(źródło) |
Właściwie tytułem
zaspoilowałam już, co chcę tu powiedzieć. Ale że pewnie by mi samego tytułu
nikt nie uznał za nadrobienie zaległej notki, no to spróbuję napisać coś
więcej.
Kreskówkę o
Batmanie pewnie większość ludzkości kojarzy. Była niesamowicie fajna, dynamiczna,
klimatyczna, z fajną muzyką, dokładnie taka, jaki powinien być Batman – nie była
burtonowska, nolanowa, ani niczyja inna – była batmanowa! No i najważniejsze:
głos Jokerowi podkładał Mark Hamill! Najlepszy. Joker. Ever. Wiecie, ludzie się
kłócą, czy lepszy był Nicholson czy Ledger. A to zupełnie bezsensowny spór.
Znaczy owszem, lubię Jokera Nicholsona. Tylko że bądźmy poważni, Nicholson gra
tam siebie. Tylko w makijażu. A Ledger… wiem, tłum oszalał na jego punkcie. Dla
mnie to było dno i sześć metrów poniżej mułu. Ale ogólnie obu tych panów można
odstawić do schowka na szczotki, kiedy na scenie pojawia się Joker-Hamill (a Riddlera
dubbingował John Glover, co obecnie mnie cieszy, ale jak ten serial oglądałam,
nie miałam o tym pojęcia).
Ale to serial. Natomiast
jeszcze do niedawna omijała mnie jakoś wiedza o istnieniu pełnometrażowego
filmu animowanego, stworzonego przez tych samych ludzi, z tą samą obsadą: Batman:
Mask of the Phantasm z 1993 roku. Żeby było zabawniej, po polsku
występujący jako Maska Batmana. A
bawi mnie to dlatego, że bardzo zgrabnie zmienili właściciela maski. Ale tytuł
to taki tam drobiazg, a faktem jest, że znów za muzykę odpowiada Shirley
Walker, za reżyserię zaś – Eric Radomski i Bruce W. Timm. Podobnie ze
scenarzystami, wszyscy są z serialu: Burnett, Dini, Pasko i Reaves. No i głos
Jokerowi podkłada Mark Hamill. Cóż mogłoby pójść źle?
No właśnie nic. I,
jak Jeżusia kocham, nic nie poszło źle.
Mask of the Phantasm
w pełni trzyma poziom zajebistości serialu animowanego, tylko ma możliwość
poruszenia obszerniejszego wątku, pogłębić historię, zabawić się w gęstszą
intrygę. Jakże przyjemnie się to oglądało, szczególnie po Batmanach Nolana,
który pozbawił Batmana… no, w zasadzie wszystkiego. To znaczy żeby nie było: ja
mam świadomość tego, jak wyglądał Batman na początku. Nie było ani mroczne, ani
za bardzo pogłębione. To nie tak, że patrzę teraz wyłącznie przez pryzmat
Burtona. Niemniej jestem zagorzałą przeciwniczką ostatnich produkcji spod znaku
Człowieka Nietoperza i się tego nie wstydzę.
(źródło) |
Enyłej.
Mask…
ma przede wszystkim fajną historię. Multum retrospekcji przybliża widzowi
okoliczności „narodzin” Batmana. A także moment, w którym Bruce postanowił
odwiesić pelerynę do szafy. To w ogóle mi się bardzo podobało: bo wszyscy
wiedzą, że gwałtowna śmierć rodziców sprawiła, że młody dziedzic Wayne
postanowił walczyć z bandziorami. Ale fajnie się oglądało ten okres, w którym –
nieco już starszy – dziedzic Wayne zaczął się zastanawiać, czy to na pewno coś,
czego chcieliby jego rodzice? Czy ma się tak mścić do własnej śmierci, czy może
w dostatecznym stopniu wypełnił już przysięgę złożoną rodzicom? Szczególnie
zapada w pamięć scena, w której Bruce przy grobie państwa Wayne tłumaczy, że
ból nie jest już tak wielki jak kiedyś. Oto więc czas zaleczył trochę rany i właściwie
to on by mógł odpuścić.
Dość tradycyjnie
też, Mask… podkreśla, jak mętna jest
granica między Batmanem a zwalczanymi przez niego złoczyńcami. Zwraca uwagę na
to, że Bruce’owi wystarczy jeden krok, jedna chwila nieuwagi, by stać się tym, przed
czym chce chronić Gotham. Zwraca uwagę na bliskość szaleństwa.
Ten film doskonale
pokazuje Batmana-człowieka, zachowując jednocześnie całą komiksowość. Bo
przecież będziemy też mieli Batmana latającego z Jokerem na czymś w rodzaju jetpacka,
no i będziemy mieli dziwnego Phantasma – który potrafi znikać przed kulami.
Są więc te
retrospekcje i naprawdę poruszająca, ciekawa historia Bruce’a. I są dla równowagi
momenty przepełnione akcją, pościgi za złoczyńcami, no i oczywiście za
tajemniczym Phantasmem. Dodatkowo jest dość rozbudowany wątek kryminalny, w
którym Batman ma okazję wykazać się nie tylko jako osiłek tłukący tych złych,
ale też jako detektyw. I przyznam, że dałam się przy tej okazji nabrać na dość
zgrabną zmyłkę w intrydze. A skoro tak, to czyż mogłabym narzekać? Dodatkowo
ładnie były zarysowane relacje Bruce’a z Alfredem, który z jednej strony był
dla panicza jak ojciec, z drugiej jednak – zdarzały się sytuacje, w których po
prostu nie mógł pomóc i pozostawało mu jedynie wycofanie się.
No i Joker! Joker
był cudowny! To najcudowniejszy Joker ever! Jednocześnie przerażająco zły,
zabijający właściwie chyba głównie dla zabawy, bo przecież mógłby zarobić na
współpracy, ale też błyskotliwy i szaleńczo odważny. No i uroczy. Kurde,
creepy, ale na tyle charyzmatyczny, że naprawdę trudno go nie lubić. Ten
śmiech!!
Wiem, że się miotam
– i że więcej piszę o innych Batmanach niż o tym właściwym. Ale staram się nie
rzucać spoilami, bo naprawdę byłoby szkoda mieć popsutą intrygę tego filmu. To
wszystko jest po prostu stuprocentowo fajne, gra tu każdy element filmu: muzyka,
bohaterowie, tempo, historia. Nie wiem, czego można by się przyczepić. Dlatego
może już przestanę pisać i zakończę: jeśli ktoś – tak jak do niedawna ja – jeszcze
nie widział Mask of the Phantasm, to niech
jak najprędzej nadrobi ten brak. Warto. Bardzo warto.
– For once, I'm
stuck without a punchline.
https://www.youtube.com/watch?v=r9Jz4xCONAE
OdpowiedzUsuńNIE. MA. NIKOGO. LEPSZEGO. NIŻ. MARK. HAMMILL. JAKO. JOCKER. :D
Nie ma <3
Usuń