sobota, 18 czerwca 2016

"Strażnicy" po raz drugi, jeszcze dłuższy

"Strażnicy", wyd. Egmont 2013
Autor: Alan Moore (scenariusz), Dave Gibbons (rysunki), John Higgins (kolory)
Tytuł: Strażnicy
Tytuł oryginału: Watchmen
Tłumaczenie: Jacek Drewnowski
Miejsce i rok wydania: Warszawa 2013
Wydawca: Egmont Polska

Powiedziało się A, to trzeba powiedzieć też B. Czyli: skoro film był tak dobry, to musiałam sięgnąć po komiks. Tym samym przeczytałam chyba swój prawie-pierwszy komiks z DC. Tak. Nie czytałam nigdy Batmana, Supermana ani innej Zielonej Latarni – padło na Strażników. A piszę „prawie”, bo zdarzyło mi się przeczytać Kryzys tożsamości z Ligi Sprawiedliwości – ale ponieważ to jeden tom z absurdalnie długiej serii, przeczytanie go jest… no, jakbym niczego nie przeczytała, bo przecież nadal nie mam o niczym pojęcia.
Wspominam o tym dlatego, że pewnie dla kogoś, kto jest jakkolwiek oblatany w uniwersum, moje wypociny będą tylko przyczynkiem do przewracania oczami i facepalmów. Że jeśli napiszę, co mnie zachwyciło, jedynym komentarzem, jaki się nasunie, będzie „no a czego się spodziewałaś, przecież to jest właśnie DC Comics!”. Traktujcie to więc jako disklejmer. A ten wpis jako „nie znam się, ale się wypowiem”.

Przede wszystkim, wyraźnie czułam, że ze Strażnikami zapoznaję się w niewłaściwej kolejności. Mimo wszystkich różnic między komiksem a filmem, miałam jednak mnóstwo rzeczy naspoilowane, a część scen film właściwie żywcem przerysował z pierwowzoru, toteż nie mogłam uniknąć porównywania. No i w tych pojedynczych scenach ja jednak wolę film, przykro mi: ma ruch, ma rewelacyjną muzykę. Rysunki nie były w stanie mi tego dać, przez co komiks momentami wypada po prostu blado.
A dobra, skoro już jestem przy rysunku, to wyrzygam żale od razu.
Jeżuniu, jak mnie wkurzała kreska. Po pierwsze: nie przepadam za tym cieniowaniem, które sprawia, że wszystko wygląda na świecące jak psu jajca. Ale dobra, to pół biedy, przełknęłabym na luzie. Niestety, po drugie: płyny. Mam wrażenie, że strasznym problemem było narysowanie czegokolwiek mokrego albo płynącego. Kiedy bohaterowie płaczą, wyglądają, jakby im się rozpuszczały twarze. Kiedy po ścianie spływa krew, słowo daję, wygląda jakby ktoś wysadził w powietrze cysternę pełną ketchupu. Kiedy na przykład jeden z bohaterów idzie przez deszcz, w pierwszej chwili ani trochę nie skojarzyłam, że ta żółta breja, którą ma na ramionach, to po prostu mokry płaszcz, a nie że mu pterodaktyl narobił na plecy. Serio – te elementy są po prostu zbyt podkreślone, zbyt wyróżnione, zbyt obfite. Wyglądają śmiesznie albo dziwnie, ale zupełnie nie robią tego nastroju co trzeba w danej scenie.
I ten… na Marsie Jedwabna Zjawa raz ma buty z paskami na kostkach, a raz bez… tak tylko mówię, że chyba wkradł się malutki błąd…

strona z rozdziału I:
"O północy wszyscy agenci..."
No dobra, ale to tyle z zarzutów.
Przede wszystkim, historia przedstawiona w komiksie jest dużo bardziej rozwinięta, intryga bardziej skomplikowana i z innym finałem, czytelnik może lepiej poznać bohaterów. Film z tego zrezygnował – i zresztą całkiem popieram tę decyzję, bo zachował dokładnie tyle, ile było trzeba, żeby stworzyć zrozumiałą, klimatyczną opowieść na trzy godziny. Tutaj jednak było więcej miejsca, toteż na przykład w końcu przestałam się zastanawiać, jak u licha działa maska Rorschacha. No i komiks w komiksie – Opowieści o Czarnym Okręcie – jest bez porównania lepiej wkomponowany w główną historię. Idzie praktycznie równolegle, wydarzenia ze świata naszych bohaterów wciąż odbijają się w historii młodego marynarza. To właściwie jakby jeden komiks na bieżąco komentował drugi. Ale to nie wszystko – związek między tymi utworami zasadza się na czymś jeszcze, czymś zupełnie innym. Nie da się tego jednak napisać bez zdradzania szczegółów intrygi (jak wspomniałam – innej niż w filmie!), więc tutaj zamknę temat.

Podoba mi się, jak bardzo różni i niejednoznaczni są bohaterowie – przy czym nie chodzi mi tu o to, co teraz jest takie modne: że nie ma dobra i zła, wszystko jest szare i skundlone, a protagonista koniecznie musi być kryptosukinsynem. Nie, bohaterowie Strażników są, w mojej opinii, bardzo wyraźnie źli i dobrzy. Widzę to tak, że raczej świat jest na tyle skomplikowany, że koniec końców samo bycie dobrym nie załatwia sprawy. I to nie jest sztuka dla sztuki, robienie świństw dla samego pokazania, że wszystko jest fuj i taplaj się w gnoju, czytelniku. Nie, tutaj są konkrety: realne zagrożenie, które istnieje w tym konkretnym czasie. I realne działania, które mają to zagrożenie oddalić. Każda akcja z czegoś wynika. Różnice wynikają z odmiennych perspektyw, jakie przyjmują bohaterowie. Oczywiście, najbardziej tutaj wyróżnia się wspomniany już Rorschach, który nie uznaje kompromisów i postrzega wszystko bardzo prosto: złe uczynki należy karać. Kropka. Dla niego świat jest czarno-biały, tak jak jego maska. A tymczasem problem, jaki istnieje w komiksie, nie polega na tym, że czerń i biel nie istnieją (tylko, prawda, sama szarość), a na tym, że świat takich czarno-białych płacht materiału (masek?) ma więcej – są różnej wielkości, a poszczególne plamy, też różnej wielkości, na siebie zachodzą. Rorschach ma tylko jedną maskę – swoją. I tylko przez nią patrzy na świat.
Znów mamy, ma się rozumieć, Molocha – emerytowanego arcyłotra, starszego pana, który generalnie chciałby po prostu nie umrzeć na raka. On i pierwszy Puchacz są w sumie dość podobni: siwi i samotni, siedzą w swoich czterech ścianach i tak naprawdę nie bardzo mają co ze sobą zrobić. Trochę jak stary Prometeusz z Herberta – byli kimś, a teraz zostaje im już tylko siedzieć przy kominku i cicho się śmiać.
strona z rozdziału IX:
"Mroki bytu"
Najtrudniejszym do oceny jest, oczywiście, Komediant. Bo też chyba najtrudniej przyjąć jego perspektywę. Myślę, że jest bardzo mocno osadzona w czasach i miejscach – nie jestem w ogóle pewna, czy Komediant może być traktowany jako człowiek, czy raczej jako zwierciadło rzeczywistości, samobieżny komentarz do świata. Czyli, tak właściwie, chyba dość dobrze oddaje ideę błazna. A komiks jest na tyle długi i rozbudowany, że daje mnóstwo czasu na zastanowienie się nad tym.

Strażników nie czytało mi się ani szybko, ani lekko. Bez przesady, że doprowadzili mnie na jakiś skraj katharsis, ale po prostu wymagali skupienia i myślenia. Zrozumienia czasów. Przypuszczam, że komiks ruszyłby mnie jeszcze bardziej, gdybym była Amerykanką, ale nawet tak robi duże wrażenie. Mimo że podglądamy Stany Zjednoczone zaledwie przez uchylone okienko, mnóstwo przez nie widać: lęki i marzenia USA, przemijające mody, ich widzenie reszty świata. Wietnam, zagrożenie atomowe, zimną wojnę. A do tego jeszcze mamy tych emerytowanych bohaterów, na których nie ma już miejsca w nowej rzeczywistości. Bardzo mi to wszystko przypadło do gustu i bardzo polecam.




Kobieta, która pracuje w sklepie na rogu mojej ulicy, nazywa się Denise i należy do wielkich, niepublikowanych amerykańskich powieściopisarek. Przez lata napisała czterdzieści dwa romanse, z których żaden nie trafił do księgarń. Ja jednak miałem dość szczęścia, by poznać fabuły ostatnich dwudziestu siedmiu z nich, opowiadane w odcinkach przez samą autorkę, za każdym razem, gdy wpadałem do sklepu po słoik kawy albo puszkę fasoli.


PS. Z ciekawości zajrzałam, co o Stażnikach pisze nasza Wikipedia: „Komiks opowiada historię byłych amerykańskich superbohaterów na emeryturze, którzy w obliczu nowego zagrożenia (jeden z dawnych herosów zostaje zamordowany) jeszcze raz się jednoczą.” – wooow… co za radosny bullshit…

2 komentarze:

  1. Swego czasu oglądałem bardzo ciekawą analizę Watchmen w formie filmowej. Niestety, za nic w świecie nie mogę teraz jej znaleźć, a chciałem się podzielić. Tak czy tak - Watchmen są w wielu miejscach bardzo drobiazgowo rozplanowani, jeśli chodzi o stronę wizualną. Bardzo ważna jest np. symetria.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Koniecznie daj znać, jak znajdziesz tę analizę - ogromnie ciekawa jestem. :) Nie wątpię, że na pewno dużo tam mi umknęło, ale cóż... naprawdę nie mam dużej wprawy w komiksach. ;)

      Usuń

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...