynie morał: nie
ustawiać tronu na dachu z trawy. To takie proste i takie piękne. I ta gra w
wielu punktach właśnie tak zaskakuje rozsądkiem. Tam, gdzie człowiek spodziewa
się jakiegoś wzniosłego badziewia, nagle dostajemy coś totalnie życiowego, aż
zabawnie niepasującego do całej otoczki.
Ale humor przejawia
się zresztą nie tylko w tych zaskoczeniach. Baldur’s Gate II obfituje po prostu
w taką mniej i bardziej prostą radość, czy to kiedy spotykamy drużynę Drizzta,
która szuka różowego młota (którego kolor stanowi podstawę do płomiennego
sporu), czy kiedy Jan mówi… no, cokolwiek o rzepie. A Jan ma naprawdę dużo do
powiedzenia o rzepie. Wiedzieliście, że rzepa, prócz świetnego smaku, posiada
także cudowne właściwości lecznicze?
Naprawdę chciałam wrzucić jakieś poważne screeny, ale chęci chęciami, a wyszło jak zwykle. |
Poza tym, miałam swoją
twierdzę. I to też było szalenie fajne. Rozwiązywałam lokalne spory i zbierałam
podatki. Choć jak teraz o tym myślę, to pod koniec jakiś lord mi fikał, że te
ziemie należą do niego i że następnym razem przyjdzie ze swoją armią – i jakoś
chyba nigdy nie wrócił… Cóż, tak czy owak ja się zastanawiam, co on chce z tą
armią osiągnąć. Kaman, zabijaliśmy smoki, demony, wybiliśmy co najmniej dwie
cywilizacje (drowy i rybo-ludzi) i kilka sekt. Serio, ale ten lord to może nam
naskoczyć.
Jeśli miałabym się
naprawdę czepiać, to powiedziałabym, że pod koniec chyba twórcy już trochę
mieli wywalone. Takie wrażenie tknęło nas po raz pierwszy, kiedy spojrzeliśmy
na nazwy lokacji na mapie. Bo wiecie, dawniej to były miejsca typu „Dom
Jansenów”, „Tawerna pod Miedzianym Diademem” i tak dalej. A pod koniec lokacja
potrafiła nazywać się „Tak, przyłącz się do mnie” albo „To nie ze mną
powinieneś podróżować, Haer’dalisie”. Mam też wrażenie, że w końcówce
interpunkcja dialogów czegoś się nawdychała i stała się już totalnie
nieprzewidywalna. Przecinki atakowały w najdziwniejszych miejscach, za to nie
było ich w miejscach – zdawałoby się – oczywistych. Trochę jakby twórcy uznali „oj
dooobra, po tylu godzinach gry i tak żaden gracz już nie będzie na to zwracał
uwagi”.
Co ja jeszcze mogę
mówić? To świetna gra, z którą każdy, kto w ogóle lubi tego typu rozrywkę,
powinien się zaznajomić. Nie zostawiła po sobie kaca i jednak wciąż w moim
prywatnym rankingu Syberia zajmuje
pierwsze miejsce, niemniej człowiek się niesamowicie przywiązuje do tych
postaci i wciąga w historię, nawet jeśli jej część to dramat krasnoludów pod tytułem "kopaliśmy sobie i dokopaliśmy się zbyt głęboko, a z tej głębi wyskoczył potwór" (OMG TEGO JESZCZE NIE GRALI!). I już się nie mogę doczekać Tronu Bhaala, bo jakoś tak nawet nie mogę sobie wyobrazić sytuacji,
że nie mam w perspektywie żadnego Baldura do pogrania. Na dwa miesiące stał się
dość często pojawiającym się elementem naszego życia i jest trochę jak… no
dobra, może nie członek rodziny, ale w każdym razie bardzo fajny współlokator.
Jan: Ach, intryga się zagęszcza. Podobnie jak spora
miska zupy z rzepy, jeśli pozwoli się jej stać przez odpowiedni czas. Zwykle
trwa to tydzień, chociaż papa zawsze narzekał na smród, więc skróciliśmy to do
półtora dnia. Nie smakuje jednak tak samo, co oznacza, że nie można po prostu
olewać tradycji. Kiedyś zrobię jej trochę dla ciebie i Imoen, jeśli pozwoli na
to czas. Nie pożałujesz tego!
Lilarcor daje też odporność na zamęt i chyba zauroczenie, więc nie jest aż taki zły. A co do młota, to przy jego bonusowym zwiększeniu siły do 25 nawet bez biegłości warto było mieć go w ręku. A ponieważ doczytałem w poradniku, że istnieje topór będący najlepszym toporem, to sugeruję wycieczkę krajoznawczą po rzeczony kawał żelastwa.
OdpowiedzUsuńCo do Haer’dalisa, to nie wzięliśmy go chyba z tego powodu, że szukaliśmy do party czegoś co nie wymaga rzucania zaklęć i czym można grac na zasadzie kliknij i zapomnij, on wyglądał na skomplikowanego, to odpadł.
Z Haee'dalisem mój żal zmniejszył się znacznie, kiedy sobie uświadomiłam, że przecież Andrzej Butruk dubbingował też Ribalda, tego barmana z Targu Przygody. :D Kurde, przez dwa miesiące kminiłam, skąd ja znam ten głos - olśnienie spłynęło wczoraj w skmce, a przed chwilą się upewniłam w internetach :D
UsuńBaldur's Gate miało znaczne wymaganie sprzętowe? To ciekawe. Ja nigdy nie miałem zbyt dobrego kompa, a w BG grałem krótko po polskiej premierze. To był zresztą mój pierwszy oryginał zakupiony za własne pieniądze. Piękne czasy i cudowna przygoda. Początek BG jest nierozerwalnie powiązany z początkami mojego grania na PC w ogóle.
OdpowiedzUsuńCóż, znaczne czy nie - tego teraz z perspektywy czasu Ci nie powiem. Wiem, że na pewno były zbyt znaczne jak na moje ówczesne możliwości. :)
Usuń