wtorek, 10 września 2019

"Archer": Bond, tylko bardziej

(źródło)
Właściwie to nawet dość dziwne, że dotąd nie napisałam tej notki. Najwyraźniej pewne tematy zaskakują u mnie z opóźnieniem, podobnie jak miało to miejsce z Gravity Falls i, co dopiero teraz sobie uświadomiłam, z Rickiem i Mortym, o których pisałam póki co tylko w kontekście komiksu, a nie kreskówki…
No ale do rzeczy:
Archer to jeden z wielu seriali przetestowanych najpierw przez Ulva i przez niego mi poleconych. I nie pierwszy, który początkowo za bardzo mnie nie ujął. Zapowiadało się na – humorystyczną, owszem – serię o fikcyjnej agencji wywiadowczej ISIS, której pracownicy mają spory problem z alkoholem. Od pierwszego wejrzenia nieco irytował mnie wątek Sterlinga Archera i Lany Kane, bo zbyt nachalnie wciskano widzom, jak to on chce się z nią przespać, a ona nigdy, przenigdy tego nie zrobi. W dodatku strona graficzna… cóż, z jednej strony kreska miała intrygujące nuty realizmu (w szczególności dość ładne tła, ale też wystarczy spojrzeć na styl, w jakim narysowano bohaterów), z drugiej jednak – serial zupełnie nie radził sobie z animacją. Każdy ruch postaci wyglądał mniej przekonująco niż w South Parku. To nawet nie był ruch, a raczej siermiężne zdeformowanie fragmentu obrazka w programie graficznym. Nie wspomnę, jak nieudolnie wyglądało choćby klikanie bohaterki po klawiaturze.
Ale Archer to jednocześnie jeden z tych przypadków, kiedy warto dać serialowi szansę. I to wcale nie znaczy, że trzeba się męczyć przez dwa sezony, żeby wreszcie zacząć czerpać jakąkolwiek frajdę z seansu. Tutaj sytuacja poprawiała się z odcinka na odcinek i już przy czwartym, może piątym epizodzie zupełnie przestałam zwracać uwagę na ewentualne wizualne niedociągnięcia, a co więcej: z czasem serial stał się naprawdę niesamowicie ładny. Bohaterowie dostali sugestywną mimikę, ich ruchy stały się naturalne, a poszczególne elementy kadru doskonale się ze sobą zgrały.

Doktor Krieger (źródło)
A jak już wspomniałam o bohaterach: jeśli cokolwiek w serialu rozkręca się lepiej niż grafika, to właśnie oni. Każda postać, choćby nawet nie była z pierwszego planu (przynajmniej na początku), staje się niesamowicie wyrazista i, jakby to ująć, specyficzna. Jedni z czasem się zmieniają i to jest w nich interesujące. Inni wręcz przeciwnie, od początku do końca są po prostu sobą, nie przechodząc na przestrzeni dziesięciu (jak na razie) sezonów żadnej szczególnej metamorfozy – i to też jest w nich fajne, bądź co bądź nie każdy musi się zmieniać. Duża w tym zasługa zarówno twórcy serialu – Adama Reeda – jak i aktorów. H. Jon Benjamin jako Sterling Archer jest najzupełniej bezbłędny, świetnie wypada również Aisha Tyler jako Lana Kane czy Judy Greer w roli Cheryl/Carol/Cristal Tunt, a wymieniać można by dalej: Chris Parnell, znany mi przedtem jako Jerry Smith, ojciec Morty’ego, wcielił się w rolę księgowego agencji, Cyrila Figgsa. Diaboliczną podstarzałą szefową firmy, przy okazji matkę Archera, czyli pannę Malory Archer, gra Jessica Walter – aktorka z pokaźnym dorobkiem, którą ja akurat po raz pierwszy chyba zobaczyłam w reżyserskim debiucie Clinta Eastwooda Play Misty For Me. Ale moim niekwestionowanym ulubieńcem jest doktor Krieger, bezbłędnie zagrany przez Lucky’ego Yatesa. Doktor Krieger z miejsca dołączył do grona moich ulubionych szalonych naukowców.

Sterling i Lana (źródło)
Jeśli chodzi o warstwę fabularną, muszę przyznać jedno: Archer to nie jest głęboka historia, która przybliży widzowi sens życia. Nie jest to nawet na pozór humorystyczna opowiastka, która w istocie przemyca głębsze treści. Nah, to po prostu humorystyczna opowiastka, a przemyca co najwyżej mniejszą lub większą dawkę absurdu. Jasne, są sceny poważniejsze, są może nawet takie, które mogłyby być smutne, gdyby tylko pociągnięto je nieco dłużej. Ale chyba twórcy o nic takiego nie chodziło. Final Space, Gravity Falls, Rick i Morty – tak, te seriale, poza masa energii i humoru, mają momenty emocjonalne, nawet wzruszające, które każą inaczej spojrzeć na bohaterów. Archer chyba w żadnym momencie nawet nie sugeruje innego spojrzenia. Nawet kiedy bohater ma raka, nawet kiedy pojawia się komplikacja w postaci dziecka, śpiączki czy utraty ukochanej, kiedy serial porusza problemy rasizmu, kanibalizmu, homofobii i mnóstwo innych – trudno się przy tym wszystkim nie uśmiechać właśnie przez ten poziom absurdu i totalnej socjopatii większości bohaterów. Na zagładę całej planety będą patrzeć… cóż, z lekkim zaskoczeniem i przestrachem porównywalnym do dziecka przyłapanego na zbiciu sąsiadom szyby podczas gdy w piłkę. Trudno wobec takich postaci przejawiać jakieś szczególnie płomienne uczucia i przeżywać ich bolączki ze łzami w oczach, ale jednocześnie jakoś tak się ich lubi. Chyba właśnie przez tę ich beztroskę. Pozwalają sobie na bycie kimś, kim żaden normalny człowiek nie będzie, bo – no właśnie – jest normalny. Ze sprawnie funkcjonującym poczuciem moralności.

Agencja wywiadowcza ISIS to bardzo krzywe, patologiczne zwierciadło MI6, a Sterling Archer to karykatura Jamesa Bonda. Ale karykatura bardzo sprawnie skonstruowana i zagrana, dzięki czemu potrafi szybko zaskarbić sobie sympatię (co nie zawsze wychodzi nawet oficjalnym filmowym Jamesom Bondom). Jeśli więc ktoś szuka sobie lekkiej, niezobowiązującej, generującej mnóstwo hermetycznych żartów rozrywki na zimowe wieczory (och, kaman, mamy wrzesień, zimowe wieczory już niedługo!), to Archer ma obecnie 10 sezonów, a na jeden sezon składa się średnio około dziesięciu odcinków. Odcinki są krótkie, dwudziestominutowe, więc wciąga się je między jednym łykiem kawy a drugim. Dzięki temu człowiek ani się obróci, a już czeka na sezon jedenasty, zachodząc w głowę, o czym będzie – no bo można odnieść wrażenie, że było już wszystko: narkotyki, mafie, piraci, klony, roboty, statki kosmiczne, country, rodziny królewskie, celebryci, pościgi, eksplozje, no i oczywiście dużo, dużo alkoholu. Ale ja i tak wiem, że Adam Reed nie powiedział jeszcze ostatniego słowa.



– Yup, yup, yup.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...