(źródło) |
Kawiarka
ZaFraapowana kończy dziś dokładnie pięć lat. 11 lutego 2010
r. założyłam na blogowym serwisie Gazety.pl – o wdzięcznej nazwie Blox – swój
kącik. Pięć lat i jedną przeprowadzkę później jestem tutaj. Chciałabym wierzyć,
że w ciągu tego, nie aż tak spektakularnego po prawdzie, czasu coś się zmieniło:
rozwinęłam się jako widz, czytelnik, grafoman czy cokolwiek innego; że
nauczyłam się składniej wyrażać myśli. Faktem jest, że w ciągu tych pięciu lat
żadne wydawnictwo nie groziło mi sądem ani żaden reżyser nie żądał usunięcia recenzji.
Bah, nawet głupiej gównoburzy w komentarzach nie miałam – uważam to za osobistą
porażkę i mam nadzieję, że w ciągu kolejnych pięciu lat uda mi się nadrobić te
wszystkie zaległości. Bez tego nie ma fejmu.
Niemniej, skoro już są te blogowe urodziny, tak
sobie myślałam od jakiegoś czasu, że wypadałoby coś dziś napisać – jakąś taką Specjalną
Notkę. Na jakiś temat, którego zazwyczaj nie tykam.
I parę chwil później temat sam mi się narzucił.
Blogosfera. Ha!
Nie wiem, czy użyłam tutaj kiedykolwiek tego słowa. Nie lubię go. Strasznie
uogólnia, podczas gdy tak naprawdę chodzi o bardzo szeroki i niezwykle
urozmaicony obszar internetów, na którym jedynym wspólnym mianownikiem jest…
no… serio, ja nie widzę żadnego wspólnego mianownika – takiego, który by
rzeczywiście dotyczył wszystkich
blogów i stanowił podstawowy wyznacznik tego, czym jest blogosfera. Nawet sam
fakt posiadania bloga nie do końca działa, ale nie o tym miałam. Bo mi dzisiaj tak
konkretniej chodzi o blogi książkowe – i o przedziwny problem, który wykwitł
nie tak dawno w mediach, a którego nie ogarniam tak bardzo.
Wbrew pozorom, do napisania tego posta nie
skłonił mnie wcale epizod z pewnym niesławnym pisarzem, co to zbluzgał bogom
ducha winną dziewuszkę, której nie spodobała się jego książka. O pisarzu tym
mam opinię wyrobioną od dawna, toteż akcja dosyć po mnie spłynęła. Natomiast
kiedy zobaczyłam zapis debaty „Fachowcy vs amatorzy, czyli jak nowe media zmieniły krytykę literacką”, strzelił mnie jasny piorun. Dopiero później, jak
już wgryzłam się w temat, zauważyłam, że to się wszędzie powtarza: jakiś dziwaczny
dylemat, czy blogi książkowe psują krytykę literacką, czy są lepsze czy gorsze
i czy taki stan rzeczy należy zostawić, czy też może trzeba naprawiać świat.
Ale zacznę od tego, co mnie wkurzyło najbardziej,
czyli od pierwszego (albo jednego z pierwszych) pytania, jakie padło we
wspomnianej debacie:
„Jak się zyskuje prawo do publicznego mówienia na temat tego, co piszą twórcy, co piszą inni piszący o literaturze? W jaki sposób stajemy się kimś, z czyją opinią inni czytelnicy, zwykli czytelnicy muszą się zmierzyć? Kto nas uprawomocnia, w jaki sposób zdobywamy szlify uprawniające nas do występowania w przestrzeni publicznej?”
Okej. Spróbuję napisać to powoli i spokojnie:
Nikt nikomu nie daje prawa do pisania o książkach. Tak samo jak nikt nie może tego prawa
odebrać. Jeśli tak mi się spodoba, mogę wystawić na podwórko krzesło, stanąć na
nim i wykrzykiwać, które nagrodzone Nebulą powieści uważam za słabe. Ktoś może
uznać, że pierdolę głupoty, ale nie może mi odmówić prawa do zrobienia tego (chyba że będę w znaczący sposób zakłócać ciszę
nocną czy coś). Podobnie jest z pisaniem. Oczywiście, gdybym chciała swoje
pisanie o literaturze wcisnąć do jakiegoś czasopisma, redaktor może uznać, że
chyba mnie zdrowo pogięło i odrzucić mój tekst – niemniej dopóki nie usiłuję wciągnąć w to
osób postronnych, mogę publicznie pisać co chcę i o czym chcę. Dlatego pytanie,
jak się zyskuje prawo do publicznego mówienia na temat czegokolwiek, uważam za
głupie i w sumie nieco szkodliwe. Bo mi to cuchnie cenzurą. I wiem, że pewnie
przesadzam, ale nic na to nie poradzę.
Takie moje prawo.
A jednak kwestia „prawa do wypowiadania się”
została podchwycona.
„(…) sposobem na weryfikację tego, kto ma prawo się wypowiadać, jest sam Internet – to, że ktoś nasze opinie czyta albo nie. Można mówić o różnych patologiach tego systemu, o „kółkach wzajemnej adoracji”, a z drugiej strony o hejterstwie, ale jednak mimo wszystko w sieci dobra treść broni się po prostu sama.”
Nie rozumiem. Naprawdę nie rozumiem. To, że
ktoś moją opinię czyta albo nie w żaden sposób nie świadczy o tym, czy mam prawo tę opinię publikować. Świadczy
tylko o tym, że nie umiem ciekawie pisać. Ale nawet jeśli piszę zupełnie do
bani, wciąż mam prawo wrzucać sobie te swoje wypociny na blogaska, choćby komuś
się to straszliwie nie podobało.
Osobną sprawą są te „patologie” w postaci kółek
wzajemnej adoracji – bo moim zdaniem ani to nie jest coś znamiennego tylko dla
internetów, ani – szczególnie w tym kontekście – nie jest to żadną patologią,
ale w sumie o tym za chwilę trochę więcej wspomnę, jeszcze tylko nieco popluję
jadem w stronę tego, komu wolno a komu nie wolno pisać o literaturze:
„Czy trzeba być polonistą, żeby pisać o książkach?”
Nie. Mogę
być wykwalifikowanym kierowcą wózka widłowego (chciałabym, tak nawiasem
mówiąc…) i wciąż mogę pisać zarówno o książkach, jak i o historii odtwarzania tarpana
leśnego.
W debacie jednak w końcu odczepili się od tego,
kto może łaskawie pozwolić mi publicznie wypowiadać się o książkach – pojawił się
temat właściwy: czy blogerska krytyka literacka jest do dupy i dlaczego tak.
Okej: abstrahuję tutaj zupełnie od tego, jak
bardzo różnorodny jest poziom blogów okołoliterackich – bo wtedy można by się
zagrzebać w przykładach, a nie o to chodzi. Załóżmy, że faktycznie mowa wyłącznie
o tej części blogów, gdzie autorzy po prostu czytają bo lubią, a potem piszą w
paru zdaniach, czy im się książka podobała czy nie. I dostają równie zwięzłe
komentarze, bez głębokiej dyskusji nad środkami stylistycznymi zastosowanymi w
omawianej książce.
A więc:
„(...) Recenzje w sieci odtwarzają pewne elementy tekstów krytycznoliterackich, tylko przyjmują nieco inną formę – są skrócone, bardziej dynamiczne, ich język jest nieco inny. (...) Każdy bloger książkowy, który chce w jakiś sposób się liczyć, musi udowodnić, że zna się na tym, co robi, że wie, o czym pisze. Musi udowodnić, że posiada wiedzę literaturoznawczą, że przeczytał w swoim życiu kilkaset czy nawet kilka tysięcy książek. (...) Blogerzy skupiają się raczej na konkretnych książkach, może nawet na własnych preferencjach czytelniczych, niż biorą pod uwagę kontekst krytycznoliteracki.”
Owszem, teksty na blogach przyjmują inną formę
niż profesjonalne teksty krytycznoliterackie. Tak, blogerzy czytają zwykle to,
co ich interesuje, mając w zadku konteksty. Yup, nie poczuwam się do bycia
blogerką książkową (zresztą nie sądzę nawet, żebym przeczytała w dotychczasowym
życiu te kilka tysięcy książek, smuteczek…), ale całkowicie rozumiem to podejście.
A wiecie, z czego ono wynika?
Z tego, że bloger nie pisze tekstu
krytycznoliterackiego, na litość Jeżusia!
Blog w swoim pierwotnym założeniu był po prostu
dziennikiem prowadzonym w sieci. Niezależnie od tego, jak wyewoluowała obecnie
ta forma istnienia w Internecie, gdzieś u podstaw to wciąż jest ten osobisty
dzienniczek, w którym mogę sobie zapisywać na przykład, jaki film ostatnio
widziałam albo jaką książkę przeczytałam. Jeśli mnie to bawi, mogę to robić w
sposób rozbudowany i profesjonalny, ale nie jest to moim obowiązkiem. Jeśli
piszę na blogu notkę o Robin Hoodzie
Pyle’a, nie myślę o tym w kategoriach analizy krytycznoliterackiej. Myślę o tym
jako o powiedzeniu znajomym, że przeczytałam taką a taką książkę, podobała mi
się. Dokładnie tak samo, jak mogłabym powiedzieć z piwem w ręku, w kuchni
akademika. Albo podczas spotkania w kawiarni. Tyle tylko, że dzięki Internetowi
to „grono znajomych” przybiera postać grona czytelników – najczęściej zresztą
są to inni blogowicze, u których z kolei ja jestem czytelnikiem.
Tak, tworzą się grupki wzajemnej adoracji – a dlaczego
nie uważam tego za „patologię”? Bo to przecież zupełnie naturalne w każdych relacjach – czy to internetowych,
czy osobistych: ludzie tworzą sobie grupki, do których przynależność sprawia im
frajdę. Jest wąskie grono bliskich znajomych, nieco szersze takich, których się
widuje tylko na imprezach parę razy w roku – i tak dalej. Dlaczego jeśli ja i
parę innych osób będziemy wrzucać sobie serduszka i radosne piski w
komentarzach pod notkami to mamy do czynienia z patologią, a gdybyśmy radośnie
piszczały w kawiarni – byłoby ok? Przecież jedyna różnica polega na platformie,
na której odbywa się dialog.
Tak naprawdę wyważam otwarte drzwi, ponieważ
to, o co mi chodzi, zwięźle i udatnie napisał swego czasu Misiael:
„Czy ich opinie zawsze są profesjonalne, wybitnie inteligentne, spójne i wyważone? Nie. Czy to coś złego? W żadnym razie, i to niezależnie od tego, co twierdzi Lewandowski. Dla mnie działalność blogerek książkowych to nie tyle krytyka, co internetowy ekwiwalent opowiadania o przeczytanych przez siebie książkach znajomym.”
Dlatego zupełnie, ale to zupełnie nie rozumiem,
dlaczego krytycy literaccy dyskutują o blogach, jakby istniało tu jakieś
współzawodnictwo. Jakby blogerzy chcieli wygryźć krytyków z interesu. Oczywiście
nie mogę ręczyć za wszystkich, ale na moje oko, to jednak nie ma tu żadnej konkurencji
i nie chcą wygryzać. Chcą po prostu opowiedzieć ludziom, z którymi z różnych
względów nie mogą się spotkać przy piwie/herbacie, że przeczytali fajną albo
niefajną książkę. Nie mają obowiązku silić się na oryginalną czy kontrowersyjną
opinię tylko po to, żeby wciągnąć do dyskusji krytyka literackiego.
I dlatego też – tutaj jeszcze na momencik wrócę
do pewnego niesławnego pisarza, co to bluzga ludzi – zupełnie nie rozumiem, jak
można obrażać kogoś w imię tego, że ten ktoś na swoim własnym blogu za mało
profesjonalnie napisał „nie podobała mi się ta książka”. Chciałoby się rzec: chcesz
pan profesjonalnej krytyki? Idź pan do profesjonalnego krytyka, a nie do osoby,
która po prostu dzieli się swoimi odczuciami z gronem internetowych znajomych.
Najgłupsze jest to, że tego typu debaty i ta
dziwna, istniejąca również w mediach, chęć podciągnięcia blogów książkowych do
poziomu czasopism krytycznoliterackich, chęć niemal odmówienia prawa do
istnienia blogom, których autorzy po prostu piszą, że na przykład tego a tego
bohatera polubili, mogą tylko narobić szkód. Bo – tu znów nawiążę do cytowanego
już wpisu z Mistycyzmu Popkulturalnego – to fajne i cenne, że w dobie tak
nagłaśnianego upadku czytelnictwa są ludzie, którym chce się czytać książki,
namawiać innych do czytania książek i wymyślać coraz to nowe wyzwania, których
celem ostatecznie przecież jest jak najszersza promocja czytania książek. I
właśnie te nieprofesjonalne, niepełne i chaotyczne opinie często przekonują dużo lepiej,
niż profesjonalne teksty krytycznoliterackie.
Znów muszę rzucić cytatem, bo mi się spodobało:
„Siłą blogera jest jego niedoskonałość. Odbiorcą książki czy każdego innego produktu są najczęściej osoby, które są niedoskonałe, nie mają kierunkowego wykształcenia itd. Nie trzeba być absolwentem polonistyki by czytać książkę, tak samo nie trzeba mieć dyplomu informatyka by korzystać z komputera. Jako przeciętny, niedoskonały nabywca ufam opinii innego niedoskonałego człeka, który powie mi co myśli o danym sprzęcie czy książce. I gwiżdżę na to czy profesjonalny recenzent bez dachu nad głową dostrzeże geniusz w "Mrocznej bohaterce" czy innym gniocie.”
Tak – to super, jeśli bloger ma chęci i
umiejętności do popełniania głębszej analizy danego tekstu. Jeśli tylko umie o
tym ciekawie napisać, mogę czytać, choćby wpis był długi jak diabli. Ale jeśli
bloger nie ma chęci – to jego wybór i nikomu nic do tego. Jeśli chce pisać
chaotycznie, bo w ten sposób biegną jego myśli – spoko, wolno mu. Jeśli olewa
kontekst historyczno-kulturowy, a skupia się na tym, czy lubi czy nie lubi
bohaterów – yup, też mu wolno, widocznie bohaterowie są dla niego ważni. Sama
tak mam: dajcie mi ciekawych bohaterów, a dziabnę wszystko, choćby ci
bohaterowie przez czterysta stron jedli bułkę. A jeśli jakiś krytyk literacki
albo inny profesjonalista chce mi oznajmić, że wobec tego nie mam prawa pisać o
książkach – to mam do powiedzenia w sumie tylko tyle:
Przypuszczam, że sporo zamieszania tak naprawdę
wywołuje nadużywanie słowa „recenzja” – stosowanego wobec tekstów blogowych,
które… no cóż, po prostu nie są recenzjami. Są opiniami, ale niekoniecznie
recenzjami. Ja staram się unikać tego słowa w odniesieniu do tego, co piszę. Ale
dość trudno o zgrabny zamiennik, no i ta „recenzja” jakoś się sama nasuwa, bo „opinia”
jest z kolei zbyt ogólna i też nie wskazuje na to, czy mamy do czynienia z
głębszą refleksją, czy ze stwierdzeniem „lubię placki”. „Dość Rozbudowana
Opinia, Zawierająca Częściowy Opis Fabuły Omawianej Książki” też jakoś nie
brzmi chwytliwie. No i potem pojawiają się pretensje do garbatego, że do ściany
nie pasuje.
Do widzenia.
Co to za pisorz i bluzgi?
OdpowiedzUsuńTo nieistotne. Nie zamierzam wskrzeszać jego Wielkiej Aferki - ale Misiael obszerniej się doń odniósł, więc tam można szukać nazwiska.
UsuńBardzo ładnie, bardzo zgrabnie, bardzo wesoło i zabawnie:) Brawa biję za ten wpis. Rzadko kiedy udzielam się przy takich dyskusjach, ale u Ciebie musiałem komcia zostawić. Sam swój kawałek Internetu traktuję właśnie jako spis przeczytanych książek oraz refleksji jakie mnie po lekturze nachodziły.
OdpowiedzUsuńCieszę się, że akurat tutaj postanowiłeś zostawić ślad :D W nagrodę dostajesz kawałek urodzinowego tortu ;) *podaje*
UsuńTeż chcę torcik! Poproszę!
OdpowiedzUsuńGratuluję pięciu lat, to po pierwsze (ha, jestem niewiele starsza), a po drugie, całkiem niezłego, wyważonego tekstu. Teraz będzie mi się lepiej pisać na swoim poletku.
Oczywiście! *podaje kawałek tortu* Smacznego :D
UsuńOch, "wyważony"? *ociera łezkę wzruszenia* Bałam się, że będzie zanadto widać, że się serio wkurzyłam xD