piątek, 3 czerwca 2016

Co zrobić z ponad trzema godzinami życia: "Watchmen"

(źródło)
Poważnie się zastanawiam nad zrobieniem oddzielnego cyklu na Ulvowe polecanki. Bo znowu podsunął mi tytuł i powoli już mi się to przerabia w jakiś nie wiem… blogaskowy mecenat?
No w każdym razie – z pewnym opóźnieniem, bo wszak chodzi o film z 2009 roku – mam za sobą Strażników, opowieść na podstawie komiksu z uniwersum DC. Za kamerą stanął Zack Snyder, do którego mam dość ambiwalentny stosunek. Co prawda uwielbiam 300, ale – jak wspominałam w niedawnych wpisach – zupełnie do mnie nie mówi jego Superman. Tymczasem Watchmen okazali się zupełnie inni od wszystkiego, czego się spodziewałam.

Przede wszystkim, oswojona z superbohaterskim kinem przez Marvela, nastawiałam się na akcję. Tymczasem dostałam jej w zasadzie jak na lekarstwo. W zamian za to Watchmen mieli do zaoferowania całe mnóstwo miodności: przede wszystkim, fantastyczny klimat noir: ciemne zaułki, noc, deszcz, bohater-narrator w prochowcu i kapeluszu, zagadka morderstwa – wszystko jest jak trzeba. Gdybym chciała wchodzić głębiej w ten temat, dorzuciłabym też czas akcji: co prawda jest już nieco po rozkwicie filmów noir, niemniej tytułowi Strażnicy są mocno osadzeni w przeszłości, wciąż wracają ich historie i wspomnienia, no i ich teraźniejszość (nieco alternatywna, trzeba nadmienić) też nie jest naszą teraźniejszością, dzięki czemu jeszcze mocniej nasuwa się skojarzenie ze starymi kryminałami gangsterskimi.
Dużo jest dramatu. W zasadzie to jest głównie dramat. To znaczy podobało mi się to, co lubię też w Batmanach: film ładnie daje do zrozumienia, że granica między superbohaterami a arcyzłoczyńcami jest bardzo cienka i umowna. I tak jak Batman i Joker mają więcej wspólnego niż Bruce chciałby przyznać, tak tutaj Komediant (Jeffrey Dean Morgan) i Moloch (Matt Frewer) są sobie bliżsi, niż można by się spodziewać. Władze zaś dostrzegają to podobieństwo i chcą się na wszelki wypadek pozbyć jednych i drugich. W efekcie tego bohaterowie są zmuszeni zdjąć maski i zacząć wieść normalne życie. I to kolejny element dramatu: no bo jak tu znaleźć swoje miejsce w społeczeństwie, skoro do tej pory spędzało się czas na pozowaniu do zdjęć, udzielaniu wywiadów i tłuczeniu zbirów, a to wszystko w pstrokatych kostiumach? Każdy z bohaterów znajduje, oczywiście swoje rozwiązanie. I prawdę mówiąc, przez sporą część filmu gdzieś z tyłu głowy słyszałam nucenie „Co się stało z naszą klasą?” – bo jakkolwiek nie przepadam za tą piosenką, to ona fantastycznie oddaje sedno tego, co widzimy na ekranie w Watchmenach. Widzimy upływ czasu i to, jak ludzie się zmieniają. Jak ta, początkowo zgrana, paczka zaczyna pękać i każdy idzie w swoją stronę: ktoś umrze, ktoś znajdzie pracę, a będzie i ten, który utknie w tęsknocie za dawnymi czasami i przygodami.

(źródło)
Oczywiście, to wszystko by się nie udało, gdyby nie bohaterowie. Przyznam, że trudno mi się do czegoś przyczepić w ich przypadku. Wspomniany już Komediant jest świetny, no i fantastycznie pokazany: widz układa sobie jego historię i wyrabia sobie o nim opinię na podstawie strzępów wspomnień, które przewijają się przez cały film, fragment do fragmentu. Z tych szczątków informacji wyłania się obraz dość niejednoznaczny i choć trudno nazwać Komedianta sympatycznym gościem, nie mogłam mu też nie współczuć. I zresztą to mi się podobało, że właśnie bohater o takiej ksywce, zawsze z uśmiechniętą przypinką, był najtragiczniejszą postacią.
Innym doskonałym bohaterem był, ma się rozumieć, Rorschach (Jackie Earle Haley). Przede wszystkim, totalnie uwielbiam pomysł na niego. Ale tak poza tym – to właśnie on był głównym nośnikiem klimatu noir. On też chyba najgorzej z bohaterów radził sobie w nowej rzeczywistości – w zasadzie nie radził sobie w niej w ogóle. I to właśnie w jego wątku wysuwało się na pierwszy plan: nieprzystosowanie i lęk przed społeczeństwem. Podobało mi się odwrócenie sytuacji: będąc w masce, Rorschach był sobą. Bez maski był przebierańcem. Na jego przykładzie ładnie widać, jak bardzo to wszystko jest umowne i że maską nie zawsze jest to, co się wydaje na pierwszy rzut oka.
Z mojego prywatnego rankingu muszę też wskazać Dra Manhattana (Billy Crudup) – ładnie widać, jak bohater oddala się od ludzkości, jak powoli traci kontakt z naszą rzeczywistością. Plus podoba mi się nawiązanie jego pseudonimem do Projektu Manhattan: do pewnego stopnia mamy tu sugestię, czym się może skończyć jego praca i choć tak naprawdę widz nie może przewidzieć, jak się skończy jego wątek, bo mamy tu parę fajnych plot twistów (w ogóle film, przy całej swojej sennej narracji, ma naprawdę dużo nieoczekiwanych zwrotów), to czuć tutaj nader przyjemny klimacik atomic punku.
I takie zabawy obrazem też były fajne (źródło)
Pozostali bohaterowie również są świetni, po prostu nie chcę wypisywać notek biograficznych każdego po kolei. Motywy postępowania i cele poszczególnych postaci bardzo przyjemnie odkrywa się samemu. No i – co stanowi dla mnie dodatkowy plus – generalnie mam wrażenie, że w Strażnikach zagrali stosunkowo mało opatrzeni aktorzy. Znaczy z mojego punktu widzenia: w ogóle nieopatrzeni, ale mogę być debilem bez pamięci do twarzy, no… W każdym razie byli świetnym powiewem świeżości, z całym szacunkiem do wszystkich Freemanów, Cumberbatchów, Jackmanów, Downeyów i tak dalej.

Mam pewien problem z komiksowymi wstawkami: nie do końca je rozumiem. Historia sama w sobie jest ciekawa i zrobiła na mnie spore wrażenie, szczególnie pod koniec. Niemniej kiedy próbuję ją wpasować w cały film, ciągle odnoszę wrażenie, że doszywam ją trochę na siłę.

O czym jeszcze koniecznie muszę wspomnieć, to muzyka. Wyciągnęli Boba Dylana i „The Times Are A-Changin” (w genialnej i mocno ruszającej, wymownej czołówce, która dość trafnie pokazuje, o czym będzie film), Simona z jego „The Sound of Silence”, przy okazji sekwencji z Wietnamu mamy – a jakże! – „Cwał Walkirii”, z klasyki jest też fragment – uwielbianego przeze mnie – Requiem Mozarta a nawet pojawia się muzyka z Koyaanisqatsi. Ogólnie jest mnóstwo dużo fantastycznych kawałków, których nie słyszę często w filmach. No, w sumie to których w ogóle nie słyszę często…

(źródło)
I na koniec wrócę jeszcze znów do Marvela. Niedawno internety podjarały się, jak to Deadpool jest superbohaterskim filmem dla dorosłych. Do napisania mam dwa słowa, wrażliwych proszę o ich pominięcie: Gówno. Prawda. „Dorosłym” filmem superbohaterskim są właśnie ni mniej ni więcej, tylko Strażnicy. Deadpool to komedyjka sensacyjna z humorem na poziomie gimnazjum. Oczywiście, rozumiem, że kogoś może bawić, zresztą sama mam mnóstwo głupawych filmów na poziomie pewnie jeszcze niższym, które uwielbiam. Po prostu uważam, że ten tytuł i słowo „dorosły” nie powinny stać w jednym zdaniu. Inaczej ma się sprawa ze Strażnikami. To właśnie jest dorosły – dojrzały film superbohaterski, który wspaniale pogłębia te wszystkie pytania, które generalnie to kino zazwyczaj stawia. I mam tu tak naprawdę ciekawe (no, dla mnie ciekawe) porównanie: w jaką dorosłość celuje DC, a w jaką Marvel. I jednak utwierdzam się w przekonaniu, że wolę DC. A jeśli Snyder się ogarnie, to mam ogromne nadzieje związane z Ligą Sprawiedliwości.

PS. Watchmenów można oglądać w krótszej wersji, która trwa poniżej trzech godzin. 




– I heard joke once: Man goes to doctor. Says he's depressed. Life seems harsh, and cruel. Says he feels all alone in threatening world. Doctor says: "Treatment is simple. The great clown – Pagliacci – is in town. Go see him. That should pick you up." Man bursts into tears. "But doctor… " he says "I am Pagliacci." Good joke. Everybody laugh. Roll on snare drum. Curtains.

5 komentarzy:

  1. A wiesz, ze gdzieś wyczytałem właśnie coś takiego o Deadpoolu co napisałaś? Że on jest traktowany jako film z superbohaterem dla dorosłych, a kompletnie pomija się Strażników, którzy są właśnie filmem dla dorosłych. Z filmu zapamiętałem kilka scen, ale jedna mnie rozśmiesza przez skojarzenie. Na samym wstępie, dziki tłum wypisuje na witrynie sklepowej "Kto pilnuje strażników". W oryginale lepiej to wygląda, bo watch i watchman, ale mniejsza. Przypomina mi się tutaj ustęp z Pratchetta, kiedy podobne zdanie pada w odniesieniu do Samuela Vimesa. Na co on odpowiada, że on sam. I jakoś mi to tak pasuje do Rorschacha.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. W ogóle mam wrażenie, że - przynajmniej u nas - Strażnicy przeszli jakoś bez echa... Choć może źle mi się zdaje, w końcu to było już ładnych kilka lat temu.
      I chyba już kojarzę, co mówiłeś, że będzie mnie irytować! Zapomniałam o tym w notce. Chodziło Ci o włosy Jedwabnej Zjawy? :) Ale nie, tym razem - wyjątkowo - mnie to nie irytowało. Bo bardzo wyraźnie było widać, że kostiumy bohaterów to są kostiumy. Nie mają być praktyczne ani nic, mają fajnie wyglądać na zdjęciach w prasie. Kuse spódniczki, głupie uszka i tak dalej. Długie, rozpuszczone włosy były po prostu częścią całościowego imidżu i już. Naprawdę, wyszli z tego wyjątkowo obronną ręką. :)

      Z Vimesem faktycznie coś takiego kojarzę. :) Chociaż nie wiem, czy bym podpięła to pod Rorschacha - on jednak był po prostu socjopatą. Znaczy... Pilnowaniu Vimesa przez Vimesa generalnie ufam. Ale za grosz nie ufam psychice Rorschacha. :)

      Usuń
    2. O, a ja ufam, że co by się nie działo, Rorschach byłby Rorschachem. Nie ma kompromisów, jest jasno postawiona granica. Źli są źli i należy ich karać, dobrzy są dobrzy. Świat Rorschacha chyba nie łapie szarości, jak maska, jest czarne i białe.

      Usuń
  2. Zdaje się, że oglądałaś wersję reżyserską, pełniejszą. Ja jej nie widziałem. W tej podstawowej, o ile pamiętam, nie ma wstawek komiksowych. Tyle, że zważywszy na zakończenie filmu (nieco inne niż w komiksie) rzeczywiście mają umiarkowany sens. W oryginale ten komiks w komiksie jest doskonale wpisany całość i w zakończenie.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Cieszy mnie, co o zakończeniu piszesz - bo w poniedziałek wbijam się w komiks i już się obawiałam, że będę miała wszystko naspoilowane^^
      Zobaczę, jak tam ten komiks w komiksie wygląda.

      Usuń

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...