poniedziałek, 27 sierpnia 2018

Trzy oblicza Marcina Rusnaka, czyli "Opowieści niesamowite"

(źródło)

Autor: Marcin Rusnak
Tytuł: Opowieści niesamowite
Miejsce i rok wydania: Kraków 2018
Wydawca: Fantazmaty

Jak widać, Fantazmaty nie zwalniają: dopiero co czytelnicy dostali wcale zacną antologię, a już za chwilę (dokładnie od 28 sierpnia, czyli od jutra) będzie można pobrać – po raz kolejny za darmo – zbiór opowiadań, tym razem jednego autora: Marcina Rusnaka. Nazwisko to większość czytelników orbitujących wokół fantastyki pewnie w mniejszym lub większym stopniu zna. Ja przyznaję, że znam raczej w mniejszym, a konkretnie z trzech antologii: pierwszego tomu Wolsunga, drugiego tomu Ostatniego dnia pary oraz wspomnianego już pierwszego tomu Fantazmatów. I cóż tu dużo mówić: we wszystkich przypadkach opowiadania tego autora odebrałam negatywnie. Dlatego też z pewną obawą sięgałam po Opowieści niesamowite i zdecydowałam się na to koniec końców chyba tylko z ciekawości, próbując odpowiedzieć sobie na pytanie: na czym polega fenomen Rusnaka? Dlaczego ludzie go wydają i czytają, kiedy jeśli tylko dorwę coś jego autorstwa, tekst okazuje się słaby?

I jak Jeżusia kocham, początek nie napawał mnie optymizmem. Pierwsze opowiadanie ze zbioru, Zaginięcie Benedicta Constantine’a, to tekst napisany przy okazji konkursu na opowiadanie w świecie Wolsunga, który miał miejsce w 2015 roku (choć w sumie nigdzie nie jest to napisane wprost, ale zgadza się uniwersum i czas powstania). I, tak jak zresztą opowiadanie konkursowe, które koniec końców trafiło do wolsungowej antologii, absolutnie nie przypadło mi do gustu. Niby wszystko dość sprawnie napisane, ale naprawdę steampunkowa wersja Sherlocka to niezbyt oryginalny pomysł, a jeśli idzie o taki detektywistyczny klasyk, to w wolsungowej antologii Paweł Majka zrobił to o wiele lepiej. Rusnakowi bohaterowie sprawiali nieprzyjemne wrażenie wydmuszek, przez co cała intryga kompletnie mnie nie wciągnęła. W dodatku zupełnie mi nie po drodze z humorem autora, o czym przekonałam się już przy okazji poprzedniej antologii z jego udziałem, a teraz to odczucie tylko się utrwaliło.
Kolejne problemy dostrzegłam z czasem, kiedy zagłębiłam się w pierwszą część zbioru, czyli Księgę Końca. Składają się na nią opowiadania akcji i/lub postapokaliptyczne. Nie wykluczam, że komuś mogą przypaść do gustu: jak wspomniałam wyżej, są napisane w zasadzie sprawnie. Widać, że odpowiada za to ktoś, kto trochę słów wbił już w klawiaturę i wie, jak się to robi. Niemniej drażniła mnie powtarzalność fabularnego schematu (mamy zagadkę, bohatera zaczynają śledzić jakieś typy, bohater łomocze się z typami, następuje plot twist i zakończenie). Pewnie sprawdziłoby się jako kino rozrywkowe, ale nie jest to coś, co koniecznie chciałabym czytać.
No i jeszcze ten humor towarzyszący powtarzalnym, generycznym postaciom: humor nazbyt często sprowadzony do „wezmę coś z rzeczywistości i pozmieniam pierwsze literki – będzie *mrug mrug* nawiązanie”. No nie. Drażniło mnie w Śnieniu i drażniło tutaj.
Kołysanki dla umarłych przeniosły mnie do innej rzeczywistości, ponurej i dość typowo postapokaliptycznej… trochę zbyt typowo. Pomysł dwóch narratorów jest interesujący, ale byłoby lepiej, gdyby każdy z tych narratorów też był w jakiś sposób interesujący – a tymczasem skończyłam czytać w zasadzie niewiele wiedząc o nich czy o tym świecie. Oprócz tego, że no – postapo. I to z tym najbardziej trywialnym z postapokaliptycznych przesłań, podanym na tacy i powtórzonym na wszelki wypadek: że prawdziwymi potworami są ludzie. Serio, myślałam, że czegoś takiego już nie uświadczę. Jakkolwiek całość skojarzyła mi się trochę z Jestem legendą, tylko że tam – co brzmi totalnie głupio, bo nawet nie czytałam książki i znam tylko filmową wersję z Willem Smithem! – był bardziej wyrazisty bohater, którego emocje widz w końcu zaczynał dzielić i którego samotność robiła wrażenie.
Dalej mamy Zły szeląg, który ruszył mnie chyba jeszcze mniej niż dwa poprzednie opowiadania, Jedyne, co z niego pamiętam bez ponownego zerkania w tekst, to że powtórzył się motyw z numeracją domów, który dostaliśmy już w Zaginięciu… – nie drażniłoby to, gdyby opowiadania istniały w jakiejś odległości od siebie, ale w obrębie jednego zbiorku to się paskudnie rzuca w oczy. Wiecie: nie przychodzi się na dwie kolejne imprezy z tymi samymi ludźmi w tej samej sukience. A jednak technicznie opowiadanie całkiem zgrabnie operuje retrospekcjami i całość tworzy interesujący obrazek. Dalej nie był to tekst, przy którym mogłabym powiedzieć „ahaaa, to dlatego ludzie czytują Marcina Rusnaka!”, powtórzył się schemat, ale bohater wzbudził cień zainteresowania. Choć w scenie odkopywania lecącego granatu popłakałam się ze śmiechu.
Potem zaś przeczytałam Pielgrzymkę i poczułam się autentycznie zaintrygowana. Opowiadanie miało w sobie coś innego, coś ciekawego. Ładnie i niezbyt nachalnie pokazany świat – inny a jednak znajomy. Fajną perspektywę. Trochę moralizatorstwa, ale w porównaniu z Kołysankami… w zasadzie tego nie zauważyłam. No i, co chyba ucieszyło mnie najbardziej, odeszliśmy od ulubionego fabularnego modelu. Było bardziej refleksyjnie i większy nacisk położony na setting.
Pojedynek uważam za ciekawe ćwiczenie literackie, ale nic takiego, co warto by było upubliczniać, szczególnie że nie wnosi w sumie nic nowego w relacje (skądinąd dobrze czytelnikowi znanych) bohaterów: kanoniczne historie dość wyraźnie podkreślają tę zależność między nimi. Niemniej tekst jest miniaturką, więc można się przez niego szybko prześlizgnąć, by dotrzeć do drugiej części zbioru: Księgi Magii.

W Księdze Magii zobaczyłam to, czego zalążek mogłam dostrzec we wspomnianej Pielgrzymce. Dużą swobodę autora w budowaniu światów, umiejętność tworzenia adekwatnego klimatu dla opowieści. Nawet jeśli bohaterowie nie są jego mocną stroną, w tej części zbioru pokazał, co nią jest.
Choć, ma się rozumieć, Bociani zagon musiał sporo popsuć wprowadzeniem do fabuły doktora House’a Hausa. Ale wyjąwszy tę postać i finałowy żarcik z tym, że wszyscy kłamią, całość była wciągająca, a odizolowanie dziwnego, podupadającego zajazdu dawało się mocno odczuć. Fajne wrażenie też robiła przewijająca się gdzieś w tle opozycja magii i Kościoła, a także fakt, że coś, co na pierwszy rzut oka mogło sprawiać wrażenie typowego fantasy, w istocie było osadzone w „naszych” realiach. To w fajny sposób uwiarygodniło całą opowieść. Przyjemna lektura (choć zauważyłam, że ostatnio autorzy uwielbiają drgające medaliony).
Opowieść, którą znam tylko ja to znów miniaturka, ale zrobiła całkiem fajne wrażenie, kiedy po wstępie wróżącym raczej coś w rodzaju banalnej, gorzkiej historii o niespełnionej miłości, całość skręciła nam w fantastykę. Z tej króciutkiej opowieści wyłoniło się coś, co mogłoby być całkiem interesujące, gdyby autor poświęcił temu więcej uwagi i, oczywiście, jeśli nie popadłby w banał, o co przy tego typu połączeniach nietrudno.
Farid Tkacz i latający dywan jest z kolei opowiadaniem, które pamiętam z całości chyba najlepiej. Nie wiem, może jest najdłuższy? Przyznam, że nie sprawdzałam. W każdym razie to po prostu ciekawa opowieść, w której kompletnie nie przeszkadzało nawet to, że bohaterowie są tak typowi – bo ta ich typowość świetnie grała z całą przyjęta konwencją. To była baśń, a w baśni nikt się nie obraża, że psychologia Królewny Śnieżki nie jest dostatecznie wyraźnie przeanalizowana. Natomiast w tym tekście autor zdecydowanie pokazał, że umie w klimat i odmalowywanie świata. Wróciła też podwójna narracja, ale nie stanowiła kalki zabiegu z Kołysanek…, toteż czytało się przyjemnie. Opowiadanie pozwala przenieść się do świata rodem z baśni z „Tysiąca i jednej nocy”, poczuć tę egzotykę i uwierzyć, że narrator wie, o czym mówi. Dodatkowo uśmiechnęłam się, kiedy wyszło na jaw, kto jest tym wielkim, potężnym królem. Sprawnie skonstruowana opowieść w sprawnie zaprezentowanych realiach.
Kolejny tekst, Zabijając ptaki, nie zrobił na mnie może aż takiego wrażenia, niemniej i tak był dobry: zainteresował mnie świat i historia Kredziarzy, choć jeśli chodzi o relacje między bohaterami, na tym etapie dość wyraźnie widać już kolejny schemat, na którym autor osnuwa swoje historie prawie-miłosne. Ale na szczęście setting skutecznie odciąga uwagę od tej powtarzalności, a sam motyw tytułowych ptaków ogromnie mi się podoba.

Trzecia część, Księga strachu, budzi we mnie mieszane uczucia. Z jednej strony, jeśli opowiadania w niej zawarte miałyby być istotnie budzącymi grozę horrorami, no to chyba znów nie jestem targetem. Z drugiej strony, te teksty mają sporo fajności: ot, choćby tak bardzo wyraźne naleciałości z Lovecrafta. Nie są tak mocne jak Lovecraft, ale duch Samotnika z Providence gdzieś się nad niektórymi historiami unosi – przede wszystkim chyba nad Koszmarem z Yelland, w którym to opowiadaniu chyba jedyny zgrzyt miałam w momencie objaśniania, na czym polega szyfr Cezara – chyba najbanalniejszy ze wszystkich szyfrów ever. Dla równowagi niezmiennie podoba mi się, że nazwisko przeora to Godwill. Ogólnie uważam to opowiadanie za bardzo zgrabny fanfik osadzony w Lovecraftowskim uniwersum. Jeden z dwóch.
Zanim jednak czytelnik pozna drugi, dostanie przerywnik w postaci Białego Piekła – jest to miniaturka, o której w sumie mogę powiedzieć głównie tyle, że była: ciekawe spojrzenie z dwóch stron na tę samą sytuację, ale raczej mnie nie podbiło.
A potem Lovecraft wraca w opowiadaniu Pudełko pełne cudów. Teoretycznie znów nie dostajemy nic szalenie oryginalnego. Znamy już opowieści o takich artefaktach i w ogóle znamy ten mechanizm „cudów”. Dlatego też czytelnik zna rozwiązanie pierwszej warstwy zagadki niemal od razu, a bohater buja się z tak zwaną intrygą przez długie strony. Ale to nie szkodzi. W gruncie rzeczy z dość sporym zainteresowaniem śledziłam, co bohater jeszcze spieprzy. A zakończenie i odkrycie kolejnej warstwy tajemnicy jest wcale dobre – myślę, że autor wykrzesał tyle, ile się dało z tego typu opowieści, ładnie wplatając w to elementy zaczerpnięte od klasyka horroru. Aha, ze śmiesznostek: porównanie ciszy w pokoju do dyskrecji jak „nastolatka przekradająca się do swojej sypialni po popijawie tak, by nie zbudzić rodziców” – bo oczyma duszy widzę tę cichą, dyskretną nastolatkę: najpierw upuści klucze. Potem znowu. Kiedy wreszcie wceluje w zamek, potknie się o wycieraczkę i z łoskotem pierdyknie na podłogę. Potem się już pozbiera, ale potknie się o czyjeś buty w przedpokoju. Przez cały czas będzie teatralnym szeptem robić sama do siebie „ćśśśśś!”, bo przecież wiadomo, że to pomaga w utrzymaniu ciszy. A kiedy szczęśliwie już zalegnie w swoim pokoju, będzie chrapać jak traktor. Ale okej, okej – co człowiek, to skojarzenie.
Ostatni śnieg w roku to w moim odbiorze dość ciekawy eksperyment, ale przyznam, że mam do niego dość mieszany stosunek i nie jestem do końca pewna, czy w ogóle pasuje do tego zestawu tekstów.

Nie jest tak, że po przeczytaniu Opowieści niesamowitych z miejsca stałam się fanką Marcina Rusnaka. Niewątpliwie jednak wiele się o twórczości tego autora nauczyłam. Wiem, że nie zawsze jestem targetem – to nie szkodzi, nie każdy musi być. Myślę, że jeśli ktoś lubi literaturę sensacyjną, znajdzie w tym zbiorze o wiele więcej dla siebie. To, co zrobiło na mnie wrażenie, to wszechstronność, o którą Marcina Rusnaka nie podejrzewałam na podstawie tych trzech tekstów, z którymi miałam do czynienia przedtem. Sięga po rozmaite gatunki i – o ile mogę wyciągać daleko idące wnioski na podstawie tych konwencji, z którymi mi bardziej po drodze – dobrze sobie w nich radzi. I nawet jeśli nie do końca lubi tworzyć ciekawych, pogłębionych bohaterów, których losy by mnie wciągnęły, to zdecydowanie potrafi nadrobić ten brak ciekawym światem, plastycznymi opisami, mocną atmosferą i po prostu sprawnym opowiedzeniem pewnej historii.
Lektura Opowieści niesamowitych, mimo niefortunnego startu, koniec końców okazała się przyjemnie i pożytecznie spędzonym czasem.

Aha: o co chodzi z tymi psami? Prawie wszystkie fragmenty, w których padają komentarze na temat psów, mają wydźwięk negatywny albo psy pojawiają się jako antagoniści. Zresztą, w Śnieniu też było negatywnie o psie. Absolutnie protestuję.





Pamiętałem tęczowe rozbłyski zaklęć ochronnych, eksplozje w miejscach, gdzie magia ścierała się z zabójczą techniką. I przerażający ryk syren informujących, że gdzieś tam bomby przedarły się przez osłonę i znowu umierali niewinni ludzie.
– Marcin Rusnak, Zaginięcie Benedicta Constatntine’a

1 komentarz:

  1. Ja miałam z tym zbiorem inny problem. Otóż - co rzadkie - przeszkadzała mi narracja, czy może fakt, że wszystkie niemal (poza jednym) opowiadania są w narracji pierwszoosobowej, a język nie zostaje przy tym jakoś szczególnie zróżnicowany pomiędzy poszczególnymi tekstami. W efekcie miałam wrażenie, że cały czas czytam o tym samym gościu (nawet jeśli raz był płci żeńskiej) i tylko zmieniają się dekoracje. Zlało mi się to po prostu w jedną wielką kluchę. Brakowało mi też jakiejś głębszej refleksji w tym sensacyjnym pędzie, takiego wyjścia krok dalej poza standardowe dla danej konwencji kwestie, ale cóż, też nie każdy tego oczekuje, więc czytelnicy spodziewający się raczej tekstów do łyknięcia na raz, z pewnością nie będą tym brakiem zasmuceni. Nie kupowałam też związków romantycznych, ale OK, tu mam zawsze długie zęby ;) Trudno mnie przekonać, że jedna kupka literek i druga kupka literek się kochają. I takie mam podsumowanie w głowie, że ogólnie teksty dłuższe wypadały znacznie lepiej, jakby w prozie Marcina Rusnaka nie było takiego pazura, który potrafi przybić naprawdę krótką formą i wtedy to sięganie po stare i sprawdzone staje się szczególnie widoczne. Ale właśnie kiedy miejsca było więcej, autor siłą rzeczy musiał dać coś od siebie i wychodziło to lepiej. Najmilej wspominam chyba "Bociani zagon" poza tym nieszczęsnym imieniem (choć sama postać była bardzo fajna) i wspomnianym przez Ciebie żartem z zakończenia.

    OdpowiedzUsuń

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...