środa, 11 lutego 2015

Moje własne pięć świeczek, czyli urodziny


(źródło)
Kawiarka ZaFraapowana kończy dziś dokładnie pięć lat. 11 lutego 2010 r. założyłam na blogowym serwisie Gazety.pl – o wdzięcznej nazwie Blox – swój kącik. Pięć lat i jedną przeprowadzkę później jestem tutaj. Chciałabym wierzyć, że w ciągu tego, nie aż tak spektakularnego po prawdzie, czasu coś się zmieniło: rozwinęłam się jako widz, czytelnik, grafoman czy cokolwiek innego; że nauczyłam się składniej wyrażać myśli. Faktem jest, że w ciągu tych pięciu lat żadne wydawnictwo nie groziło mi sądem ani żaden reżyser nie żądał usunięcia recenzji. Bah, nawet głupiej gównoburzy w komentarzach nie miałam – uważam to za osobistą porażkę i mam nadzieję, że w ciągu kolejnych pięciu lat uda mi się nadrobić te wszystkie zaległości. Bez tego nie ma fejmu.
Niemniej, skoro już są te blogowe urodziny, tak sobie myślałam od jakiegoś czasu, że wypadałoby coś dziś napisać – jakąś taką Specjalną Notkę. Na jakiś temat, którego zazwyczaj nie tykam.
I parę chwil później temat sam mi się narzucił.

Blogosfera. Ha! Nie wiem, czy użyłam tutaj kiedykolwiek tego słowa. Nie lubię go. Strasznie uogólnia, podczas gdy tak naprawdę chodzi o bardzo szeroki i niezwykle urozmaicony obszar internetów, na którym jedynym wspólnym mianownikiem jest… no… serio, ja nie widzę żadnego wspólnego mianownika – takiego, który by rzeczywiście dotyczył wszystkich blogów i stanowił podstawowy wyznacznik tego, czym jest blogosfera. Nawet sam fakt posiadania bloga nie do końca działa, ale nie o tym miałam. Bo mi dzisiaj tak konkretniej chodzi o blogi książkowe – i o przedziwny problem, który wykwitł nie tak dawno w mediach, a którego nie ogarniam tak bardzo.
Wbrew pozorom, do napisania tego posta nie skłonił mnie wcale epizod z pewnym niesławnym pisarzem, co to zbluzgał bogom ducha winną dziewuszkę, której nie spodobała się jego książka. O pisarzu tym mam opinię wyrobioną od dawna, toteż akcja dosyć po mnie spłynęła. Natomiast kiedy zobaczyłam zapis debaty „Fachowcy vs amatorzy, czyli jak nowe media zmieniły krytykę literacką”, strzelił mnie jasny piorun. Dopiero później, jak już wgryzłam się w temat, zauważyłam, że to się wszędzie powtarza: jakiś dziwaczny dylemat, czy blogi książkowe psują krytykę literacką, czy są lepsze czy gorsze i czy taki stan rzeczy należy zostawić, czy też może trzeba naprawiać świat.
Ale zacznę od tego, co mnie wkurzyło najbardziej, czyli od pierwszego (albo jednego z pierwszych) pytania, jakie padło we wspomnianej debacie:

„Jak się zyskuje prawo do publicznego mówienia na temat tego, co piszą twórcy, co piszą inni piszący o literaturze? W jaki sposób stajemy się kimś, z czyją opinią inni czytelnicy, zwykli czytelnicy muszą się zmierzyć? Kto nas uprawomocnia, w jaki sposób zdobywamy szlify uprawniające nas do występowania w przestrzeni publicznej?”

Okej. Spróbuję napisać to powoli i spokojnie:
Nikt nikomu nie daje prawa do pisania o książkach. Tak samo jak nikt nie może tego prawa odebrać. Jeśli tak mi się spodoba, mogę wystawić na podwórko krzesło, stanąć na nim i wykrzykiwać, które nagrodzone Nebulą powieści uważam za słabe. Ktoś może uznać, że pierdolę głupoty, ale nie może mi odmówić prawa do zrobienia tego (chyba że będę w znaczący sposób zakłócać ciszę nocną czy coś). Podobnie jest z pisaniem. Oczywiście, gdybym chciała swoje pisanie o literaturze wcisnąć do jakiegoś czasopisma, redaktor może uznać, że chyba mnie zdrowo pogięło i odrzucić mój tekst – niemniej dopóki nie usiłuję wciągnąć w to osób postronnych, mogę publicznie pisać co chcę i o czym chcę. Dlatego pytanie, jak się zyskuje prawo do publicznego mówienia na temat czegokolwiek, uważam za głupie i w sumie nieco szkodliwe. Bo mi to cuchnie cenzurą. I wiem, że pewnie przesadzam, ale nic na to nie poradzę.
Takie moje prawo.

A jednak kwestia „prawa do wypowiadania się” została podchwycona.

„(…) sposobem na weryfikację tego, kto ma prawo się wypowiadać, jest sam Internet – to, że ktoś nasze opinie czyta albo nie. Można mówić o różnych patologiach tego systemu, o „kółkach wzajemnej adoracji”, a z drugiej strony o hejterstwie, ale jednak mimo wszystko w sieci dobra treść broni się po prostu sama.”

Nie rozumiem. Naprawdę nie rozumiem. To, że ktoś moją opinię czyta albo nie w żaden sposób nie świadczy o tym, czy mam prawo tę opinię publikować. Świadczy tylko o tym, że nie umiem ciekawie pisać. Ale nawet jeśli piszę zupełnie do bani, wciąż mam prawo wrzucać sobie te swoje wypociny na blogaska, choćby komuś się to straszliwie nie podobało.
Osobną sprawą są te „patologie” w postaci kółek wzajemnej adoracji – bo moim zdaniem ani to nie jest coś znamiennego tylko dla internetów, ani – szczególnie w tym kontekście – nie jest to żadną patologią, ale w sumie o tym za chwilę trochę więcej wspomnę, jeszcze tylko nieco popluję jadem w stronę tego, komu wolno a komu nie wolno pisać o literaturze:

„Czy trzeba być polonistą, żeby pisać o książkach?”

Nie. Mogę być wykwalifikowanym kierowcą wózka widłowego (chciałabym, tak nawiasem mówiąc…) i wciąż mogę pisać zarówno o książkach, jak i o historii odtwarzania tarpana leśnego.

W debacie jednak w końcu odczepili się od tego, kto może łaskawie pozwolić mi publicznie wypowiadać się o książkach – pojawił się temat właściwy: czy blogerska krytyka literacka jest do dupy i dlaczego tak.

Okej: abstrahuję tutaj zupełnie od tego, jak bardzo różnorodny jest poziom blogów okołoliterackich – bo wtedy można by się zagrzebać w przykładach, a nie o to chodzi. Załóżmy, że faktycznie mowa wyłącznie o tej części blogów, gdzie autorzy po prostu czytają bo lubią, a potem piszą w paru zdaniach, czy im się książka podobała czy nie. I dostają równie zwięzłe komentarze, bez głębokiej dyskusji nad środkami stylistycznymi zastosowanymi w omawianej książce.
A więc:

„(...) Recenzje w sieci odtwarzają pewne elementy tekstów krytycznoliterackich, tylko przyjmują nieco inną formę – są skrócone, bardziej dynamiczne, ich język jest nieco inny. (...) Każdy bloger książkowy, który chce w jakiś sposób się liczyć, musi udowodnić, że zna się na tym, co robi, że wie, o czym pisze. Musi udowodnić, że posiada wiedzę literaturoznawczą, że przeczytał w swoim życiu kilkaset czy nawet kilka tysięcy książek. (...) Blogerzy skupiają się raczej na konkretnych książkach, może nawet na własnych preferencjach czytelniczych, niż biorą pod uwagę kontekst krytycznoliteracki.”

Owszem, teksty na blogach przyjmują inną formę niż profesjonalne teksty krytycznoliterackie. Tak, blogerzy czytają zwykle to, co ich interesuje, mając w zadku konteksty. Yup, nie poczuwam się do bycia blogerką książkową (zresztą nie sądzę nawet, żebym przeczytała w dotychczasowym życiu te kilka tysięcy książek, smuteczek…), ale całkowicie rozumiem to podejście.
A wiecie, z czego ono wynika?
Z tego, że bloger nie pisze tekstu krytycznoliterackiego, na litość Jeżusia!
Blog w swoim pierwotnym założeniu był po prostu dziennikiem prowadzonym w sieci. Niezależnie od tego, jak wyewoluowała obecnie ta forma istnienia w Internecie, gdzieś u podstaw to wciąż jest ten osobisty dzienniczek, w którym mogę sobie zapisywać na przykład, jaki film ostatnio widziałam albo jaką książkę przeczytałam. Jeśli mnie to bawi, mogę to robić w sposób rozbudowany i profesjonalny, ale nie jest to moim obowiązkiem. Jeśli piszę na blogu notkę o Robin Hoodzie Pyle’a, nie myślę o tym w kategoriach analizy krytycznoliterackiej. Myślę o tym jako o powiedzeniu znajomym, że przeczytałam taką a taką książkę, podobała mi się. Dokładnie tak samo, jak mogłabym powiedzieć z piwem w ręku, w kuchni akademika. Albo podczas spotkania w kawiarni. Tyle tylko, że dzięki Internetowi to „grono znajomych” przybiera postać grona czytelników – najczęściej zresztą są to inni blogowicze, u których z kolei ja jestem czytelnikiem.
Tak, tworzą się grupki wzajemnej adoracji – a dlaczego nie uważam tego za „patologię”? Bo to przecież zupełnie naturalne w każdych relacjach – czy to internetowych, czy osobistych: ludzie tworzą sobie grupki, do których przynależność sprawia im frajdę. Jest wąskie grono bliskich znajomych, nieco szersze takich, których się widuje tylko na imprezach parę razy w roku – i tak dalej. Dlaczego jeśli ja i parę innych osób będziemy wrzucać sobie serduszka i radosne piski w komentarzach pod notkami to mamy do czynienia z patologią, a gdybyśmy radośnie piszczały w kawiarni – byłoby ok? Przecież jedyna różnica polega na platformie, na której odbywa się dialog.
Tak naprawdę wyważam otwarte drzwi, ponieważ to, o co mi chodzi, zwięźle i udatnie napisał swego czasu Misiael:

„Czy ich opinie zawsze są profesjonalne, wybitnie inteligentne, spójne i wyważone? Nie. Czy to coś złego? W żadnym razie, i to niezależnie od tego, co twierdzi Lewandowski. Dla mnie działalność blogerek książkowych to nie tyle krytyka, co internetowy ekwiwalent opowiadania o przeczytanych przez siebie książkach znajomym.”

Dlatego zupełnie, ale to zupełnie nie rozumiem, dlaczego krytycy literaccy dyskutują o blogach, jakby istniało tu jakieś współzawodnictwo. Jakby blogerzy chcieli wygryźć krytyków z interesu. Oczywiście nie mogę ręczyć za wszystkich, ale na moje oko, to jednak nie ma tu żadnej konkurencji i nie chcą wygryzać. Chcą po prostu opowiedzieć ludziom, z którymi z różnych względów nie mogą się spotkać przy piwie/herbacie, że przeczytali fajną albo niefajną książkę. Nie mają obowiązku silić się na oryginalną czy kontrowersyjną opinię tylko po to, żeby wciągnąć do dyskusji krytyka literackiego.

I dlatego też – tutaj jeszcze na momencik wrócę do pewnego niesławnego pisarza, co to bluzga ludzi – zupełnie nie rozumiem, jak można obrażać kogoś w imię tego, że ten ktoś na swoim własnym blogu za mało profesjonalnie napisał „nie podobała mi się ta książka”. Chciałoby się rzec: chcesz pan profesjonalnej krytyki? Idź pan do profesjonalnego krytyka, a nie do osoby, która po prostu dzieli się swoimi odczuciami z gronem internetowych znajomych.

Najgłupsze jest to, że tego typu debaty i ta dziwna, istniejąca również w mediach, chęć podciągnięcia blogów książkowych do poziomu czasopism krytycznoliterackich, chęć niemal odmówienia prawa do istnienia blogom, których autorzy po prostu piszą, że na przykład tego a tego bohatera polubili, mogą tylko narobić szkód. Bo – tu znów nawiążę do cytowanego już wpisu z Mistycyzmu Popkulturalnego – to fajne i cenne, że w dobie tak nagłaśnianego upadku czytelnictwa są ludzie, którym chce się czytać książki, namawiać innych do czytania książek i wymyślać coraz to nowe wyzwania, których celem ostatecznie przecież jest jak najszersza promocja czytania książek. I właśnie te nieprofesjonalne, niepełne i chaotyczne opinie często przekonują dużo lepiej, niż profesjonalne teksty krytycznoliterackie.
Znów muszę rzucić cytatem, bo mi się spodobało:
„Siłą blogera jest jego niedoskonałość. Odbiorcą książki czy każdego innego produktu są najczęściej osoby, które są niedoskonałe, nie mają kierunkowego wykształcenia itd. Nie trzeba być absolwentem polonistyki by czytać książkę, tak samo nie trzeba mieć dyplomu informatyka by korzystać z komputera. Jako przeciętny, niedoskonały nabywca ufam opinii innego niedoskonałego człeka, który powie mi co myśli o danym sprzęcie czy książce. I gwiżdżę na to czy profesjonalny recenzent bez dachu nad głową dostrzeże geniusz w "Mrocznej bohaterce" czy innym gniocie.”
Tak – to super, jeśli bloger ma chęci i umiejętności do popełniania głębszej analizy danego tekstu. Jeśli tylko umie o tym ciekawie napisać, mogę czytać, choćby wpis był długi jak diabli. Ale jeśli bloger nie ma chęci – to jego wybór i nikomu nic do tego. Jeśli chce pisać chaotycznie, bo w ten sposób biegną jego myśli – spoko, wolno mu. Jeśli olewa kontekst historyczno-kulturowy, a skupia się na tym, czy lubi czy nie lubi bohaterów – yup, też mu wolno, widocznie bohaterowie są dla niego ważni. Sama tak mam: dajcie mi ciekawych bohaterów, a dziabnę wszystko, choćby ci bohaterowie przez czterysta stron jedli bułkę. A jeśli jakiś krytyk literacki albo inny profesjonalista chce mi oznajmić, że wobec tego nie mam prawa pisać o książkach – to mam do powiedzenia w sumie tylko tyle:


Przypuszczam, że sporo zamieszania tak naprawdę wywołuje nadużywanie słowa „recenzja” – stosowanego wobec tekstów blogowych, które… no cóż, po prostu nie są recenzjami. Są opiniami, ale niekoniecznie recenzjami. Ja staram się unikać tego słowa w odniesieniu do tego, co piszę. Ale dość trudno o zgrabny zamiennik, no i ta „recenzja” jakoś się sama nasuwa, bo „opinia” jest z kolei zbyt ogólna i też nie wskazuje na to, czy mamy do czynienia z głębszą refleksją, czy ze stwierdzeniem „lubię placki”. „Dość Rozbudowana Opinia, Zawierająca Częściowy Opis Fabuły Omawianej Książki” też jakoś nie brzmi chwytliwie. No i potem pojawiają się pretensje do garbatego, że do ściany nie pasuje.

Do widzenia.

6 komentarzy:

  1. Co to za pisorz i bluzgi?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. To nieistotne. Nie zamierzam wskrzeszać jego Wielkiej Aferki - ale Misiael obszerniej się doń odniósł, więc tam można szukać nazwiska.

      Usuń
  2. Bardzo ładnie, bardzo zgrabnie, bardzo wesoło i zabawnie:) Brawa biję za ten wpis. Rzadko kiedy udzielam się przy takich dyskusjach, ale u Ciebie musiałem komcia zostawić. Sam swój kawałek Internetu traktuję właśnie jako spis przeczytanych książek oraz refleksji jakie mnie po lekturze nachodziły.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Cieszę się, że akurat tutaj postanowiłeś zostawić ślad :D W nagrodę dostajesz kawałek urodzinowego tortu ;) *podaje*

      Usuń
  3. Też chcę torcik! Poproszę!
    Gratuluję pięciu lat, to po pierwsze (ha, jestem niewiele starsza), a po drugie, całkiem niezłego, wyważonego tekstu. Teraz będzie mi się lepiej pisać na swoim poletku.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Oczywiście! *podaje kawałek tortu* Smacznego :D
      Och, "wyważony"? *ociera łezkę wzruszenia* Bałam się, że będzie zanadto widać, że się serio wkurzyłam xD

      Usuń

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...