(źródło) |
Zacznę może tak: to zdecydowanie nie jest najgorszy film, jaki
widziałam. Nie jest nawet blisko. Owszem, jakoś szczególnie mnie
nie urzekł, ale zdecydowanie nie widzę tu przestrzeni na jakieś
szczególnie gniewne przeżywanie. Ot, po prostu film z nie do końca
wykorzystanym potencjałem – miejscami trochę się nie kleił,
innym znów razem miał fajne sceny czy pomysły.
A może po prostu nie miałam wygórowanych oczekiwań, sama nie
wiem.
No bo tak: pomysł jest spoko. Połączenie heist movie z
sieczką zombiaków. Właściwie wystarczy wrzucić w to
charyzmatycznych, budzących sympatię bohaterów i jesteśmy w domu,
film kręci się sam.
Największy problem Armii
umarłych leży moim zdaniem
właśnie w bohaterach. Dostajemy
postacie, które co prawda dość efektownie prezentują się na
plakatach i w trailerze, ale naprawdę trudno im udźwignąć cały
film. W gruncie rzeczy są strasznie nijacy, generyczni i obliczeni
chyba wyłącznie na aspekt wizualny. Jest więc napakowany Scott
(Dave Bautista), Maria
(Ana de la Reguera), której cechą charakterystyczną jest chyba po
prostu bycie kobietą, dalej będzie jeszcze
twardzielka-wanna-be-Vasquez,
przemytniczka, niemiecki hakero-włamywacz, niepokorna córka,
kutas-mundurowy, zadziorny vloger i tak dalej. W pierwszych minutach
filmu dostajemy bardzo zwięzłe i jednoznaczne informacje, który
bohater jest którym typem – i, niestety, nic się nie zmienia
przez kolejne godziny seansu. Żadna z postaci niczym nas nie
zaskoczy, nie odświeży
„swojego” typu, nie pokaże nam go z jakiejś innej strony.
Jeśli ktoś wygląda na początku na zdradliwego człona, to do
końca będzie tylko tym
zdradliwym członem. Trudno
mi polubić takich bohaterów, po których tak wyraźnie widzę, że
są tylko wydmuszkami.
(źródło) |
Dodatkowo,
ponieważ ich działania nie są podyktowane bieżącą sytuacją,
tylko reprezentowanym typem, nierzadko bohaterowie zachowują się po
prostu głupio i/lub irytująco. W krytycznym momencie zamiast biec
przed siebie, jedna postać zatrzymuje się i zaczyna wyznawać
miłość drugiej postaci – no bo co może pójść źle?
Osiągnąwszy swój cel na początku filmu, bohater pcha się w
fabułę razem z całą resztą, choć właściwie mógłby zupełnie
bezpiecznie się wycofać i mieć wszystko w nosie. Niepokorna
córka w zasadzie przez cały czas sabotuje misję i doprowadza do
kolejnych zgonów, bo bez tego nie byłaby pewnie dostatecznie
niepokorna.
I jest jeszcze Tig Notaro. Przyznam,
że w ogóle zainteresowałam się tym filmem wyłącznie ze względu
na nią (może i lubię Zacka Snydera, ale nie aż tak, żeby oglądać
zombie) – co jest o tyle zabawne, że przecież pierwotnie w ogóle
nie miała się tam znaleźć. I jakkolwiek cieszy mnie jej obecność
w Armii…, to jednak
widać, że to nie było planowane. Bo to
kolejny niewykorzystany potencjał. Obecność komiczki mogła wnieść
nieco fajnego, cynicznego i niezręcznego humoru – mogła, ale tego
nie zrobiła. Mam wrażenie, że scenarzystom zabrakło tu pomysłów
i ograniczyli się do stwierdzenia wprost: „hej, ona jest dziwna”.
Czy widzieliśmy gdzieś potwierdzenie owej dziwności? No tak też
nie za bardzo. Ale skoro postacie w filmie mówią o innej postaci,
że ta jest dziwna, no to pewnie jest, prawda?
Ale pomijając tę zgraję
nieciekawych bohaterów, to mogłoby być nawet całkiem interesujące
uniwersum. Przede wszystkim, jest coś dziwnego w tych zombiakach.
Mam w ogóle wątpliwości, czy można występujące w filmie stwory
nazwać zombiakami, bo mamy dość kategoryczny argument za tym, że
to nie są nieumarli. Nie chcę spoilować (choć film był dość
głośny, więc pewnie kto miał obejrzeć, ten już obejrzał), ale
to naprawdę by się nie udało, gdybyśmy mieli do czynienia z
ożywieńcami. Co więcej, intrygujące jest ich wyewoluowanie w –
jak się wydaje – całkiem nieźle zorganizowaną społeczność, z
wyraźną hierarchią oraz rozmaitymi możliwościami fizycznymi i
intelektualnymi. Dlaczego część stworów świeciła na niebiesko?
Dlaczego respektowali układ z żyjącymi „po sąsiedzku” ludźmi?
Zresztą, przecież pierwszy
złol, przewożony przez wojsko (akcja z wojskiem i omójborzeszumiący
praktycznie żadnym zabezpieczeniem „towaru”, była w ogóle
żenująco zła – już lepiej by zrobili, gdyby w ogóle tego nie
pokazywali), zdecydowanie nie przypomina zombie – jest jakimś
nadczłowiekiem, silniejszym, szybszym, sprytniejszym,
pancerniejszym. W pojedynkę rozpykał cały konwój. Jak teraz o tym
myślę, tutejsze zombie przypominają mi raczej wilkołaki: też
gryzą i przemieniają,
też mogę sobie wyobrazić ich w zhierarchizowanej sforze i
tak dalej… Tylko zamiast
wilczych pysków, ci tutaj mają zgniłe zęby.
To
wszystko jest ciekawe. Tak po prostu. Kompletnie niewyjaśnione, ale
zdaje się, że sam Snyder wspominał o chęci stworzenia kolejnych
tytułów z tego uniwersum, w których sporo na temat naszych
zombie-niezombie by się miało wyjaśnić.
Wizualnie Armia…
też nie jest zła. Wiem, że ludzie narzekali na rozmycia – tak,
rzeczywiście, momentami wygląda to, jakby Zack Snyder odkrył dotąd
nieznane pokrętło od regulowania ostrości w kamerze i strasznie mu
się to spodobało. Ale nie było to coś, co jakoś szczególnie by
mi przeszkadzało podczas seansu. Same sceny zaś są zupełnie ładne
i klimatyczne, a spustoszone Vegas prezentuje się całkiem
widowiskowo. Widowiskowy jest także zombie-tygrys, a nawet i
zombie-koń ubrany w końską czaszkę, bo co dwa końskie trupy to
nie jeden.
(źródło) |
No
i bardzo podobała mi się czołówka – może znów: nie jest
idealnie, ale jednak dostajemy fajny vibe Watchmenów, więc hej, tak
czy owak cieszy. I w dość pomysłowy sposób w tym openingu widz
może poznać bohaterów.
No i tak to jest – dobór muzyki
nie za fajny, bohaterowie nieciekawi, ale same zombie i widoczki w
porządku. Armia umarłych
najzupełniej nadaje się do jednorazowego, niezobowiązującego
seansu. Niczego nie urwie, ale da radę zainteresować, a i tu i
ówdzie można się zaśmiać (nawet jeśli nie zawsze w tych
momentach, w których mieliśmy się śmiać).
– Listen, I hate my life so deeply, if I had two million
dollars, my life would change drastically.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz