poniedziałek, 30 lipca 2012

Granie na Fraakranie (22) - Return to Mysterious Island

Return to Mysterious Island - pudełko
Miałam do gry Return to Mysterious Island małego pecha. Traf chciał, ze zaczęłam się z nią zaprzyjaźniać zaraz po przejściu obu Syberii, co miało opłakane skutki: pierwszoosobowa perspektywa działała mi na nerwy, miałam wrażenie, że kompletnie nie ma klimatu, fabularnie wydało mi się mizerniutkie, ogólnie pokręciłam się trochę po plaży, na której ocknęła się moja bohaterka i wyłączyłam grę. Tak samo zresztą stało się z kilkoma innymi tytułami, a potem na długi czas w ogóle odpuściłam sobie jakiekolwiek próby grania na komputerze.
Jakiś czas temu jednak kac growo-filmowy po Syberii chyba mi minął, bo powoli zaczęłam wracać do żywych i mogłam spróbować zmierzyć się z pozycjami, które przedtem wywarły na mnie tak bardzo złe wrażenie.
W pierwszej kolejności padło właśnie na Return to Mysterious Island – zależało mi na niej szczególnie, jako że jest to produkt tych samych twórców, co wspomniana wcześniej Syberia. Miałam więc, siłą rzeczy, ogromne oczekiwania i naprawdę chciałam dać temu tytułowi szansę.

I przyznam, że potężnie zaskoczyła mnie różnica w odbiorze gry wtedy a teraz. Fakt – do perspektywy przyzwyczaiłam się dzięki Dear Esther i nagle okazało się, że właściwie przecież to wcale nie wygląda tak źle. Tym bardziej, że nie mamy do czynienia z próbami robienia realistycznej grafiki 3D, co niemal zawsze kończy się w ten sposób, że wszystko wygląda dużo gorzej i toporniej, niż gdyby zamiast tego wrzucić starannie namalowane, klimatyczne grafiki 2D. W Return… widoki są jak najbardziej dwuwymiarowymi obrazkami, w dodatku naprawdę ładnymi, które jedynie udają trójwymiar. Dzięki temu zresztą gra, choć z 2004 roku, wciąż prezentuje się bardzo sympatycznie. Nasza postać – Mina – przemieszcza się skokowo, z planszy na planszę, a w obrębie każdej z nich może jedynie klikać gdzie popadnie i obracać się wokół własnej osi.
Swoją drogą, dla mnie akurat opcja tego obracania się nie raz miała zgubne konsekwencje – i to w każdym tego słowa znaczeniu. Po wykonaniu jednego pełnego obrotu, mając wokół siebie cztery ścieżki w różne strony, momentalnie traciłam orientację i nie wiedziałam nawet, z której strony przyszłam. Ale to nawet dodawało nieco realizmu – w końcu byłam rozbitkiem na obcej, tropikalnej wyspie, czyż nie? Można trochę pobłądzić w takich warunkach.

Screen z gry Return to Mysterious Island (plaża)
Klimat, choć nie tak wkręcający jak w Syberii, z minuty na minutę stawał się bardziej wyrazisty i gra dość prędko mnie wciągnęła. Choć tu mam zażalenie: Return… jest zdecydowanie za krótkie. Kiedy tylko tak naprawdę się zaangażowałam w fabułę, kiedy zaczęłam trafiać w miejsca, które wywoływały moją niezmierną radochę, bo przecież oto mogę biegać niemal po Ziemi Obiecanej wszystkich miłośników przygód – bum, koniec gry. Pozostało niewyraźne wrażenie „Ale tak już…?” – szkoda. Wiem, że po raz -enty porównuję do Syberii, trudno, no ale: Syberia jest bez porównania dłuższa.
Może to też wynikać z tego, że jest trochę trudniejsza. Jakkolwiek były oczywiście w Return to Mysterious Island miejsca, w których się straszliwie zacinałam, to jednak ta gra nie jest szczególnie kłopotliwa do przejścia. Zazwyczaj dość logiczna, przedmioty są nieźle opisane, tak że prędko można załapać, co z czym połączyć, żeby osiągnąć upragniony efekt. Plus jeśli nawet zrobi się coś niemożebnie głupiego, coś popsuje, zużyje (na przykład przerabiając wszystko co się da na bimber), to albo będzie jeszcze można to znaleźć, albo spokojnie będziemy mogli ukończyć grę bez tego. Toteż całość jest mocno idiotoodporna.
Tu zresztą muszę powiedzieć, że czuję niedosyt jeszcze z innego powodu, niż długość rozgrywki: otóż miałam w ekwipunku mnóstwo rzeczy, które bardzo starannie sobie kleciłam, a których ani razu nie miałam okazji użyć (swoją drogą, pojemność ekwipunku i udźwig biednej Miny są absurdalne, no ale już machnijmy na to ręką). Szkoda, bo niektóre były całkiem śmieszne. Podobno Return… można ukończyć kilkoma sposobami, toteż przypuszczam, że po prostu mogłam rozegrać to inaczej i wykorzystać na przykład tego nieszczęsnego jeżozwierza, ale chyba wolałabym przejść ją raz a porządnie, niż kilka razy, ale zawsze pozbawiona czegoś.

Screen z gry Return...: jedna z łamigłówek (źródło)
Fabularnie gra naprawdę przestawia się miodnie, szczególnie dla miłośników twórczości Verne’a. Ja jestem z nią zaznajomiona mocno połowicznie (wstyd mi i jestem w trakcie nadrabiania zaległości), niemniej w stopniu wystarczającym, żeby zacieszać przy każdym nawiązaniu do Nemo – i nie tylko do niego. Nawiązań jest dużo, właściwie im dalej tym więcej, ale tym razem spróbuję powstrzymać się od spoilerów.

To co mi się jeszcze podobało, to sposób przedstawienia ważniejszych wydarzeń – nie ma wypasionych filmików, tylko sekwencje ilustracji z podkładem dźwiękowym. W dodatku zbierają nam się one w galerii, którą w każdym momencie można odpalić w menu głównym gry. Oprócz tego, w tej samej galerii pojawiają się bonusowe ilustracje za zdobycie każdej setki punktów – punkty zaś zliczają się przez cały czas gdy, za każdy postęp: a więc za odkrycie czegoś, za złożenie przedmiotu, pchnięcie dalej intrygi itp.
Są też, oczywiście, drobne łamigłówki, a także – co czasem doprowadzało mnie do pasji, nienawidzę małp! – elementy gry zręcznościowej. Ponadto w którymś momencie dowiedziałam się, że w Return… można zginąć. Na szczęście nie jest to aż tak bolesne, ale jednak.

Podsumowując (będzie kolokwialnie, ale to najlepiej oddaje, co chcę wyrazić): dupy nie urywa, ale jest naprawdę fajnie. Szczególnie polecam tym, którzy przeczytali i darzą wielką miłością Tajemniczą wyspę Verne’a. Ale inni też powinni odnaleźć się w tym bardzo verne’owskim klimacie. Graficznie jest bardzo ładnie, całość mocno wciąga (nawet jeśli nie zostawia kaca takiego jak Syberia), tylko mogłoby – powinno! – być dłuższe. A tak, to taka gra na jeden dzień. I to w dodatku bez szczególnie wczesnego wstawania. I z pójściem po piwo w międzyczasie. W każdym razie z czystym sumieniem 7/10, to po prostu dobra gra. Choć chciałoby się – od twórców Syberii wręcz tego oczekiwałam! – żeby było rewelacyjnie albo i lepiej.







Near the lake, your eyesight so keen
Found the red metal tinged with green.
The white metal, a precious treasure,
Buried on the shore on the salty water
Between the forest so green and so rich
And the arch eroded into the cliff.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...