wtorek, 4 grudnia 2018

Dziki Zachód, jakiego nie znamy: "Ballada o Busterze Scruggsie"

(źródło)

Wspominałam swego czasu, że o ile Netflix radzi sobie z serialami (no, przynajmniej mi udaje się trafiać na udane produkcje), o tyle póki co mam niebywałego pecha, jeśli chodzi o netflixowe produkcje pełnometrażowe: zawsze coś w nich nie gra. Albo jakoś niegramotnie zmontowane, albo mają dziury logiczne (mimo że pretendują do ambitnego hard sf), albo tempo  nie do końca takie, jakiego należałoby oczekiwać... No zawsze coś. Dlatego do "Ballady o Busterze Scruggsie" podchodziłam pełna rozterek. Z jednej strony, trudno nie mieć wielkich oczekiwań wobec produkcji firmowanej nazwiskiem braci Coenów, którzy zdążyli już udowodnić, że western w ich rękach zamienia się w prawdziwe złoto. Z drugiej jednak: to film Netflixa... Z trzeciej: kamaan, jaka obsada! Dodatkową zachętą był trailer, co tu kryć - bardzo udany i pełen uroku.
No i tak się stało, że w końcu zasiedliśmy do seansu.

Powiem tak: to dziwny film. Zresztą, to prawdę mówiąc wcale nie jest film. To znaczy nie jest to pełen metraż i myślę, że tym właśnie Netflix wygrał. Bo nie zrobił po raz kolejny czegoś, co mu nie wychodzi. Dostajemy zbiorek sześciu epizodów, (pozornie?) niezwiązanych ze sobą. Każda z historii jest inna i mimo że wszystkie osadzone są na szeroko pojętym Dzikim Zachodzie, naprawdę trudno je ze sobą porównywać.
Otwierającą opowieścią jest tytułowa ballada o niejakim Busterze Scruggsie, Słowiku z San Saba. I już na tym etapie łatwo się zorientować, że będziemy mieć do czynienia z dziwacznymi historiami o, hmm, oryginalnym rozwoju fabuły. Dodatkowo pierwszy z epizodów zaskoczył mnie poziomem krwistości. Zaczyna się niepozornie, od śpiewającego kowboja przemierzającego pustynię (i ta jego piosenka, którą do dziś - wiele dni po seansie - wciąż bezwiednie zdarza mi się nucić), by zaraz przeobrazić się w serię brutalnych strzelanin, przeplatanych – a jakże! – kolejnymi pogodnymi piosenkami. Zresztą, finałowy utwór jest serio bardzo ładny, ale nie należy się dziwić, skoro wykonuje go Willie Watson – amerykański muzyk bluegrassowy i folkowy, gitarzysta, piosenkarz, banjo...ista...? (nie mam pojęcia, jak się nazywa człowiek grający na banjo) W każdym razie ktoś, kto ze wszech miar miał prawo się sprawdzić w roli, do której został zaangażowany.
Kiedy już mniej-więcej załapałam, co mnie czeka podczas tego seansu, druga opowieść postanowiła, no cóż, udowodnić mi, że o niczym nie mam pojęcia.
(źródło)
Epizod Near Algodones w niczym nie przypomina Ballady…. Główny bohater zdaje się zupełnym przeciwieństwem Bustera: jest małomówny, przystojny (żeby było zabawniej, gra go James Franco, którego kojarzę przede wszystkim jako niepokojąco dobrego odtwórcę roli Tommyego Wiseau), no i ma sporego pecha. Obie historie są przesycone trochę absurdalnym, mocno czarnym humorem, ale w każdej to wygląda nieco inaczej.
No i w obu epizodach za to widać dziwną skłonność do stawiania lokali usługowych pośrodku pustyni.

Nie jest tak, że cały ten zbiór opowieści to tylko absurdalne, mroczne heheszki. Zupełnym zaskoczeniem był dla mnie epizod All Gold Canyon z Tomem Waitsem w roli podstarzałego poszukiwacza złota (mieszam kolejność, ale nieważne). Ta historia toczy się leniwie, jakby bez pośpiechu, pozwalając widzowi na oswojenie się z głównym bohaterem i nacieszenie oczu pięknymi widokami. Po obejrzeniu całego epizodu można odnieść wrażenie, że właściwie nic się nie wydarzyło. Ot, dzień jak co dzień (w zasadzie chyba z trzy dni), jeleń wrócił na polankę, rzeka dalej płynie. Ale przecież jednak wiemy, że coś się zmieniło. Że są ludzie, dla których zmieniło się właściwie wszystko. Coenom udało się w tej opowieści pięknie zestawić te dramatyczne wydarzenia z życia bohaterów z jednoczesną obojętnością natury. Epizod pokazuje zarazem wielkość i małość człowieka, w dodatku bez zbędnego gadania i bez grama moralizatorstwa. Coś fantastycznego.

(źródło)
Mamy też historię Meal Ticket z Liamem Neesonem w roli głównej – wędrownego impresario. Głównej, choć przecież wypowiada raptem parę zdań i tak naprawdę uwaga widza skupia się raczej na jego partnerze, oratorze i aktorze, Harrisonie (Harry Melling). Co jest zresztą wcale niegłupim zabiegiem, bo mocno podbija emocje w finale opowieści. Cała historia zaś jest tak naprawdę budowaniem nastrojowej otoczki dla właśnie tego finału. Nie mamy skomplikowanej fabuły, rozbudowanych wątków ani głębokich dialogów. To opowieść zbudowana z, mogłoby się zdawać, niczego: pojedynczych gestów, kolejnych zlewających się ze sobą wieczorów, narastającego znużenia. Mamy do perfekcji doprowadzoną zasadę „show, don't tell”.

Przedostatnia historia, The Gal Who Got Rattled, jest chyba najdłuższa ze wszystkich. Tak jak pozostałe, raczej donikąd się nie spieszy: powoli buduje bohaterów, pozwala im nawiązać głębsze relacje, tylko po to, żeby pod koniec zaskoczyć widza.

Moją ulubioną opowieścią był jednakże ostatni epizod: The Mortal Remains. I będę spoilować w tym akapicie – żeby nie było, że nie ostrzegałam. Tutaj z kolei mamy właściwie tylko gadanie. Bohaterów zawieszonych trochę w pustce, którzy – tak się akurat złożyło – razem jadą dyliżansem. Nic – lub prawie nic – o nich nie wiemy, może poza tym, co sami o sobie powiedzą w toku rozmowy. A jednak aura niezwykłości, jaka nad nimi wisi, jest aż gęsta. Historia jest przesycona subtelnym humorem, tajemnicą, no a przede wszystkim: daje nam absolutnie fantastycznego bohatera – takiego w typie Poe z Modyfikowanego węgla. Czarującego, budzącego sympatię, ale i niepokój jednocześnie. Prawdę mówiąc, po prostu urzeka mnie tak umiejętne połączenie westernu z trochę jakby mistyczną opowieścią o przejściu w zaświaty. No bo w sumie tym jest dla mnie ten epizod. Zamiast Charona mamy wprawdzie woźnicę, który nigdy się nie zatrzymuje, ale skojarzeń pojawia się aż nadto. W dodatku nie mogę oprzeć się wrażeniu, że pasażerem wiezionym w worku jest nikt inny, jak właśnie Buster Scruggs z pierwszego epizodu.
Już nie spoiluję.

(źródło)
Nawet jeśli człowiek nie ma ochoty jakoś szczególnie pochylać się nad każdą z historii i rozważać, co ona tak naprawdę znaczy, te epizody są po prostu bardzo umiejętnie skonstruowane, świetnie zagrane i ogląda się je z przyjemnością. Ale im głębiej się wnika w tę produkcję, tym więcej wychodzi elementów, które tylko podbijają wartość całości. Nie wspomnę już o rozlicznych easter eggach, o których - przyznaję - nie miałam pojęcia, ale kiedy zaczęłam o nich czytać, okazało się, że nawet sceny i zdania pozornie pozbawione większego znaczenia, jednak są bardzo gruntownie przemyślane. Mam ogromną ochotę powtórzyć sobie seans i pobawić się w wyłapywanie tych wszystkich detali.

Ballada o Busterze Scruggsie to produkcja ze wszech miar udana. Widać, co z westernu potrafią wycisnąć ludzie, którzy po prostu potrafią w robienie filmów. Jest czasem smutno, czasem wesoło, a twórcy potrafią sprawić, że widz będzie się śmiał podczas zabijania i smucił, kiedy bohater przeżywa. Dużo w tym filmie dziwności, dużo emocji i stosunkowo mało słów. Zdecydowanie warto obejrzeć.



– I'd like me a splash of whiskey to wash the trail dust off my gullet and keep my singing voice in fettle.
– Whiskey's illegal. This is a dry country.
– Well, what are they drinking?
– …whiskey. They's outlaws.

2 komentarze:

  1. A w sumie jak zacząłem czytać, że Netflixowi nie wychodzą pełnometrażówki, to przyszło mi do głowy: Aha! oszukali system! Zrobili serial :D Tom Waits był cudowny i pamiętam nasze zaskoczenie jak się rozwijał jego wątek. Generalnie co opowieść to zaskoczenie. Super mi się to oglądało.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Powtarzamy? :D *nuci* Łooodeeeeer! Mmmmm, łooodeeeeer...!

      Usuń

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...