niedziela, 18 lutego 2018

Tam i z powrotem: "Na południe od Brazos"

Autor: Larry McMurtry
Tytuł: Na południe od Brazos
Tytuł oryginału: Lonesome Dove
Tłumaczenie: Michał Kłobukowski
Miejsce i rok wydania: Warszawa 1991
Wydawca: Państwowy Instytut Wydawniczy

Moja przygoda z Lonesome Dove zaczęła się dawno, dawno temu, bo chyba na studiach, kiedy to obejrzałam rewelacyjny miniserial z 1989 roku, z Robertem Duvallem i Tommym Lee Jonesem (i Dannym Gloverem, choć jego akurat nie zapamiętałam za bardzo) w rolach głównych. I wprawdzie kiedy Ulv przyniósł mi książkę w dwóch tomach i zaczęłam ja czytać, w ogóle nie załapałam, że to właśnie na jej podstawie powstał serial – no bo w jaki niby sposób „Lonesome Dove” przypomina „Na południe od Brazos”? Znów te cholerne tłumaczenia, no… Ale później zauważyłam, że w tekście pojawia się właśnie nazwa Lonesome Dove. I gdzieś zaczęło dzwonić. Aż w końcu zerknęłam w stopkę redakcyjną na tytuł oryginału – i wtedy już doskonale zidentyfikowałam, który to był kościół.
To skojarzenie książki z miniserialem niosło za sobą pewną konsekwencję: bo przez te lata właściwie nie pamiętałam nic z fabuły – oprócz bardzo istotnego elementu dotyczącego jednego z głównych bohaterów. I, żeby było zabawniej, koniec końców bardzo się cieszyłam, że ten właśnie element miałam zaspoilowany. Dzięki temu oszczędziłam sobie wielu złych emocji, które pewnie by się pojawiły, gdybym została przez powieść zaskoczona. A jednocześnie całą resztę zapomniałam do tego stopnia, że i tak miałam mnóstwo satysfakcji z lektury, bo w zasadzie wszystko odkrywałam na nowo.
Inna sprawa, że absolutnie nie do pokonania było dla mnie wyobrażanie sobie bohaterów, Gusa i Calla, jako Roberta Duvalla i Tommy’ego Lee Jonesa. Co w sumie w żadnym razie mi nie przeszkadzało. Sama bym nie umiała zwizualizować sobie ich lepiej.

Tu jeszcze muszę nadmienić, że Larry McMurtry otrzymał za Lonesome Dove nagrodę Pulitzera, dzięki czemu znalazł się w jednym rzędzie z takimi arcydziełami literatury jak Przeminęło z wiatrem czy Stary człowiek i morze (oraz wieloma innymi, ale te dwa akurat szczególnie do mnie trafiają).

Powieść czytałam dość długo, to prawda. I sama nie wiem czemu, bo w żadnym razie nie jest nudna. Choć fakt, początkowo akcja toczy się powoli. Tak naprawdę – bardzo, bardzo powoli. Mieszkańcy Emporium nad Kapeluszem żyją dość spokojnie, od czasu do czasu przekraczają granicę z Meksykiem i kradną jakieś konie czy bydło, czasem konkurencyjna firma z Meksyku odwiedza ich – i tak to się turla. Kapelusznicy odwiedzają czasami tytułowe miasteczko, w którym jest saloon z bardzo atrakcyjną dziwką, Loreną, a czasem po prostu siedzą u siebie, chroniąc się przed ostrym, teksańskim słońcem. A później pojawia się dawno niewidziany przyjaciel, Jake Spoon, i wywraca wszystko do góry nogami – Kapelusznicy zbierają ekipę, kradną w cholerę dużo bydła i ruszają ze stadem do Montany.

Ta opowieść ma dwa niesamowicie mocne punkty: bohaterów i klimat.
Oczywiście, zacząć należałoby od wspomnianych już Gusa i Calla – dwóch podstarzałych pograniczników, którzy w przeszłości wsławili się w walkach z Indianami. Lubię w nich wszystko: to, że są starzy i lata ich chwały dawno przeminęły. To, że praktycznie wszystko ich dzieli – jeden jest gadatliwym leniem, który lubi wypić i zabawić się z kobietą, drugi zaś to introwertyk-pracoholik bez życia osobistego. Uwielbiam to, że tych dwóch łączy dość niepojęta, ale przecież wieloletnia przyjaźń. Lubię też to, że w gruncie rzeczy, choć starzy, obaj jednak wciąż pozostają wcale zajebistymi rewolwerowcami i jeśli trzeba coś zrobić porządnie, to nie bawią się w wysyłanie młodych kowbojów, tylko robią to sami.
Historia Gusa i Calla, ich wzajemne relacje i to, co są w stanie dla siebie uczynić, porusza i sprawia, że ci dwaj zostają w głowie na bardzo długo. Szczególnie w mojej głowie, bo ja mam w ogóle słabość do tych motywów. Wiecie, łatwo napisać opowieść o herosach, którzy zabijają wszystko, co się rusza i na drzewo nie ucieka. Ale trudniej napisać o tym, co się z takimi herosami dzieje później, po latach, kiedy większość świata zapomni już o ich istnieniu.

Pozostałe postaci nie są wcale gorsze czy mniej wyraziste – Jake Spoon, Lorena Wood, Deets, no i oczywiście Newt: oni wszyscy przykuwają uwagę, mają za sobą mniej lub bardziej złożone historie, przed sobą zaś – marzenia i cele. Tak różne, jak różni są oni sami. Nawet kucharz Po Campo, który pojawia się stosunkowo późno i w zasadzie mało o nim wiemy, jest interesującą postacią. Pod tym względem powieść nie ma słabych punktów – od głównych bohaterów, aż po postaci zupełnie epizodyczne, oni wszyscy są bezapelacyjnie świetni, a ich losy momentalnie angażują czytelnika.

Podobnie ma się sprawa z klimatem: tu nie ma słabszych momentów. Niby opisy są dość surowe i minimalistyczne, ale przecież podczas lektury czuje się ten nieograniczony przestwór prerii, a widok śniegu cieszy i zaskakuje w równym stopniu, co męczy ostre, południowe słońce. Autor nie poświęcił opisom wielu słów, ale te, których użył, zdają się być dokładnie tymi, które są niezbędne dla zbudowania obrazu ogromnego, samotnego Dzikiego Zachodu – miejsca, w którym właśnie kończy się jakaś era. Dużo w tym wszystkim nostalgii: Indianie na ten przykład kiedyś stanowili zagrożenie, z którymi regularnie walczyli strażnicy Teksasu, ale teraz to już tylko jakieś rozrzucone tu i ówdzie bandy. Siny Kaczor to relikt przeszłości taki sam jak Gus i Call.
To ogromny, niesamowity świat, który wciąga bez reszty i pozostawia jakąś taką pustkę po lekturze.

Oraz mała uwaga tytułem ostrzeżenia: popełniłam na początku błąd i zaraz po przeczytaniu Na południe od Brazos sięgnęłam po Rącze konie Cormaca McCarthy’ego. Ale to tak nie działa. Te książki mają tak bardzo różny styl, że koniec końców porzuciłam ten drugi tytuł na rzecz Lovecrafta. Chwalę sobie tę decyzję. Nie czytajcie McCarthy’ego w ramach przedłużenia relacji z McMurtrym. Są zbyt różni i w efekcie dostaje się tylko żal.


A cytat tym razem ściągam sobie bezczelnie z internetów, bo nie jestem pewna, ale Ulv mógł już oddać książki do biblioteki… A zresztą, to była jedna z lepszych scen, więc czemu by nie.



Augustus rzucił na bufet złotą dziesięciodolarówkę, a gdy młodzie­niec po nią sięgnął, znienacka wyciągnął rękę, złapał go za włosy i trzasnął twarzą o blat, nim tamten zdążył zareagować. Następnie szybkim ruchem wyciągnął swego ogromnego colta. Kiedy barman podniósł głowę, ukazując złamany nos, z którego krew tryskała mu strumieniem na biały gors, znalazł się oko w oko z lufą rewolweru bardzo dużego kalibru.

— Prócz napitków poprosimy chyba jeszcze o odrobinę szacunku — powiedział Augustus. — Nazywam się kapitan McCrae, a to jest kapitan Call. Jeśli będzie pan łaskaw obejrzeć się za siebie, zobaczy pan nasze zdjęcia z czasów młodości. Jedną z rzeczy, których nie tolerujemy, jest opieszała obsługa.

6 komentarzy:

  1. Nie oddałem, są ciągle w domu. "Terror" mnie wciągnął, ale to z "Lonesome Dove" spędziłem noc o.O Bo jakoś tak wyszło, że jeszcze jedna strona i 4 rano, dzień dobry. I powiedziałbym, że nie żałuję, ale jednak dostałem wielkiego faka od autora :/ Ja lubię happy endy.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Cóż, happy end... Emm... Newt dostał konia...? To dobry koń był. Taki ładny. Amerykański.

      Usuń
  2. A to ciekawe, że kojarzyłaś tylko serial, rzadki przypadek :) Ja z kolei kilka lat nie znałem początku serialu, bo mi umknął; mama niby widziała, ale orzekła że "no coś było, ale nawet ci nie mówiłam, bo tylko stare dziady chodzą i gadają". Dobrze, że książka mi nie umknęła, ale w tamtych latach - 8. klasa - zaglądałem do księgarni codziennie.

    A Newt? Ponoć to on jest tytułowym samotnym gołębiem, więc może tak musiało być... Pozdrowionka.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Znajomość serialu to w dużej mierze czysty przypadek, który zawdzięczam wykładowcy z zacięciem filmoznawczym. :)

      Hm. A na Newta nie patrzyłam w ten sposób. Ciekawa koncepcja.

      Usuń
    2. Tak twierdzi McMurtry w jednym z wywiadów, które czytałem pisząc posłowie do vesperowej edycji. Ale tak naprawdę ta samotność cechuje chyba wszystkich bohaterów "LD".

      Usuń
  3. Ja dowiedziałem się jednocześnie o serialu i o powieści. Swego czasu telewizji oglądałem sporo, ale westerny jakoś nigdy filmowe mnie przekonywały, więc możliwe, że nawet mi gdzieś mignęło, ale i z głowy wypadło. A powieść... Cóż, napisałaś trafnie - zostaje pustka.

    OdpowiedzUsuń

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...