poniedziałek, 16 lutego 2015

Opowiastka o tym, jak zapomniałam o "Hyperionie"


Autor: Dan Simmons
Tytuł: Hyperion
Tytuł oryginału: Hyperion
Tłumaczenie: Arkadiusz Nakoniecznik
Miejsce i rok wydania: Warszawa 2007
Wydawca: MAG

No zwyczajnie, no.
Hyperion to jedna z tych książek, z którą połączył mnie związek co prawda długotrwały, ale śmiem twierdzić, że dość toksyczny. Zrzucam winę na czas, w którym zaczęłam tę powieść (?) czytać: koniec października czy nawet listopad. Każdy wie, że to nie jest czas czytania. Nie dla NaNowcy. No i tak czkałam po stroniczce, czkałam, ciągle robiąc sobie wyrzuty, że za wolno. To tempo się zupełnie nie chciało zmienić, bo po NaNo (które u mnie zahaczyło nieco o grudzień przecież) zaraz święta, Sylwester, takie tam. Skutek był taki, że biblioteka wzbogaciła się chyba o jakąś dyszkę, a ja… cóż, po raz kolejny przekonałam się, że przereklamowane książki są przereklamowane. No ale c’mon, przeczytałam Diunę, to przecież nie mogłam dać ciała z Hyperionem! Zresztą, gdzieś na okładce była, zdaje się, informacja, jakoby Hyperion był – właśnie obok Diuny – największym arcydziełem sci-fi i wogle. Hm. Znamienne…
No ale tak czy owak po wielu miesiącach zwalczyłam dziada.
A potem o nim zapomniałam.
Serio, totalnie wyleciało mi z głowy, że przecież to czytałam. Mam długą listę zaległych wpisów do popełnienia, ale Hyperiona na niej nie było. W ogóle bym sobie nie przypomniała o istnieniu tej książki, gdyby nie to, że robiłam dziś przegląd linków na blogu celem usunięcia części z nich – i trafiłam, między innymi, na Rakietową trasę Cedro. A tam patrzę: Hyperion.
No to sobie myślę: oho, jakie upomnienie z przeszłości. Dobra, poczułam się prawie jak w Grobowcu Czasu. No to wio.

Najpierw może wyjaśnię, dlaczego pisząc o Hyperionie, postawiłam znak zapytania przy słówku „powieść” – otóż to określenie jest w moim odczuciu zupełnie nieadekwatne do tego, czym jest ta książka. Owszem, gdzieś tam czytelnik dostaje jakąś spójną historię o pielgrzymach, którzy lezą do Grobowców Czasu, ale ona stanowi tylko cieniutką warstewkę spoiwa, na którym trzymają się poszczególne historie bohaterów. I, prawdę mówiąc, nie jest to aż tak nowatorska kompozycja, no nie? Z jakiegoś jednak powodu nikt nie nazywa Decameronu powieścią. Tak jak w przypadku dzieła Boccaccia mamy do czynienia ze zbiorem nowel, tak u Simmonsa to po prostu zbiór opowiadań. Oczywiście, można by mówić, że przecież w Decameronie te historyjki są niepowiązane ze sobą, podczas gdy w Hyperionie jednak składają się w coś bardziej spójnego. Wielkie halo. Conan też się razem składa w historię życia barbarzyńcy, ale to wciąż zbiór opowiadań, a nie powieść.
Zaczynając książkę, nie wiedziałam, że będzie miała taką strukturę. Początek mnie urzekł – niezwykły świat, sztuczne inteligencje, no a przede wszystkim: drzewostatki. Drzewostatki były genialne.
A potem mnie wrzuciło w jakąś zupełnie inną historię. Poczułam się z lekka oszukana.
Tragedii jednak nie było, bo ta historia okazała się równie fascynująca. Opowieść duchownego bardzo przypadła mi do gustu. Po pierwsze: klimat obcości i izolacji, czające się gdzieś pod ziemią tajemnice – to wszystko zwyczajnie wciąga. Po drugie: podobał mi się sam problem konfrontacji duchownego i dziwnej społeczności, która funkcjonuje na zupełnie innych zasadach. Na zasadach, które wykluczają zrozumienie światopoglądu kapłana.
No więc myślę sobie: dobra, bunkrów nie ma, ale też… no wiecie.
A później była już tylko równia pochyła.
Kolejne historie mnie zwyczajnie coraz bardziej nudziły. Po pierwsze dlatego, że to jednak były tylko krótkie opowiadanka, więc jeśli nawet gdzieś się przewinął jakiś fajny pomysł czy bohater, to znikał z pola widzenia tak szybko, że ledwo go zauważyłam. Po drugie: ponieważ każdy pielgrzym prezentuje inny typ (duchowny, wojskowy, poeta i tak dalej), jednocześnie każda z opowieści ma zupełnie inny klimat. I tak choćby historia żołnierza o seksach na polu bitwy kompletnie do mnie nie przemówiła. Jeszcze gorzej było z opowieścią detektyw Lamii. Prawdę mówiąc te opowiadania są tak urozmaicone, że nie wyobrażam sobie, jak mogą się podobać wszystkie na raz jednemu czytelnikowi. Mam wrażenie, jakby każdy rozdział był pisany pod inny target, trochę na takiej zasadzie, na jakiej tworzy się boys bandy.
Z perspektywy czasu muszę nadmienić, że jeszcze historia uczonego jako-tako dawała radę – ze względu na sam pomysł. Wciąż jednak nie miała startu do pierwszego rozdziału.

Główni bohaterowie tak naprawdę po mnie spłynęli. W gruncie rzeczy trudno mi było dopatrywać się w nich w ogóle postaci, które mogłabym lubić bądź nie, bo byli stereotypowi i przez to dość nudni. Samolubny poeta, twarda detektyw, cierpiący duchowny i tak dalej. Meh. Ani na sekundę nie wyszli z przypisanych im ról. Jednocześnie to zróżnicowanie było bardzo powierzchowne, bo na przykład zupełnie nie odczułam go w narracji – a przecież każdy rozdział opowiadał ktoś inny, więc fajnie by było, gdby to się dało wyczytać nie tylko z treści, ale i z formy. To znaczy dobrze, poeta bluzgał – yay. Niniejszym był bardziej wkurzający od innych – nie wiem, czy mam mu to liczyć jako sukces…? No i niektóre rozdziały mają narratora trzecio-, a inne pierwszoosobowego – nie wiem, co ma mi to powiedzieć.
Choć tu, oczywiście, równie dobrze to może być problem tłumaczenia, a nie samej powieści.

Zdecydowanie też nie usatysfakcjonowało mnie zakończenie. To chyba ono najmocniej mi uświadomiło, że zmarnowałam nad tą książką czas. Wkurzyło mnie i jakoś tak sprawiło, że poczułam się oszukana teraz już na serio.
Jest jeszcze, ma się rozumieć, John Keats, który przewija się (znaczy nie osobiście) dość obficie na kartach… khem, powieści. Tu nie przeczę: poematu Keatsa nie czytałam (próbowałam, ale mnie znudził), więc może przez ten brak kontekstu umyka mi coś ważnego. Może nie umiem docenić książki Simmonsa.
A może najlepiej będzie, jak zapomnę o niej ponownie.




Notka popełniona w ramach wyzwania czytelniczego "Eksplorując nieznane", które co prawda w tym roku chyba nie istnieje, ale ja wciąż walczę.

8 komentarzy:

  1. Właściwie to ta książka (zauważ, nie piszę powieść ;) ) nie ma zakończenia, a raczej - od razu przechodzi w dalszy ciąg. Czyli w tom drugi, za który od razu się zabrałam.
    Udało mi się polubić, choć to może za duże słowo, jednego z bohaterów, Uczonego. Zainteresowały mnie jego rozważania nt Boga.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No, jakaś tam, powiedzmy "scena finałowa" - dla mnie była tak bardzo zła xD
      A na dalsze tomy w ogóle i ani trochę nie mam ochoty. A tak mi się tytuły z cyklu podobały zawsze, no. xD

      Usuń
  2. Ja przed rozmachem Simmonsa klęknąłem. Wybaczyłem mu pewne niedociągnięcia, stereotypowych bohaterów opowiadań, nagłą zmianę tematyki przy jednoczesnym nie tak dużym zmianie stylu (poeta był moją ulubioną postacią i nie chodzi tylko i wyłącznie o przeklinanie). Wszechświat Hyperiona jest dla mnie niesamowity. A późniejsze tomy lepiej (Upadek Hyperiona) lub gorzej (Endymion i Triumf Endymiona) dopełniają opowieść. Co prawda później jest sporo bełkotu, sporo sztampy, ale jednak mnie to wciągnęło na tyle żeby skończyć cykl. Chociaż przy dwóch ostatnich tomach to się delikatnie rzecz ujmując trochę męczyłem, za to dwa pierwsze łyknąłem jak setkę wódki na zdrowie.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Wszechświat jest niesamowity, to prawda. Dla mnie tu jest sytuacja podobna jak w "Diunie" - wspaniałe uniwersum, tylko jakoś no... napisane nudno i bohaterowie nieciekawi. I "Diuny" też nie czytam kolejnych tomów. xD
      Kolejne tomy to też taka opowiastkowa sieczka, czy robi się jakaś zwarta historia? Może to by jakoś uratowało cykl. ;|

      Usuń
    2. Kolejne tomy już są w większej części zwartą historią. Dwa ostatnie to przygody Endymiona bodajże kilkaset lat później od wydarzeń z Hyperiona.
      Kurczę widzisz ja Hyperiona łyknąłem błyskawicznie i zupełnie nie uważam go za nudnego:) To właśnie później robi się za dużo metafizyki i egzystencjalnych gadek.

      Usuń
  3. czytam opis mi się skojarzył z opowieściami canterberyjskimi ;-) bo mamy pielgrzyma mamy duchownego mamy uczonego ;-)

    OdpowiedzUsuń
  4. Ajć. Chyba pójdę się wykrzyczeć ze zgrozy na ulicę, bo to jedna z moich ulubionych powieści i tak bardzo nie zgadzam się z prawie każdym zdaniem Twojej krytyki, że próba odpowiedzi na nią chyba skończyłaby się odkryciem, że rozmawiamy w innych językach.

    Ale w jednej sprawie mogę chyba Simmonsa wytłumaczyć. On wcale nie chciał, że "Hyperion" kończył się tak, jak się kończył. Ale wydawca powiedział mu coś w stylu: "wszystko to bardzo ładnie, ale my z pana dwóch powieści zrobimy cztery, bo cykle się lepiej sprzedają. I nic pan nam nie zrobisz, bo mamy umowę, z której właśnie to wynika. Że nic nam pan nie zrobisz".

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No, z zarzutu dotyczącego zakończenia bez problemu mogę się wycofać - raz, że wydawca. Dwa, że zakończenie pierwszej części cyklu to tak naprawdę żadne zakończenie... Ja na to trochę inaczej patrzyłam, bo raczej nie planuję czytać dalszych części. Wyszło pewnie krzywdząco.

      Książka jest jakby mega popularna, więc właściwie mogłam się domyślać, że istnieją ludzie, którzy ją uwielbiają. :D W gruncie rzeczy nawet jestem ciekawa, jak to wygląda z perspektywy - nazwijmy to - fana. Nie uzurpuję sobie prawa do posiadania najmojszej racji. ;)

      Usuń

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...