Autor: Michał
Cholewa
Tytuł: Punkt cięcia
Cykl:
Algorytm wojny
Miejsce
i rok wydania: Ustroń 2013
Wydawca: WarBook
Ok. Kiedyś się nauczę, o co chodzi z tym
wydawnictwem. Oni się nazywają WarBook? Ender? Kiczort… No mniejsza o to. Tak
czy owak, to taka zaległa notka, która chyba w gruncie rzeczy miała nigdy nie
powstać… to znaczy: kupiłam Punkt cięcia
przedpremierowo, w paczce był też czwarty tom Kłamcy i w ogóle byłam wielce podjarana, że teraz będę czytać i co
to nie ja. Odstawiłam książki na półkę i no… i Kłamca do tej pory tam stoi, nietknięty. Punkt cięcia jakiś czas temu wreszcie dziabnęłam, bo to trochę
siara, że autor pisze szybciej niż ja czytam.
Przeczytałam i chciałam napisać notkę. Ale zły
układ planet czy coś. I uznałam, że może jednak nie napiszę. Bo nie wiem jak. A
potem w rozmowie z Siemomysłą naszło mnie, że chyba wiem jak. A potem znów
minęło trochę czasu. I znów machnęłam na to ręką. A potem kolejna
około-algorytmowo-wojenna rozmowa z Siem i wróciło uczucie, że jednak mam coś
do powiedzenia.
I tak się bujałam, bujałam, no i właśnie
rozmawiam z Siem po raz kolejny. Więc przy okazji piszę tę notkę. Może coś z
tego wyjdzie. Na pewno będzie bez szczegółów, bo przeczytałam to już ładny
kawał czasu temu i zwyczajnie w detalach bym się pogubiła.
Zacznę od Gambitu.
Swego czasu, kiedy pisałam o pierwszym tomie Algorytmu wojny, wspomniałam, że mam problem z bohaterem zbiorowym
i że ekipa Wierzby jest trochę mało pogłębiona. Nie wiem, czy w Punkcie cięcia jest pod tym względem
lepiej – czy może to kwestia tego, że ja tych bohaterów już znam i siłą rzeczą
łatwiej mi się do nich przywiązać, a z tomu na tom dowiaduję się nich więcej. W
każdym razie o ile nie przekonywali mnie do końca w Gambicie, o tyle tutaj bez problemu zaangażowałam się w ich losy.
Ze szczególną radością powitałam Brisbane’a, który funkcjonuje w mojej głowie
jako bardzo interesujący gość – zimny, ale nie sukinsyn. Po prostu, sama nie
wiem… strateg? Dowódca? I łatwo się do niego zrazić, bo brzydko robi sponiewieranym
żołnierzom, których czytelnik lubi i którym współczuje, ale z drugiej strony,
jeśli się zastanowić – kaman, ma solidne argumenty, żeby to robić. A to wojna,
nie ma to tamto. Jednocześnie trudno mi nie zrozumieć czytelników, którzy
Brisbane’a hejtują. Co w gruncie rzeczy chyba znaczy, że to świetnie napisana
postać.
Chyba jeszcze bardziej niż w Gambicie, uwielbiam Wunderwaffe i Sokole
Oko. Tradycyjnie sam Wierzba robi najmniejsze wrażenie z tego oddziału, nie
bardzo umiem powiedzieć dlaczego. Tak naprawdę to nie jest tak, że jest
bardziej mdły od pozostałych (ok, może od Niemca tak – ale ten akurat jest
szczególnym przypadkiem). Może to kwestia zbytniego obnażenia bohatera przed
czytelnikiem? Co wychodzi w sposób dość naturalny, skoro to właśnie z perspektywy
Wierzby śledzimy wydarzenia. Znamy myśli Marcina, emocje, podejrzenia – wszystko
podane na tacy. Nie mam czego być ciekawa w jego przypadku.
Dla odmiany nieco mniej zaangażowałam się w
poczynania floty – zapewne dlatego, że byłam już nakręcona na wątek Wierzby,
Brisbane’a i reszty, więc decyzje wierchuszki budziły tylko moje
zniecierpliwienie, kiedy wrócimy do tamtych, zostawionych gdzieś po uszy w… no,
w czymś, w czym można być po uszy. Dodatkowo pewnie działał tu fakt, że
bohaterowie związani z tym wątkiem – Delanov, Kuerten – byli (albo ja mam
sklerozę, czego nie wykluczam) nowi. Nie znałam ich z Gambitu, nie było między nami żadnej – choćby i cienkiej – nici przywiązania.
Skoro więc miałam do wyboru ekipę mi obcą i tyle o ile już oswojoną, wybrałam
tę oswojoną.
Z tego miejsca, oczywiście, pragnę wyrazić
najgłębszy hejt w kierunku autora. Gdyż albowiem są bohaterowie, których się
zabija i tacy, których zabijać nie wolno. No. PRYCH.
Jeśli idzie o świat, to nie przeczę:
przywiązałam się do niego mniej niż do New Quebec z jego Mgłą. Kwestia tego, że
wielkie miasta orientu mnie nieszczególnie jarają. Przyznać jednak trzeba, że
klimat Fushun jest bardzo mocno odczuwalny, czytelnik może całkowicie wsiąknąć
w dźwięki i światła gwarnej metropolii przyszłości. Jeśli ktoś to lubi – albo lubi
w ogóle klimaty chińskie – myślę, że doskonale odnajdzie się w realiach Punktu cięcia.
Ostatnia rzecz, o której chcę wspomnieć,
wykluła się tak naprawdę dopiero w czasie jednej z rozmów z Siemomysłą, bo
przedtem w ogóle nie dostrzegałam problemu – kwestia samej wojny.
No bo tak: mamy dowództwo, które robi różne
rzeczy, są szpiedzy Imperium, a w Unii nikt nie mówi wszystkiego co wie. Okręty
w kosmosach się ustawiają, przestawiają, skaczą i strzelają. I to wszystko jest
fajne, oczywiście. Są też żołnierze, którzy się ukrywają po krzaczorach,
przemykają między magazynami i strzelają. I to też jest fajne. Tylko jesteśmy
trochę na etapie „chłopcy rozstawiają zabawki i naparzają się żołnierzykami”. A
– w moim ogarze przynajmniej – wojna to sprawa dotycząca nie tylko chłopców – w
sensie nie tylko wojska. Jakkolwiek chciałoby się, żeby tak było. Ale po
przeczytaniu dwóch tomów, nie mam pojęcia tak naprawdę, dlaczego właściwie
miałabym kibicować Unii. A może wcale nie powinnam? Jak fakt przejęcia jakiejś
planety przez Imperium odbije się na jakości życia na tej planecie? Czy w ogóle
cała ta wojna ma dla cywilów jakiekolwiek znaczenie? Znaczy żeby nie było:
wojna została wyniesiona w kosmosy, więc może i stała się czymś, przy czym
cywile nie cierpią aż tak (wyjąwszy epizody, jak w Punkcie cięcia) jak w naszych czasach. Niemniej to sprawia, że
brakuje mi szerszego tła, kontekstu i mam wrażenie, że ta wojna jest tak sama
dla siebie. Mogliby przestać się tłuc i zacząć na przykład układać mozaiki. Czy
dla kogoś to miałoby znaczenie?
Angażuję się w losy poszczególnych osób, ale
zupełnie nie umiem przejąć się wojną jako taką.
A teraz: Forta.
Już ją lubię ze względu na nazwę planety. I nie mam wątpliwości, że - zgodnie z tendencją zwyżkową z Gambitu i Punktu cięcia - będzie coraz lepiej.
[cytatu nie będzie, bo nie mam przy sobie książki :P ]
:D
OdpowiedzUsuń