Lost Horizon - okładka |
Miało
co prawda być o czymś zupełnie innym, nieoczekiwanie jednak w tak zwanym
międzyczasie zaczęłam i skończyłam bawić się w przygotówkę typu point & click niemieckiego (!!)
studia Animation Arts z 2010 roku, Lost Horizon.
Muszę
przy tym zaznaczyć, że to kolejna z gier kupionych w ramach serii „Almanach Klasyki” i właściwie do tej pory zawsze były to udane nabytki – do tego
stopnia, że w tej chwili rozważam tytuł Dracula:
Antologia. Przy czym muszę tu jeszcze wspomnieć, że zaskakująco przyzwoite
jest spolszczenie Lost Horizon. Po
pierwsze: wersja kinowa, chwała bogom. Po drugie: przekład jest co prawda
nierzadko niezbyt wierny, za to zazwyczaj polskie teksty są po prostu fajne.
Ba, miejscami miałam wrażenie, że wyszły lepiej od angielskich. Raptem raz
pojawił się tekst nieprzetłumaczony z niemieckiego (przy układaniu jednej z
łamigłówek pojawia się „Drachen”), zazwyczaj mamy dość dużą dbałość o poprawność. To
naprawdę przemiła odmiana po kuriozalnych tłumaczeniowych wyczynach znanych
choćby z Syberii.
Lost Horizon to historia niejakiego Fentona Paddocka –
byłego brytyjskiego żołnierza, a obecnie przemytnika, do którego los generalnie
rzadko kiedy się uśmiecha, a który zostaje poproszony o odnalezienie dawnego
przyjaciela z wojska, Richarda. Mamy 1936 rok. Paddockowi przyjdzie walczyć z
dzikimi zwierzętami, nazistami i chińską Triadą, zobaczy też rzeczy, o których
nawet mu się nie śniło. Z czasem okaże się, że Fenton ma nie tylko ocalić
przyjaciela, ale też cały świat. Ratowanie ludzkości zaś zmusi go do
przemierzenia trzech kontynentów i dokonywania naprawdę dziwacznych rzeczy.
Screen z gry Lost Horizon |
Sam
główny bohater nieodparcie przywodzi mi na myśl Adama Venture, o którym swego czasu wspominałam. Z tą różnicą, że bohater Lost
Horizon jest jednak o niebo poważniejszy. Momentami nawet trochę tego
żałowałam, bo był mniej zabawny, a bardziej plasował się gdzieś między Hanem
Solo a Indianą Jonesem – a, jak nietrudno się domyślić, jeśli ktoś jest prawie Hanem Solo albo prawie Indianą, to… to jest właściwie
nikim. Z czasem jednak jakoś się do Paddocka przekonałam, głównie chyba dzięki
temu, że jednak tu i ówdzie widać odrobinę dystansu do postaci. Jest takim
typem bohatera, którego lubię: takim… mało bohaterskim. Tu coś popsuje, tam nie
do końca wie, co w ogóle wyprawia, ale generalnie ma nadzieję, że coś z tego
wszystkiego będzie. Jest mniej pierdołowaty od Adama, ma odrobinę mniejsze od
tamtego ego, a jednak widać wyraźne podobieństwa. Jedna rzecz, która mnie
niezmiennie irytowała u Fentona, to jego tendencja do ględzenia. Czasem mówił
coś zabawnego (szczególnie spodobała mi się drobna drwina z wsadzania sobie najrozmaitszych
rzeczy do „kieszeni”, czyli z bolączki większości gier z czymś takim jak
ekwipunek postaci) albo ważnego dla fabuły, to fakt, najczęściej jednak
wyglądało to tak, że każę mu przywiązać sznurek do patyka, a on – czyniąc to –
mówi coś w rodzaju „Hmm, przywiążę ten sznurek do patyka”. Co gorsza, jeśli
uznam, że to był głupi pomysł i zechcę zdemontować przedmiot, Paddock nie
omieszka mnie poinformować „Może jednak odwiążę ten sznurek od patyka”. Trochę
jakby był bohaterem anime.
Od
czasu do czasu Fentonowi przyjdzie współpracować z innymi postaciami, wtedy
gracz dostaje opcję przełączania się z jednego bohatera na drugiego, co stwarza
całkiem sporo fajnych możliwości – zwłaszcza uwidacznia się to w ostatnim
rozdziale.
Screen z gry Lost Horizon |
Oprócz
tego, kim biegamy w grze, rzuca się
oczywiście w oczy to, gdzie biegamy.
Przyjdzie nam odwiedzić klasztor tybetańskich mnichów, szemrane zaułki Hong
Kongu, pustynie wokół Marrakeszu, berliński Plac Paryski i mnóstwo innych
miejsc. A każde z nich robi ogromne wrażenie, jako że mamy do czynienia z
dwuwymiarowymi, ręcznie malowanymi planszami, co pozwoliło na oddanie kolejnych
lokacji bez porównania bardziej szczegółowo, niż gdyby całość była w 3D. Tła
tworzą niesamowity klimat.
A
skoro już o klimacie mowa, to warto jeszcze wspomnieć o startowym menu, które
jest zrobione naprawdę świetnie, z dbałością o detale, utrzymane w tym przedwojennym
klimacie. Ponadto po skończeniu gry uaktywni nam się w nim bonusowy materiał,
całkiem zresztą interesujący.
W grze
praktycznie nie istnieje aspekt zręcznościowy, ponadto nie można zginąć. Raczej
nie ma możliwości popełnienia jakiegoś błędu, który sprawi, że kilka etapów
dalej gracz nieodwracalnie się zatnie. Jednocześnie raczej nie ma sytuacji, w
której jedynym sensownym wyjściem jest klikanie wszystkim we wszystko w
beznadziejnym oczekiwaniu, że cokolwiek z czymkolwiek może w końcu zaowocuje…
czymkolwiek. To znaczy jeśli gracz popada już w tę fazę, oznacza to, że nie
dostrzegł czegoś banalnego, co ma najpewniej tuż przed nosem. Dwa razy tak
miałam i dwa razy okazywało się, że zasadniczo dobrze kombinuję, tylko jestem
ślepa.
Screen z gry Lost Horizon |
Praktycznie
wszystkie zagadki można rozwiązać w całkiem sensownym czasie – to chyba ten
poziom trudności, który mi odpowiada. Być może nieco łatwiej niż w Syberii, z całą pewnością bardziej wyważone
niż w Return to Mysterious Island, za
to trudniej niż w Adam’s Venture.
Oprócz
manii bycia sobie narratorem, na którą Fenton Paddock cierpiał w stopniu bez
porównania wyższym niż Thomas Magnum i MacGyver razem wzięci, drażniła mnie
nieco… bezkrwistość w grze. Nie chodzi mi tu o to, że chciałabym rozwalić kilku
Niemców, bo – jak wiadomo – do takich rzeczy się za bardzo nie nadaję, niemniej
wolałabym trochę więcej realizmu, a więc jeśli już naziści rozstrzeliwują
jakiegoś gościa, to niech przynajmniej troszeczkę tej krwi będzie. Bo tak, to
podrygiwanie od wbijających się w tors ofiary kul przywodziło na myśl raczej
kuriozalny atak padaczki. Po prostu czegoś brakowało. Gra jest dozwolona dla
graczy od lat szesnastu, więc właściwie odrobina autentyczności chyba nikogo by
nie zabiła.
Skoro
już wspominam o minusach, to na samym początku trochę za dużo było cutscenek, a
za mało udziału gracza – trochę się bałam, że tak będzie przez cały czas,
szybko jednak okazało się, że moje obawy są płonne. Niemniej to może kogoś
zniechęcić na starcie.
Cóż,
ostatnim minusem będzie tu już chyba tylko: gra jest za krótka. Bardzo fajna,
ale mogłoby jej być nieco więcej. Bo choć zakończenie jest mocno przewidywalne,
to jednak cała historia wciąga, zarówno dzięki „akuratnemu” poziomowi trudności
(mobilizuje do kombinowania, a nie zniechęca), jak i dzięki świetnej stronie
graficznej. No i dzięki samemu Fentonowi, którego z czasem naprawdę zaczyna się
lubić, nawet jeśli się wie, że jeszcze będzie musiał mieć swój wielki moment, w
którym okaże się, że nasz Angol jednak ma sumienie.
Lost Horizon w pełni zasługuje na 8/10 – to bardzo dobra gra, ze świetnym
klimatem, ładną grafiką i ciekawymi postaciami, a przede wszystkim – wciągającą
historią. Choć nie stanowi jakiegoś szaleńczego przełomu i nie zostawia
człowieka z kacem, z czystym sumieniem mogę polecić każdemu miłośnikowi
gatunku.
Zamiast cytatu - wymowny screen. |
Jak ja dawno w nic nie grałam... Wiem, że miałam się brać za "Syberię", ale boję się kolejnego kaca. Może by więc coś mniej rozwalającego?... Skoro bohater jest znośny, a produkcja fajna?
OdpowiedzUsuńHm. To znaczy jeśli jest wybór: "Syberia" i Nie-Syberia, to popełniłabym ciężki grzech namawiając Cię na cokolwiek, co "Syberią" nie jest. ;) Weź pod uwagę, że mój kac i uwielbienie mogą być tylko moim odjobem, podczas gdy reszta ludzkości może po prostu uznać, że to świetna gra i tyle. ;) (ofkoz krytyki nie biorę pod uwagę, to malkontenci :P )
UsuńNo niemniej "Lost Horizon" jest serio urokliwe. Takie właśnie w klimatach Indiany Jonesa, tylko fabularnie mniej durne od kosmitów o kryształowych czaszkach. I nikt nie wybucha w lodówce. ;)
Witamy.
OdpowiedzUsuńPrzypominamy, że zapisy do Projektu KINO zostały zakończone a już jutro (11 września 2012) startuje I etap naszej zabawy.
Zapraszamy i pozdrawiamy serdecznie.
Ekipa Projektu KINO.
Bardzo fajna recenzja - przekonała mnie i... właśnie dokonałem zakupu gry :)
OdpowiedzUsuńMiło mi i... jak coś, to mam Cię na sumieniu, tak? ^^
Usuń