czwartek, 12 lutego 2015

Pożegnanie ze Śródziemiem albo "Hobbit: Bitwa Pięciu Armii"


No dobra, chyba dobiłam do granicy cierpliwości. Tyle się już naczytałam o tym, jaki to Hobbit jest fuj, że odczuwam nieprzepartą ochotę otworzyć okno i wrzasnąć na całe gardło: „Podobała mi się Bitwa Pięciu Armii i chętnie poszłabym na nią do kina ponownie!”.
Żeby nie było niejasności: wciąż za najlepszą część uważam An Unexpected Journey. Dwa lata, które minęły od seansu(ów) w kinie ani trochę nie zmniejszyły ciepłych uczuć, jakimi darzę ten film – a może wręcz przeciwnie, podoba mi się coraz bardziej. Jednocześnie niezmiennie mam żal o część drugą – z powodów, o których pisałam. Na tym tle naprawdę bałam się o Bitwę Pięciu Armii. Z jednej strony widziałam, że Jackson umie w Tolkiena naprawdę fajnie. Z drugiej – że jak czasem coś schrzani, to po całości.
Ostatecznie trzecią część Hobbita uważam jednak za naprawdę udaną. Nie jest to Niezwykła podróż, ale zdecydowanie lepiej niż Pustkowie Smauga. W ogóle mam nieodparte wrażenie, że większość głupot wynikła z tego, że trzeba było coś zrobić z tym burdelem, jakiego narobili właśnie w poprzedniej części.
No bo ot – choćby nieszczęsny elfio-krasnoludzki romans. Trudno mi wyobrazić sobie bardziej zbędny wątek. Pamiętam, że ludzie narzekali na rozwinięty wątek Arweny we Władcy pierścieni. No, ale tam przynajmniej reżyser miał jakikolwiek punkt zaczepienia – istniał wątek do rozwijania. Tymczasem bardzo chciałabym napisać, skąd wzięty jest wątek z Tauriel i Kilim, ale tego nie napiszę, bo jestem damą i nie wypada. Na szczęście nie ma tego złego – bo nawet z tego idiotycznego tematu udało się filmowi wycisnąć coś pozytywnego: i jest to, o zgrozo, Legolas (jeśli pozytywnym aspektem wątku jest Legolas, to wiedz, że coś się dzieje). Tak, wspominałam już, że w Hobbicie ogólnie odpicowali elfa dużo fajniej niż we Władcy. Podtrzymuję. O ile związek Tauriel i Kilego był głupi i koszmarnie nudno poprowadzony, o tyle podobała mi się relacja Legolas – Tauriel. W tę właśnie stronę: czyli stosunek Legolasa do elfki. Jego bezradność wobec tego, że wybrała kraśka i jego ujmująca lojalność, choć mógłby być zazdrosnym sukinsynkiem. Jedno, co mi nie gra z Legolasem, to zakończenie, gdzie pada coś o kochaniu i o matce… i ja nie ogarniam, co to miało na celu. Pewnie chodziło o jakieś pokazanie… nie wiem: trudnego dzieciństwa Legolasa? Braku miłości w życiu? Trochę strzelam, bo to naprawdę było dokładnie z tego samego miejsca, z którego był wątek Tauriel i Kilego.
(kadr z filmu)
Niemniej nie mam pretensji – jak wspomniałam, to była kaszana rozgrzebana w Pustkowiu Smauga. Oczywistym było, że trzeba ją jeszcze zakończyć.
Trudno mi też mieć wąty o to, jak Legolas śmieje się w twarz grawitacji – zawsze to robił i nauczyłam się to akceptować. Głupawe, ale whatever. To Legolas.
Podobnie nie chcę się czepiać Alfrida – jest postacią irytującą, nieśmieszną i zbędną, ale poznaliśmy go w poprzedniej części, więc oczywiste było, że skoro film powiedział A, powie też B. Zresztą, odkąd widziałam Pustkowie Smauga z dubbingiem, jakoś tak cieplej myślę o Alfridzie (Boberek – jedyne światełko w tej dubbingowej kupie). No i może ja po prostu jestem pozbawiona poczucia humoru – bo w kinie ludzie obok mnie zaśmiewali się, kiedy Alfridowi złoto z cycków się posypało i takie tam…

Z rzeczy, które w tym konkretnym filmie wywołały moją irytację, mogę wymienić: Thorina, desant Beorna, zgony i zakończenie.
Po kolei:

Thorin – nie chodzi mi o niego samego, a raczej o ten jego obłęd. Uważam, że został pokazany po prostu nieumiejętnie, źle. Przy okazji Black Sails wspominałam o złotych lejach i dziwnych efektach – no właśnie, tego badziewia było zdecydowanie za dużo. Wyszło sztucznie, tandetnie i nachalnie. Kiedy jeszcze wcisnęli Thorinowi „ssssssssskarba”, zrobiło się tak, jakby mi ktoś szpadlem przez ucho ładował wyryte w kamieniu „CHCIWOŚĆ JEST ZUA”. Złoty lej w ogóle staram się wyprzeć, ale ciągle nie mogę. A przecież tak naprawdę gdyby oczyścić z tego film, po samym zachowaniu Thorina można by się zorientować, o co się rozchodzi.
Desant Beorna – no tak, tutaj w zasadzie chodzi o drobiazg, ale nie mogę tego pominąć. Było głupie, bezsensowne i zbędne. I nie wynikało z tego, że Beorn taki po prostu był. To nie były antygrawitacyjne brykania Legolasa. Beorn przecież był postacią zrobioną bardzo na serio. A potem zrobili coś takiego z Orłami… No i ej: dlaczego właściwie zmienił się w czasie skoku? Rozchlapany na ziemi naleśnik z miśka miał być dużo lepszy od naleśnika z człowieka…?
(kadr z filmu)
Zgony – pojedyncze łzy, śmierć ciągnąca się w nieskończoność (bo przecież trzeba jeszcze malowniczo pospacerować po lodzie i rzucić dramatyczne spojrzenie na pole bitwy, mimo że się ma dziury w stopie i brzuchu), pożegnalne mowy… to nawet zabawne, bo te rozbudowane i wysokobudżetowe sceny zgonów mnie zupełnie znudziły, podczas gdy w książce – choć były opisane bardzo zwięźle, by nie rzec: lakonicznie – autentycznie mnie ruszają do tej pory. Jedynie Fili wypadł nieźle, choć tu z kolei mam żal, że ta jego śmierć została potraktowana właściwie jakby nie miała żadnego znaczenia. W sumie nie miałam nawet czasu się zasmucić, bo już lecieliśmy z dramą Kilego. Ale to jest, niestety, pochodną tego, co było już w Pustkowiu Smauga: z równoważnego duetu „Kili i Fili” zrobiło się „Kili… i ten tam drugi, co za nim łazi”. Szkoda.
Zakończenie – a właściwie jego brak. Zniosłabym desant, złotą trąbkę i pojedyncze łzy, ale no za to to miałabym ochotę wydłubać Jacksonowi gałki oczne za pomocą kredki Bambino. Przypomnę może, o czym jest Hobbit: to historia kompanii krasnoludów i jednego hobbita, którzy idą do Samotnej Góry odebrać swoje złoto i królestwo. Naturalnym by więc było, że skoro przez dziewięć godzin budujemy tę historię, w zakończeniu wypadałoby pokazać widzowi, czy bohaterowie odzyskali złoto i królestwo, prawda? Nie. Bo kurwa trzeba podkreślić super-bardzo-mocno, że to prequel Władcy pierścieni. Co tam, że przez cholerne dziewięć godzin czekałam, żeby na tronie Ereboru zasiadł prawowity król – ważniejsze jest, żeby Bilbo popatrzył znacząco na Pierścień, prawda? Wrr. Tak samo bez zakończenia został wątek Barda, którego też budowali przez ładnych parę godzin. No ale już dobra, mimo wszystko Bard nie był głównym tematem historii. To znaczy okej, słyszałam, że wersja reżyserska ma zakończenie. Ale poprawcie mnie, jeśli się mylę: wersja reżyserska chyba powinna mieć różne sceny dodatkowe, które nie są konieczne do ogarnięcia samej podstawowej historii, no nie? Z dwojga złego można było do wersji reżyserskiej wcisnąć licytowanie Bilbowej norki (swoją drogą – szacun i wielkie wow, że w ogóle to wrzucili do filmu! Widocznie jednak czegoś się nauczyli po Władcy), bo to nie należało do głównej osi fabularnej. Ale wywalać z wersji podstawowej element, który powinien być naturalnym zwieńczeniem dziewięciu godzin filmu?! Jackson, czy ty naprawdę się z pośladkiem na mózgi pozamieniałeś?!

A jednak, mimo tych zastrzeżeń (które traktuję jako trzy lajtowe i jedno poważne), powtarzam: film mi się podobał. Godzinna rozwałka była ładna, efektowna i dynamiczna. Nawet jeśli czerwie jakby trochę pomyliły setting – bardziej mnie rozbawiły niż tak naprawdę zdenerwowały. Podobnie jak dziwne nieodcięcie głowy Bardowemu synowi – ot, takie tam „ale WTF?”. Podobało mi się, że krasnoludy wreszcie trochę odzyskały osobowości. Podobały mi się zjebki, jakie strzelił Dwalin Thorinowi. I jak wyraźnie Balin widział, że to, co się dzieje z Dębową Tarczą, to on już widział dwa razy. I podobało mi się, że fajnie i konsekwentnie trzymali się tego, że Bofur opiekował się Bilbem. Spłakało mnie, kiedy wszyscy wystąpili w pełnej płycie, a jeden Bofur do zbroi wciąż nosił swoją nieśmiertelną uszankę. Podobało mi się, kiedy ludzie chcieli zlinczować Alfrida (szkoda, że tego nie zrobili, sniff…). Jak mówiłam, podobało mi się, co Hobbit zrobił z Legolasem.
A tak naprawdę krążę wokół tematu i krążę, ale w końcu muszę to z siebie wyrzucić:

DAIN!!!!!!11!!!1oneone!!11!!jeden!1!

(kadr z filmu)

Oh. Maj. Gad.
Dain.
Dain mnie ómarł bardzo. Po wielekroć. Mogłabym zapętlić tylko tę część filmu, w której jest Dain – i oglądać ją do upadłego. Dain Ironfoot. Dain Zabójca Trolli. Dain, którego gra Billy Connolly, czyli Il Duce z moich ulubionych Świętych z Bostonu.
To dla mnie naprawdę ważne, ponieważ tak naprawdę to właśnie Dain stanowił mój największy lęk, odkąd w ogóle dowiedziałam się, że powstaje ekranizacja Hobbita. Bo w książce Dain wywarł na mnie ogromne wrażenie. I równie ogromnie panikowałam, że film to zaprzepaści. Owszem, film zrobił to zupełnie inaczej. Ale w tym przypadku „inaczej” wcale nie oznacza „gorzej”.

Aha, przypomniał mi się jeszcze jeden zarzut, ale to już właściwie nie dotyczy samego filmu: piosenka z Bitwy Pięciu Armii ssie. Podobało mi się, kiedy we Władcy Pippin śpiewał dla Denethora, ale nie przesadzajmy. To nie ten klimat.

Koniec końców, choć film nie jest wolny od wad, naprawdę świetnie się bawiłam w kinie.
A może to kwestia tego nieszczęsnego oglądania Pustkowia Smauga z dubbingiem dzień wcześniej…? Po czymś takim każdy film wydałby się świetny…

2 komentarze:

  1. Oj, szacun, że wytrwałaś w kinie na Hobbicie z dubbingiem. Dubbingowanie w ostatnich latach to jakaś porażka... Nie oglądałam jeszcze trzeciej części, ale o poprzednich mam odmienne zdanie niż Twoje - pierwsza mnie wynudziła tak, że prawie w kinie zasnęłam (co mi się nie zdarza), druga mi się podobała, przyjemnie się to oglądało i piosenka Ed Sheerana świetna;) Wciąż jestem zaskoczona, że można mieć różne opinie na temat jednego filmu, gdzie w większości innych się zgadzamy;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie, nie, brońcie bogowie - dubbing oglądałam w domu. :) W kinie tylko napisy.
      O ile zauważyłam, ludzie, którzy oceniają Hobbity podobnie do Ciebie (znaczy jedynka fuj, dwójka cacy) mają mocno złe zdanie o trójce...
      A piosenka Sheerana mi się właśnie też nie podobała, zdecydowanie z tych trzech najznośniejszy jest dla mnie Finn i Misty Mountains. ;)

      Usuń

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...