(źródło) |
Filmowego Blizzarda dotąd znałam jedynie z cinematików
w grach. I, szczerze mówiąc, jestem zdania, że te ich filmiki są epickie. Te z
WoWa mogę oglądać raz za razem, wciąż robią na mnie ogromne wrażenie – zresztą,
nawet te nieco starsze, z Warcrafta III, są fantastyczne. Mają idealnie
wyważone proporcje między muzyką, narracją (doskonale dobrani aktorzy –
Illidana czy Terenasa mogę słuchać w kółko), klimatem i dynamiką. Nietrudno
więc się domyślić, że byłam ogromnie ciekawa, jak Blizzard poradzi sobie z
pełnometrażowym filmem i że czekałam na niego jakieś trzy-cztery lata
(pamiętam, że miał go kręcić Sam Raimi…), pełna obaw i nadziei, czy poradzi
sobie lepiej niż nieszczęśni Ultramarines.
Nasza wizyta w kinie nie ulegała więc
najmniejszej wątpliwości. Raczej było pytanie: uderzamy na premierę czy jednak
poczekamy parę dni. Bah, ja się nawet zastanawiałam przez moment, czy nie wybrać
seansu 3D – bo jeśli miałabym cokolwiek oglądać w trójwymiarze, to chyba
właśnie to: bo przecież to film Blizzarda, wizualnie miało urywać zadek i byłam
skłonna spróbować wzmocnić te wrażenia za pomocą niewygodnych jak diabli
okularów. A co! No, ogólnie życie zweryfikowało ten śmiały plan, bo o
sprzyjającej godzinie był tylko dwuwymiarowy seans. Też dobrze. Wszak ja nawet
nie lubię 3D…
Muszę powiedzieć jedno: naprawdę czułam w tym
wszystkim Warcraftowego ducha. Nie twierdzę, że jestem jakąś wyjadaczką tego
settingu. Ot, usiadłam na parę lat do WoWa, w międzyczasie zjadłam Warcrafta
III (zdaje się, że na bezczela – z kodami. Bo wiecie, generalnie walki mi
zwisały, ja po prostu chciałam poznać historię). Nie będę pokazywać palcem,
czyja to wina, ale to wszystko przez Ulva. Nie czytałam książek ani komiksów.
Nie przeszłam Warcrafta ani Warcrafta II (zaczęłam, ale w sumie tam nie było
żadnej historii, tylko łysy konflikt, a jedyny zabawny element stanowiło „zug-zug!”,
więc ten… odpuściłam). Więc to, że stwierdzę, że w filmie czułam Warcraftowego
ducha, jest pewnie jakimś nadużyciem – bo wszak co ja wiem o tym duchu? Ale
powiem tyle: na moje niezgeekowane do cna serduszko to w zupełności
wystarczyło. Klimat był najzupełniej świetny, muzyka takoż. Kiedy orkowie
szarżowali w stronę Portalu, niemal mnie świerzbiły ręce, żeby odpalić grę i
pobiegać trochę moją orczycą.
W ogóle bardzo fajnie w filmie widać różnice
kulturowe i zasadnicze cechy poszczególnych ras. Przede wszystkim, oczywiście,
ludzi i orków. Przy czym dla mnie najbardziej interesujący byli właśnie ci
ostatni. Są takimi Klingonami uniwersum Warcrafta: honorowymi wojownikami,
przywiązanymi do tradycji. Ich życie to wojna – i to zarówno mężczyzn jak i kobiet.
W ogóle to mi się podobało, jak wśród orków wyraźnie widać, że wszyscy są wojownikami – i to, wiecie,
bez nachalnych feministycznych przekazów. Po prostu tak jest, taki jest orkowy
naturalny porządek rzeczy. I, co tu gadać, Draka
(Anna Galvin) to chyba najlepsza matka, jaką widziałam ostatnimi czasy w kinie.
(źródło) |
Skoro już o tym: w ogóle bohaterowie przypadli
mi do gustu. Serio – obawiałam się tego wszystkiego, ale cóż: orkowie są
dokładnie tacy jak być powinni. Ale, prawda, są w CGI, jakby nie patrzeć,
postaci w grach też są wykreowane komputerowo, więc to nic nadzwyczajnego, że
można było przenieść je do filmu w zasadniczo niezmienionej formie. Durotan (Tony Kebbell) czy Orgrim (Robert Kazinsky) wywołali
generalnie miłe piknięcie gdzieś w środku, że oto oglądam losy tych, o których
przecież tyle się nasłuchałam i naczytałam. Których widziałam w retrospekcjach.
Których szanowałam i podziwiałam, biegając po Kalimdorze jako zielonoskóra Fraamanka.
Co natomiast mnie pozytywnie zaskoczyło, to jak
świetnie mi zagrali ludzie: tak, było dziwnie, bo nagle okazało się, że hej, ja
znam te twarze. Kiedy pojawiła się na ekranie królewska para, miałam moment
intensywnego myślenia: „Zaaaraaz… czy król Llane
Wrynn to Kaznodzieja?!” – i w tej samej sekundzie Ulv mnie zapytał: „Czy królowa
to Tulip?”. No więc ten… tak, na oba te pytania należy odpowiedzieć twierdząco.
Dodatkowo Anduin Lothar to Ragnar z Wikingów, których co prawda nie oglądam,
ale gdzieś tam mam w planach, bo podoba mi się idea. Ale muszę powiedzieć, że
bez problemu kupiłam tych bohaterów. Dominic Cooper nie był ani trochę podobny
do Jessego Custera – w Kaznodziei
jest trochę takim sukinsynem po przejściach, tutaj to honorny, ofiarny i,
przede wszystkim, młody król, może trochę naiwny, ale ponad wszelką wątpliwość – dobry.
Taki, który zrobi wszystko dla poddanych. W porównaniu z nim, Lothar to
chodzący cynizm, choć poszedłby za swoim królem wszędzie.
A tak naprawdę, to szczególnie spodobała mi się
możliwość spotkania bohaterów w czasach ich młodości. W grze natrafiałam na
opowieści o nich i ich dokonaniach, pomniki, nagrobki, legendy. W mojej głowie
funkcjonowali jako mędrcy sprzed kilku pokoleń, potężni magowie, wielcy
królowie i wojownicy. W Warcraft:
Początek mogłam się przekonać, że owszem, może i zostali tymi bohaterami
legend, ale zaczynali od osobistych tragedii i młodzieńczych pasji. Nie
urodzili się wielcy – szczególnie to widać w przypadku Khadgara (Ben Schnetzer), który zupełnie, zupełnie nie ma nic
wspólnego z tym potężnym magiem w Shattrath, którego poznałam w WoWie. Z
drugiej strony, ładnie widać, jak Khadgar stopniowo przeobraża się w potężnego
maga – zaczyna od gówniarza, który nadrabia zapałem, a kończy… no, zdecydowanie
jako ktoś inny.
(źródło) |
Prawda jest taka, że ten film aż się prosi o
ciąg dalszy. Z wielu różnych powodów, a pierwszy z brzegu jest taki, że ja chcę
wiedzieć, co dalej z tymi bohaterami. To znaczy – niby wiem, co się z nimi
stało – no bo grałam. Ale to nieważne. Chcę dalej patrzeć, jak oni się
zmieniają, jak się rozwijają.
Ale to nie jedyny powód.
Film ma taką cechę, która mnie osobiście trochę
drażniła: pokazuje mnóstwo elementów świata, ale robi to za pomocą dziurki od
klucza. Mamy dwie krótkie sceny, w których pojawiają się elfy. Trzy z
krasnoludami. Jest Kirin Tor i jest wspomniane Dalaran (acz pojawia się jako „latające
miasto” – i tu moja wątpliwość: czy ono było już wtedy latające? Wydaje mi się,
że jednak nie…), pojawiają się nazwy geograficzne i tak dalej – ale to wszystko
tworzy sieczkę w tle, z której raczej trudno ułożyć sobie jakiś spójny obraz
świata. To znaczy ja niby znam te elementy, ale i tak miałam wrażenie bałaganu
i wrzucania ich na zasadzie „Mamy w tym świecie elfy! No to się muszą pojawić!
Nieważne, kim są, skąd są, co je łączy z ludźmi – mają SIĘ POJAWIĆ”. Po seansie
miałam uczucie, że chciałabym po prostu kolejny film, w którym rozwinęliby to
wszystko, co tutaj zostało ledwie zasygnalizowane. Zwłaszcza, ma się rozumieć,
chciałabym więcej kraśków. Ogólnie czuję ogromny niedosyt, no. I mam jakieś takie
mętne wrażenie, że nie-gracz może wyjść z kina z mętlikiem w głowie i nieogarem
na temat świata. Blizzard stworzył bazę, na której można wyprodukować co
najmniej kilka filmów, a pewnie i niejeden serial.
(źródło) |
Jak teraz o tym myślę, to jest jedna postać,
która trochę słabuje: Garona (Paula
Patton). Prawdę mówiąc, w ogóle jej nie skojarzyłam z Garoną z gry. Dopiero przeglądanie
WoWWiki uświadomiło mi, o kogo się tam rozchodziło. No więc nie: filmowa
półorczyca jest zupełnie rozmemłana i ma się nijak do pierwowzoru. I to jest
trochę przykre, bo to była naprawdę sroga babka, no. W filmie została ugłaskana
zarówno pod względem wyglądu jak i charakteru. Szkoda, bardzo szkoda.
Niemniej dobrze się bawiłam podczas tych dwóch
godzin. Trochę gorzej podczas początkowych trzydziestu minut, tyle bowiem
trwały reklamy. Serio. Nie kwadrans czy coś – bite pół godziny. Zerknęłam na
zegarek, kiedy film się zaczął. Seans był na godzinę 16:20, a dokładnie o 16:50
przeszliśmy faktycznie do Warcrafta.
KAMAN! Pół godziny! Serio, jeszcze parę minut, a bym chyba po prostu wyszła. No
ale dobra, dobra. Widocznie tak to wygląda w Multikinie. Przyznam, że rzadko w
nim bywam, więc nie wiem.
Warcraft:
Początek to fajny film. Myślę, że szczególnie fajny dla graczy, bo
naprawdę nie wiem, ile z niego zrozumie osoba nieznająca uniwersum. Ale w
każdym razie jest ładnie, widowiskowo, są wyraziste postacie, do których szybko
można poczuć sympatię, no i mamy bardzo przyjemną muzykę. Ogólnie wizytę w
Azeroth uważam za bardzo udaną, nawet jeśli nie było aż tak perfekcyjnie, jak
mogłoby być. Tak czy owak, z Warhammerowym Ultramarines
zdecydowanie Blizzard wygrywa. Nawet
jeśli jednym z zaklęć Medivha jest „Soundtrack!”.
– Some see death as having some greater purpose, but
when it is one of your own, it is hard to grasp anything good comes from it.
Prosi się o ciąg dalszy, przecież już się nawet zaczął wątek małego orczka... Thralla (: Czekam niecierpliwie.
OdpowiedzUsuńWątek Thralla to jedno - ale tak naprawdę no... tam się nic nie skończyło na dobrą sprawę. Teraz to się dopiero by miało rozkręcić. xD
UsuńCieszą mnie te pozytywne recenzje. Nie oczekuję wybitnego arcydzieła, ale porządnej rozrywki i chyba to właśnie dostanę.
OdpowiedzUsuńYup, moim zdaniem to uczciwa, porządna rozrywka właśnie :) W ogóle zapomniałam o tym wspomnieć, ale są też elementy takie chyba obliczone ewidentnie pod graczy: mag zamienia strażnika w owcę, bohaterowie przejeżdżają przez tereny zamieszkałe przez Murlocki itp. (słychać to charakterystyczne mrrhrrlll... :D ) Znaczy no... mam wrażenie, że dało mi to więcej radości niż powinno tak na zdrowy rozsądek xD
Usuń