zamiast okładki (źródło) |
Autor: Jean Markale
Tytuł: Wercyngetoryks
Tytuł oryginału: Vercingétorix
Tłumaczenie: Hanna Olędzka
Miejsce i rok wydania: Warszawa 1988
Wydawca: Państwowy Instytut Wydawniczy
Dziś
będzie może trochę inaczej – bo ani to związane z fantastyką czy czymkolwiek w
tych okolicach, ani to w ogóle beletrystyka. Ale sięgnęłam po tę książkę z
dwóch powodów: po pierwsze, odkąd pamiętam, miałam ogromny sentyment do
Wercyngetoryksa (pewnie niezbyt oryginalne wyznanie osoby wychowanej na
Asteriksie). Po drugie, w sumie chodziło mi głównie o risercz.
Przyznam,
że od pierwszych stron byłam ogromnie ciekawa tego, jak autor zrealizuje
wstępne deklaracje – te bowiem brzmiały mniej-więcej tak: „odmitologizuję
postać Wecyngetoryksa. Przyjrzymy się postaci historycznej, a nie francuskiej
legendzie”. No i świetnie – mi w najwyższym stopniu o to właśnie chodziło.
W
sumie sama nie wiem, czego oczekiwałam: ponieważ o Wercyngetoryksie wiadomo
głównie tyle, ile napisał o nim Cezar, większość książki była bardzo obszernym
wglądem w historię i kulturę Celtów od początków po pierwszy wiek przed naszą
erą. Rozdziały nazwane hucznie „Młodość Wercyngetoryksa” czy „Edukacja
Wercyngetoryksa” w istocie były po prostu opisem tego, jak wychowywano i
kształcono młodych Galów z wysoko postawionych rodzin. Autor zakłada, że w
przypadku naszego głównego bohatera jakoś tak z grubsza to musiało wyglądać.
Takie
ujęcie tematu dla mnie – randomowej czytelniczki – ma swoje lepsze i gorsze
strony. Z lepszych oczywiście mamy to, że dowiaduję się naprawdę dużo o
Celtach, a w szczególności o Galach. Autor opisuje ich mentalność, obyczaje,
sporo miejsca poświęca druidom czy strukturze społecznej (podziałowi na fine, tuath, klientów i tak dalej). Są to te elementy, które Cezar w
swoich pamiętnikach albo pomijał, albo potraktował nieco po macoszemu, bo ich
kompletnie nie rozumiał ze swojej rzymskiej perspektywy.
Wadą
jest to, że – jak wspomniałam – ja chciałam właściwie tylko drobnego riserczu o
Wercyngetoryksie. Tymczasem przez większą część książki informacji o przyszłym
zwycięzcy spod Gergowii musiałam szukać w natłoku innych treści, wyławiać tu i
ówdzie zupełnie hipotetyczne scenki i budować na ich podstawie portret
bohatera. Tak naprawdę dopiero pod koniec autor rzuca w czytelnika faktami z
życia galijskiego wodza.
Ach
właśnie, skoro już wspominam o tych hipotetycznych scenkach: miejscami nie
ukrywam, że one mnie po prostu bawiły. Autorowi zdarzało się dość srodze
popłynąć i w dość rozpoetyzowanym natchnieniu odmalowuje przed czytelnikami
scenkę na przykład, jak to młody Wercyngetoryks siedzi przy ognisku po
biesiadzie, patrzy w ogień, myśli o tym, jak to chciałby być królem, a w tle
podnosi się bard i zaczyna nucić pieśń – i znów lecimy z domysłami, czyli autor
bierze faktycznie znaną z irlandzkich dokumentów pieśń, podmienia imiona na
pasujące do historii Galów i cytuje. W całości. Zajmuje to półtorej strony,
kompletnie nic nie wnosi i jest w sumie ostro zmyślone, no ale mamy ten obrazek
złotowłosego galijskiego prawie-wodza, który snuje swoje wielkie marzenia. Teraz
pojawia się taka drobna wątpliwość: czy tego typu sceny mają nam naprawdę
odmitologizować tę postać?
No
i tu docieram do tego, nad czym się tak naprawdę zastanawiam, odkąd skończyłam
tę książkę: czy faktycznie Jean Markale pokazał historię, a nie legendę?
Na
pewno się starał. Każda hipoteza, nawet te malownicze scenki, wszystko
każdorazowo stara się podeprzeć źródłami, sięga do – lepiej udokumentowanej –
historii Irlandii i wyszukuje analogie, korzysta oczywiście z relacji Cezara,
Strabona i innych historyków rzymskich, a także z dokonań nowożytnych badaczy.
Może to kwestia mojego małego oblatania w temacie, ale historia Galów
zaprezentowana w Wercyngetoryksie najzwyczajniej
w świecie przekonała mnie (kupuję nawet stanowisko autora w kwestii położenia
Alezji, choć wiadomo, że nikt nie wie, gdzie jest Alezja, nie ma Alezji i w
ogóle co to takiego Alezja?).
Co
do samego bohatera, to sytuacja ma się podobnie: każda wzmianka o galijskim
wodzu jest osadzona w źródłach. I ja te rzeczy kupuję, nawet jeśli czasem bawi
mnie sposób, w jaki Markale o tym pisze (z drugiej strony – może i cośtam mnie
rozbawiło, ale grunt, że to zapamiętałam, no nie?).
Wątpliwości
obudziły się we mnie tak naprawdę dopiero pod koniec, kiedy złapałam się na
tym, że lektura, która przez długi czas była czysto naukowym riserczem, zaczęła
jakoś tak budzić emocje i ani się obejrzałam, a czytałam to jak dramatyczne
zakończenie wciągającej powieści. A sam koniec, rozdział poświęcony Alezji i
zakończenie z triumfem Cezara – to już pozostawiło we mnie ogromną gorycz i
smutek. I ze względu na te emocje ciągle usiłuję sama ze sobą ustalić, czy to
dlatego, że jednak autor popłynął z legendą, czy też możliwe jest to, że to
sama historia tak właśnie wyglądała i tutaj nie trzeba niczego mitologizować,
bo to w istocie jest dramat i w istocie budzi się współczucie dla
Wercyngetoryksa i żal do innych wodzów galijskich, którzy – jakkolwiek działali
w dobrej wierze – doprowadzili do takiego a nie innego zakończenia wojny z
Rzymem.
Markale
pokazuje Wercyngetoryksa jako świetnego stratega, króla wojowników,
szlachetnego, religijnego i honorowego Gala. W bohaterze nie ma miejsca na
wady. Jest mocno osadzony w historii, jego życiowe wybory są obudowane
kontekstem kultury celtyckiej, ale wciąż pozostaje herosem bez skazy,
francuskim mitem (całkowicie absurdalnym, bo wszyscy wiedzą, że współcześni
Francuzi nie mają nic wspólnego z Galami). Myślę, że wyszło tu raczej nie tyle
odmitologizowanie postaci, ile raczej ten mit został ujęty w racjonalne ramy.
Prawdę
mówiąc, jest mi to całkowicie na rękę – gdyby pokazano mi jakieś wady
Wercyngetoryksa, byłoby mi chyba jeszcze bardziej smutno, bo on gdzieś już
wrósł w moją wyobraźnię jako taki barbarzyński superbohater. Teraz mogę się
cieszyć, że to moje wyobrażenie było uzasadnione.
Wercyngetoryks to w sumie szalenie ciekawa i
wartościowa lektura – im dalej w las, tym ciekawsza. Może na początku trochę
zniechęcają obszerne omówienia poszczególnych celtyckich plemion i ich
wzajemnych relacji, ale to wszystko później okazuje się przydatne, kiedy one
wchodzą ze sobą w sojusze i konflikty, a między to wszystko uwikłany jest
Cezar. Myślę, że rozumiem teraz sporo więcej z tego wycinka historii i z tym
nowym spojrzeniem wrócę do spisanej przez Cezara historii wojny galijskiej.
Koniec końców, mam parę stron bardzo konkretnego riserczu, z którego zamierzam
zrobić użytek.
No
i to zakończenie. Zakończenie, które pozostawia we mnie refleksję „Julek, ty
penisie”.
Dla Cezara to klęska.
Gergowia się nie poddała. Cezar z ciężkimi stratami wycofuje się na północ, w
nadziei połączenia się z Labienusem. Jest to więc zwycięstwo Galów, a
szczególnie Arwernów. Tryumf Wercyngetoryksa, jedyny, jaki pozna. Ale to tryumf
prawdziwy i Rzymianie są w bardzo złym położeniu.
Ta początkowa sympatia wzięła się wyłącznie z Asteriksa, czy coś jeszcze ją zbudowało?
OdpowiedzUsuńZaczęło się najpewniej od Asteriksa - wsiąkłam w niego BARDZO wcześnie i wątpliwe, żebym wtedy, za dzieciaka, śledziła te tematy w jakikolwiek inny sposób. ;) Potem to się utrwalało: a to film (nie pamiętam dokładnie, chyba to był jakiś biograficzny o Cezarze, a wojna galijska stanowiła tylko epizod, ale oblężenie Alezji było mega przejmujące dla mnie wtedy... no, jak oglądałam), a to przedstawienia tematu w malarstwie, wreszcie też zwykłe lekcje historii w liceum, później na studiach. Kawałeczek po kawałeczku to się we mnie zakorzeniało :)
Usuń