(źródło) |
Poważnie się zastanawiam nad zrobieniem oddzielnego
cyklu na Ulvowe polecanki. Bo znowu podsunął mi tytuł i powoli już mi się to
przerabia w jakiś nie wiem… blogaskowy mecenat?
No w każdym razie – z pewnym opóźnieniem, bo
wszak chodzi o film z 2009 roku – mam za sobą Strażników, opowieść na podstawie komiksu z uniwersum DC. Za kamerą
stanął Zack Snyder, do którego mam dość ambiwalentny stosunek. Co prawda
uwielbiam 300, ale – jak wspominałam
w niedawnych wpisach – zupełnie do mnie nie mówi jego Superman. Tymczasem
Watchmen okazali się zupełnie inni od wszystkiego, czego się spodziewałam.
Przede wszystkim, oswojona z superbohaterskim kinem
przez Marvela, nastawiałam się na akcję. Tymczasem dostałam jej w zasadzie jak
na lekarstwo. W zamian za to Watchmen
mieli do zaoferowania całe mnóstwo miodności: przede wszystkim, fantastyczny
klimat noir: ciemne zaułki, noc, deszcz, bohater-narrator w prochowcu i
kapeluszu, zagadka morderstwa – wszystko jest jak trzeba. Gdybym chciała
wchodzić głębiej w ten temat, dorzuciłabym też czas akcji: co prawda jest już
nieco po rozkwicie filmów noir, niemniej tytułowi Strażnicy są mocno osadzeni w
przeszłości, wciąż wracają ich historie i wspomnienia, no i ich teraźniejszość (nieco alternatywna, trzeba nadmienić)
też nie jest naszą teraźniejszością, dzięki czemu jeszcze mocniej nasuwa się
skojarzenie ze starymi kryminałami gangsterskimi.
Dużo jest dramatu. W zasadzie to jest głównie
dramat. To znaczy podobało mi się to, co lubię też w Batmanach: film ładnie
daje do zrozumienia, że granica między superbohaterami a arcyzłoczyńcami jest
bardzo cienka i umowna. I tak jak Batman i Joker mają więcej wspólnego niż
Bruce chciałby przyznać, tak tutaj Komediant
(Jeffrey Dean Morgan) i Moloch (Matt
Frewer) są sobie bliżsi, niż można by się spodziewać. Władze zaś dostrzegają to
podobieństwo i chcą się na wszelki wypadek pozbyć jednych i drugich. W efekcie
tego bohaterowie są zmuszeni zdjąć maski i zacząć wieść normalne życie. I to
kolejny element dramatu: no bo jak tu znaleźć swoje miejsce w społeczeństwie,
skoro do tej pory spędzało się czas na pozowaniu do zdjęć, udzielaniu wywiadów
i tłuczeniu zbirów, a to wszystko w pstrokatych kostiumach? Każdy z bohaterów
znajduje, oczywiście swoje rozwiązanie. I prawdę mówiąc, przez sporą część
filmu gdzieś z tyłu głowy słyszałam nucenie „Co się stało z naszą klasą?” – bo jakkolwiek
nie przepadam za tą piosenką, to ona fantastycznie oddaje sedno tego, co
widzimy na ekranie w Watchmenach.
Widzimy upływ czasu i to, jak ludzie się zmieniają. Jak ta, początkowo zgrana,
paczka zaczyna pękać i każdy idzie w swoją stronę: ktoś umrze, ktoś znajdzie
pracę, a będzie i ten, który utknie w tęsknocie za dawnymi czasami i
przygodami.
(źródło) |
Oczywiście, to wszystko by się nie udało, gdyby nie
bohaterowie. Przyznam, że trudno mi się do czegoś przyczepić w ich przypadku.
Wspomniany już Komediant jest świetny, no i fantastycznie pokazany: widz układa
sobie jego historię i wyrabia sobie o nim opinię na podstawie strzępów wspomnień,
które przewijają się przez cały film, fragment do fragmentu. Z tych szczątków
informacji wyłania się obraz dość niejednoznaczny i choć trudno nazwać Komedianta
sympatycznym gościem, nie mogłam mu też nie współczuć. I zresztą to mi się
podobało, że właśnie bohater o takiej ksywce, zawsze z uśmiechniętą
przypinką, był najtragiczniejszą postacią.
Innym doskonałym bohaterem był, ma się rozumieć, Rorschach (Jackie Earle Haley). Przede
wszystkim, totalnie uwielbiam pomysł na niego. Ale tak poza tym – to właśnie on
był głównym nośnikiem klimatu noir. On też chyba najgorzej z bohaterów radził
sobie w nowej rzeczywistości – w zasadzie nie radził sobie w niej w ogóle. I to
właśnie w jego wątku wysuwało się na pierwszy plan: nieprzystosowanie i lęk
przed społeczeństwem. Podobało mi się odwrócenie sytuacji: będąc w masce,
Rorschach był sobą. Bez maski był przebierańcem. Na jego przykładzie ładnie
widać, jak bardzo to wszystko jest umowne i że maską nie zawsze jest to, co się
wydaje na pierwszy rzut oka.
Z mojego prywatnego rankingu muszę też wskazać Dra Manhattana (Billy Crudup) – ładnie widać,
jak bohater oddala się od ludzkości, jak powoli traci kontakt z naszą
rzeczywistością. Plus podoba mi się nawiązanie jego pseudonimem do Projektu
Manhattan: do pewnego stopnia mamy tu sugestię, czym się może skończyć jego
praca i choć tak naprawdę widz nie może przewidzieć, jak się skończy jego
wątek, bo mamy tu parę fajnych plot twistów (w ogóle film, przy całej swojej
sennej narracji, ma naprawdę dużo nieoczekiwanych zwrotów), to czuć tutaj nader
przyjemny klimacik atomic punku.
I takie zabawy obrazem też były fajne (źródło) |
Pozostali bohaterowie również są świetni, po
prostu nie chcę wypisywać notek biograficznych każdego po kolei. Motywy
postępowania i cele poszczególnych postaci bardzo przyjemnie odkrywa się
samemu. No i – co stanowi dla mnie dodatkowy plus – generalnie mam wrażenie, że
w Strażnikach zagrali stosunkowo mało
opatrzeni aktorzy. Znaczy z mojego punktu widzenia: w ogóle nieopatrzeni, ale
mogę być debilem bez pamięci do twarzy, no… W każdym razie byli świetnym
powiewem świeżości, z całym szacunkiem do wszystkich Freemanów, Cumberbatchów,
Jackmanów, Downeyów i tak dalej.
Mam pewien problem z komiksowymi wstawkami: nie
do końca je rozumiem. Historia sama w sobie jest ciekawa i zrobiła na mnie
spore wrażenie, szczególnie pod koniec. Niemniej kiedy próbuję ją wpasować w
cały film, ciągle odnoszę wrażenie, że doszywam ją trochę na siłę.
O czym jeszcze koniecznie muszę wspomnieć, to
muzyka. Wyciągnęli Boba Dylana i „The Times Are A-Changin” (w genialnej i mocno
ruszającej, wymownej czołówce, która dość trafnie pokazuje, o czym będzie film),
Simona z jego „The Sound of Silence”, przy okazji sekwencji z Wietnamu mamy – a
jakże! – „Cwał Walkirii”, z klasyki jest też fragment – uwielbianego przeze
mnie – Requiem Mozarta a nawet
pojawia się muzyka z Koyaanisqatsi.
Ogólnie jest mnóstwo dużo fantastycznych kawałków, których nie słyszę często w
filmach. No, w sumie to których w ogóle nie słyszę często…
(źródło) |
I na koniec wrócę jeszcze znów do Marvela. Niedawno
internety podjarały się, jak to Deadpool
jest superbohaterskim filmem dla dorosłych. Do napisania mam dwa słowa,
wrażliwych proszę o ich pominięcie: Gówno. Prawda. „Dorosłym” filmem
superbohaterskim są właśnie ni mniej ni więcej, tylko Strażnicy. Deadpool to komedyjka sensacyjna z humorem na poziomie gimnazjum. Oczywiście,
rozumiem, że kogoś może bawić, zresztą sama mam mnóstwo głupawych filmów na
poziomie pewnie jeszcze niższym, które uwielbiam. Po prostu uważam, że ten
tytuł i słowo „dorosły” nie powinny stać w jednym zdaniu. Inaczej ma się sprawa
ze Strażnikami. To właśnie jest
dorosły – dojrzały film superbohaterski, który wspaniale pogłębia te wszystkie
pytania, które generalnie to kino zazwyczaj stawia. I mam tu tak naprawdę
ciekawe (no, dla mnie ciekawe) porównanie: w jaką dorosłość celuje DC, a w jaką
Marvel. I jednak utwierdzam się w przekonaniu, że wolę DC. A jeśli Snyder się ogarnie, to mam ogromne nadzieje związane z Ligą Sprawiedliwości.
PS. Watchmenów
można oglądać w krótszej wersji, która trwa poniżej trzech godzin.
– I
heard joke once: Man goes to doctor. Says he's depressed. Life seems harsh, and
cruel. Says he feels all alone in threatening world. Doctor says:
"Treatment is simple. The great clown – Pagliacci – is in town. Go see
him. That should pick you up." Man bursts into tears. "But doctor… "
he says "I am Pagliacci." Good joke. Everybody laugh. Roll on snare
drum. Curtains.
A wiesz, ze gdzieś wyczytałem właśnie coś takiego o Deadpoolu co napisałaś? Że on jest traktowany jako film z superbohaterem dla dorosłych, a kompletnie pomija się Strażników, którzy są właśnie filmem dla dorosłych. Z filmu zapamiętałem kilka scen, ale jedna mnie rozśmiesza przez skojarzenie. Na samym wstępie, dziki tłum wypisuje na witrynie sklepowej "Kto pilnuje strażników". W oryginale lepiej to wygląda, bo watch i watchman, ale mniejsza. Przypomina mi się tutaj ustęp z Pratchetta, kiedy podobne zdanie pada w odniesieniu do Samuela Vimesa. Na co on odpowiada, że on sam. I jakoś mi to tak pasuje do Rorschacha.
OdpowiedzUsuńW ogóle mam wrażenie, że - przynajmniej u nas - Strażnicy przeszli jakoś bez echa... Choć może źle mi się zdaje, w końcu to było już ładnych kilka lat temu.
UsuńI chyba już kojarzę, co mówiłeś, że będzie mnie irytować! Zapomniałam o tym w notce. Chodziło Ci o włosy Jedwabnej Zjawy? :) Ale nie, tym razem - wyjątkowo - mnie to nie irytowało. Bo bardzo wyraźnie było widać, że kostiumy bohaterów to są kostiumy. Nie mają być praktyczne ani nic, mają fajnie wyglądać na zdjęciach w prasie. Kuse spódniczki, głupie uszka i tak dalej. Długie, rozpuszczone włosy były po prostu częścią całościowego imidżu i już. Naprawdę, wyszli z tego wyjątkowo obronną ręką. :)
Z Vimesem faktycznie coś takiego kojarzę. :) Chociaż nie wiem, czy bym podpięła to pod Rorschacha - on jednak był po prostu socjopatą. Znaczy... Pilnowaniu Vimesa przez Vimesa generalnie ufam. Ale za grosz nie ufam psychice Rorschacha. :)
O, a ja ufam, że co by się nie działo, Rorschach byłby Rorschachem. Nie ma kompromisów, jest jasno postawiona granica. Źli są źli i należy ich karać, dobrzy są dobrzy. Świat Rorschacha chyba nie łapie szarości, jak maska, jest czarne i białe.
UsuńZdaje się, że oglądałaś wersję reżyserską, pełniejszą. Ja jej nie widziałem. W tej podstawowej, o ile pamiętam, nie ma wstawek komiksowych. Tyle, że zważywszy na zakończenie filmu (nieco inne niż w komiksie) rzeczywiście mają umiarkowany sens. W oryginale ten komiks w komiksie jest doskonale wpisany całość i w zakończenie.
OdpowiedzUsuńCieszy mnie, co o zakończeniu piszesz - bo w poniedziałek wbijam się w komiks i już się obawiałam, że będę miała wszystko naspoilowane^^
UsuńZobaczę, jak tam ten komiks w komiksie wygląda.