Autor: Tomasz Kozioł
Tytuł: Dziewczyna, która klaszcze
Miejsce i rok wydania: Warszawa 2021
Wydawca: Uroboros
Tytuł: Dziewczyna, która klaszcze
Miejsce i rok wydania: Warszawa 2021
Powinnam zacząć od disklejmera: nie znam się na horrorach. Ale tak naprawdę się nie znam. Jeszcze filmy okej, zdarzyło mi się parę tytułów obejrzeć. Gry? Observer – i wciąż go nie skończyłam, bo trochę peniam. Ale książki? Czytałam dwie, o których chyba mogę powiedzieć, że to horrory. Miałam wtedy piętnaście lat – pamiętam, bo to było dokładnie w wakacje między podstawówką a liceum. Tytułu jednego z tych horrorów nie pamiętam, ale rzecz była z zacięciem chyba kryminalnym, a zapamiętałam głównie cycki. Narrator bardzo lubił koncentrować się na obnażonych przed bohaterem kobiecych piersiach. Drażniła mnie ta erotyka, bo była kompletnie niepotrzebna. A potem przeczytałam Rzecz Alana Deana Fostera – i ta powieść zrobiła na mnie naprawdę duże wrażenie: izolacja bohaterów, mróz, napięcie (do przeczytania Terroru myślałam, że to było naprawdę dobrze napisane).
I
to koniec moich przygód z literackim horrorem (chyba że… czy Terror
Simmonsa podpada pod horror?).
Ten
przydługi wstęp ma uświadomić wszystkim, że nie do końca ogarniam gatunek. Nie
wiem, czego się spodziewać po reprezentującej go powieści. Mam się bać?
Niepokoić? Odczuwać dyskomfort? Zwracać uwagę bardziej na krew, czy na intrygę?
Sięgając po Dziewczynę, która klaszcze, kompletnie nie wiedziałam, jak
do tej książki podejść i jakie mieć oczekiwania.
I
szczerze? Nadal nie wiem.
Po
lekturze długo się zastanawiałam, czy jestem degeneratką, czy brak mi wyobraźni
(z dwojga złego, wolałabym tę pierwszą opcję). Nie było w powieści chyba
momentu, w którym rzeczywiście bym się bała. Nie było sceny, w której odwracałabym
wzrok od książki i wzbraniała się przed podjęciem lektury. Choć opisy były
bardzo zgrabne i sugestywne, bo a to kałuże krwi, a to mrugające światła, a to
znów sylwetka tytułowej dziewczyny wyłaniająca się gdzieś z cienia – a jednak
to jakoś na mnie nie działało.
Miałam
wręcz wrażenie, że te wszystkie „straszaki” (jest na to jakaś profesjonalna nazwa?)
były żywcem wyjęte z innego medium – z filmu. Oczami wyobraźni widziałam te
wszystkie rzeczy jako filmowe sceny i miałam wrażenie, że wówczas działałyby
dużo lepiej. Takich kinematograficznych naleciałości było zresztą więcej: ot,
choćby bohater, który podczas jednej z istotniejszych konfrontacji dostaje
łomot, aż w którymś momencie ma flashbacki ze swoim przyjacielem, przez moment są
razem w krainie szczęśliwości, no i potem się mobilizuje i przystępuje do
dalszej walki pełen nowych sił – przecież to żywcem z filmów. Bardzo, bardzo
wielu filmów zresztą.
Im
dłużej czytałam, tym bardziej miałam wrażenie, że Dziewczyna… czym
prędzej powinna dostać ekranizację, bo dopiero takie medium mogłoby wyłuskać z
niej to co najlepsze.
Czy
to oznacza, że jako powieść się nie sprawdza?
A
skądże. To nadal bardzo wciągająca historia – ma świetny klimat osaczenia i
izolacji, a pozbawiona nazwy, przycupnięta pośrodku niczego zapadła wioska (choć
„zapadła wioska” to mało powiedziane – przypuszczam, że mieszkańcy zapadłych
wiosek łapaliby się za głowy w zdumieniu, jaka to dziura i zadupie) buduje
atmosferę niepokoju i beznadziei. Co znajdzie się w jej granicach, to już nie
wydostanie się na zewnątrz – tak to przynajmniej wygląda. Można rozważać, że gdyby
chodziło o zupełnie niezwiązanego z intrygą człowieka, to wieś by go wypuściła,
ale tak się składa, że nikt taki się nie pojawia. Tu powstaje zresztą kolejne
pytanie: dlaczego nikt nie przejeżdża przez to miejsce? Czy ono w ogóle istnieje,
czy te wszystkie wydarzenia działy się już gdzieś poza granicą tego świata?
Dlaczego sprzedawczyni w położonym nieopodal sklepiku nie umiała nic powiedzieć
o tej wsi? To wszystko jest mocno podejrzane i ładnie podkręca tajemnicę.
W
tę dziwaczną rzeczywistość świetnie wpisują się mieszkańcy: są równie
zmarnowani co ich otoczenie. Zapadli się w sobie, zdają się szarzy i martwi w
środku.
I
tu taka uwaga: Dziewczyna… podobałaby mi się bardziej, gdyby… był inny
tytuł. Aktualny trochę niepotrzebnie już na początku spoiluje, na czym polega
sekret wsi, do której przybyli Mirek i Adam. Wolałabym chyba, gdyby najpierw było
tylko to enigmatyczne klaskanie i jakieś wzmianki, które sugerowałyby, że coś
się dzieje, ale bez rzucenia w czytelnika tak od razu, że hej, jest duch
dziewczyny i on klaszcze.
Ale
to już zapewne bardzo, bardzo subiektywne, a w sumie nie na istnieniu
wspomnianej niewiasty zasadza się główna tajemnica.
Historia
dziewczyny jest interesująca nie mniej od kreacji wsi. Co jednak znamienne,
dużo bardziej niepokojąca od opisywanych okaleczeń i przemocy była dla mnie
obojętność ludzi – i to raczej w tym dopatruję się głównego ciężaru
horrorowego. Bo gore nie jest straszne. Krew to tylko krew, niejedne bebechy
wyrwałam swoim bohaterom w opowiadaniach i nigdy nawet nie pomyślałam o tym, że
to może być straszne. Po prostu flaki się fajnie pisze. Ale postawa otoczenia –
oj, tutaj przecież momentalnie można to sobie przełożyć na zupełnie bliskie nam
realia. Na te wszystkie sytuacje, kiedy ktoś gdzieś znajduje okaleczone zwłoki,
a wszyscy sąsiedzi opowiadają, że przecież to była „porządna, katolicka rodzina”.
I rzeczywiście to trochę generuje ciarki.
To,
co najmniej na mnie zrobiło wrażenie, to główni bohaterowie: wspomniani już
Adam i Mirek. Po pierwsze, znów mamy ten dość generyczny, filmowy pakiet: jest protagonista
i jego zabawny sidekick. Ale ja właściwie nic o nich nie wiem ponad to, co wyżej
o nich napisałam. Na ich obronę muszę
oczywiście wspomnieć, że faktycznie w sytuacji, w której się znaleźli, raczej
trudno kontemplować swoje życiowe pasje. Niemniej czegoś mi w nich zabrakło.
Nawet te emocje, które często i gęsto nimi targają, wydały mi się nieco
wyblakłe: narrator informował raczej o banałach: że się bali, że płynęły łzy,
okazjonalnie komuś trzęsły się ręce. Zabrakło mi więcej plastycznej fizjologii,
która pozwoliłaby mi wsiąknąć w ten ich lęk, poczuć go na własnej skórze.
Tak,
wiem: domagam się dokładniejszego opisywania, co czuł koleś, kiedy wymiotował
pod drzewem.
Nie
umiem jakoś zwięźle podsumować wrażeń z lektury. Jak na debiut – zarąbiste. Jak
na powieść po prostu – spoko. Intryga – ciekawa. Miejsce akcji – świetne. Bohaterowie
– trochę wyblakli. Horror – nie mam pojęcia. Każdy chyba musi ocenić to po swojemu.
Wieś
dzieliła się na tych, którzy albo nigdy stąd nie wychodzili, albo nigdy nie
postawili tu swojej nogi. Jedni nie oceniali drugich i vice versa. I była jedna
osoba gdzieś pośrodku. Weronika. Czasem tu, czasem tam. Obowiązkowy wyjątek od
reguły. Tu, w tej Sali, chodziło jednak o ukrycie.
Ukrycie…
Chyba miał nadzieję, że jeśli go nie widać, to go nie ma. I ona go wtedy nie
zauważy. Ale wiedział, że to tak nie działa.
PS. Aha, jeszcze jedno
zastrzeżenie, ale mocno spoilujące, więc żeby nie było, że nie ostrzegałam!
Okładka. Okładka wprowadza w błąd, przedstawiając płonący dom. Jeśli niczego
nie pominęłam, to w całej powieści nie ma ani jednego płonącego domu. Oszukańcy!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz