Nowiutki kubek. Bo kto by nie chciał kolejnego kubka, jeśli tylko można mieć kolejny kubek? |
(Nie będzie zdjęć,
bo nie zrobiłam ani jednego i już, o.)
Kiedy na początku
roku dowiedziałam się, że tegoroczny Nordcon będzie miał za temat przewodni
starożytny Rzym, właściwie nie miałam chwili wahania: wiedziałam, że się tam
zjawię i już. No bo kto jak nie ja? Bah, po doświadczeniach z zeszłoroczną
imprezą w Jastrzębiej Górze, plan obejmował wykupienie noclegów, bo dojeżdżanie
okazało się jednak trochę uciążliwe – w szczególności konieczność urywania się
na ostatni PKS, które choć jeżdżą często, to jednak dość wcześnie kończą kursowanie.
Jakoś w marcu
ruszyły zapisy, no więc od razu wykupiłam akredytację (obowiązkowo z kubkiem i
koszulką) – peszek chciał, że nie bardzo byłam wówczas wypłacalna, żeby dokupić
też nocleg. Kiedy zaś zrobiłam się wypłacalna, przerósł mnie formularz i nie
umiałam dokonać rezerwacji pokoju bez powtórnego wykupienia akredytacji. Po jakimś czasie
byłam już naprawdę zdeterminowana, toteż uznałam, że kij tam, najwyżej będę
miała dwie akredytacje – kupuję ten nocleg i już. No, ale wtedy nie było już
pokojów. Toteż ogólnie poległam tutaj po całości i okazało się, że w tym roku
także czeka mnie dojeżdżanie.
Z czasem nawet mnie
ucieszyło, że nie utopiłam tej kasy, bo trochę się moje podejście do całej
imprezy (nie tylko do niej, to nic osobistego) zmieniło i chciałam w ogóle nie
jechać.
Aż kilka tygodni temu
tak w sumie trochę z nudów, trochę z ciekawości zajrzałam w informator z
programem.
A tam była lista
gości.
A na liście
pierwsze nazwisko: Bogdan Burliga. I jeśli jest ktoś, komu miałam okazję
opowiadać o moich studiach, z całą pewnością pojawiła się w tych opowieściach
postać Wybitnego Autora. A tu Wybitny we własnej osobie miał przybyć na
Nordcon!
No i znów musiałam
zrewidować swoje poglądy, by dojść do wniosku, że hej, ja jednak chcę do
Jastrzębiej.
W związku z tymi
dojazdami, dość długo wahałam się w temacie czwartku: czwartkowy program tak
naprawdę nie był dla mnie w żadnym razie interesujący, więc jechałabym tak
naprawdę wyłącznie towarzysko. A że w ogóle nie czułam się towarzysko
zdatna do użytku, to koniec końców uznałam, że wolę ten dzień spędzić w domu.
Co innego w piątek:
przypomniałam sobie jakoś w ostatniej chwili, że przecież – dźgnięta zawczasu
przez przytomną Siem – zapisałam się na
zwiedzanie Portu Wojennego w Gdyni, zbiórka o 10:00. Czyli nie zostawało mi nic
innego, jak zerwać się z rana i dziarsko ruszyć w drogę.
Okazało się, że
autobus linii 150 to świetne połączenie między Gdynią Główną a portem – przystanek
na Rondzie Bitwy pod Oliwą jest dosłownie parędziesiąt metrów od bramy, toteż
wysiadłszy, mogłam radośnie obserwować innych uczestników wycieczki, którzy robili
kolejne kółka na rondzie i wjeżdżali w kolejne uliczki w desperackich
poszukiwaniach miejsca parkingowego.
Zwiedziliśmy trzy
okręty: mały okręt rakietowy ORP Grom, korwetę ORP Kaszub oraz rakietową fregatę
ORP Kościuszko. Wycieczka była tak miła, że kiedy na Kaszubie poszłam
skorzystać z toalety, zostawili mnie i poleźli w swoją stronę, więc wyszedłszy z
kabiny byłam tylko ja i puste korytarze. Jakoś udało mi się jednak znaleźć grupę
– potem już tylko trzeba było znaleźć osobę, która poszła mnie szukać i można
było kontynuować wycieczkę.
Moim jedynym
problemem przy całym tym zwiedzaniu był fakt, że nie ogarniam tak bardzo, że
nawet nie wiedziałam, o co miałabym pytać. A przewodnicy głównie nastawieni
byli na odpowiadanie na pytania zwiedzających, czuję więc, że zupełnie nie
wykorzystałam potencjału całej tej wyprawy. Niemniej podobało mi się i
siedziałam na fotelu Kirka. Okrutnie wysokim, obrotowym fotelu Kirka. Człowiek
od razu czuje się bardziej jak Kirk na takim fotelu.
Wycieczka w gruncie
rzeczy trwała dość długo. Większość grupy pojechała potem do Gdańska, a my z
Siem postanowiłyśmy dotrzeć na 16:00 do Jastrzębiej Góry na pierwszą z
prelekcji Wybitnego: „Rzymskie spectacula
– rzecz o wyobraźni, fantazjach i kulturze oglądania w starożytnym Rzymie”.
Tego dnia jednak musiał być zły układ planet. Najpierw autobus do Gdyni Głównej
utknął w okropnym korku, więc zanim wsiadłyśmy w PKS, minęło nieco czasu. Ale
to i tak nic w porównaniu z korkiem, w jakim w Redzie utknął rzeczony PKS.
Ruszyłyśmy z Gdyni o 14:35 – godzinę później byłyśmy wciąż przed Wejherowem. O
16:00 ledwo doczłapałyśmy w okolice Pucka. W Jastrzębiej koniec końców byłyśmy
jakoś tuż przed 17., ja bardzo zła i rozgoryczona, właściwie chciałam odebrać
akredytację i zawijać się do domu, fochnięta na cały świat – ale tak jeszcze
ostatnim rzutem wlazłyśmy do sali prelekcyjnej, gdzie siedział Wybitny. I
okazało się, że jego wystąpienie nieco się przedłużyło, bo prelegentów o 17:00
wciąż nie było – gdyż utknęli w korku po tym, jak wystartowali z Gdańska. Załapałyśmy
się więc na jakieś ostatnie dwadzieścia minut wystąpienia. I już byłam tylko
troszeczkę zła, ale przynajmniej wiedziałam, że jednak nie odpuszczę następnego
dnia.
Kolejnymi
prelegentami byli Michał i Piotr Cholewa, a ich wystąpienie nosiło tytuł „Nie
takie groźne potwory”. Wysłuchanie prelekcji było dla mnie dość oczywistą
oczywistością, bo niezmiennie świetnie się bawię, kiedy ci dwaj panowie
zaczynają opowiadać. Tak też było tym razem: dowiedzieliśmy się o słabościach
rozmaitych rodzajów stworów, od Obcego począwszy, przez Predatora, Terminatora,
Screamersów, na tryfidach kończąc (oczywiście, pewnie w innej kolejności).
Zapisałam sobie milion tytułów do przeczytania i/lub obejrzenia. Jeśli miałabym
narzekać, to oczywiście zabrakło mi Borg w tym zestawieniu.
Zresztą, muszę
przyznać, że jakoś w ogóle spodziewałam się czegoś innego: wiecie, jesteśmy na
imprezie utrzymanej w tematyce okołorzymskiej. Jest prelekcja o potworach. W mojej
głowie od razu pojawia się Echidna z całą jej potworną czeredą. Kiedy jednak
przeszłam przez początkowy moment „aaaa, to o takie potwory nam chodzi…?”,
zaraz sobie uświadomiłam, że kamaan, przecież to Michał i Piotr Cholewa – jak ja
się mogłam właściwie spodziewać czegoś innego?
I niedługo potem pojechałam
do domu – byłam dość zmęczona i niezbyt zadowolona, ale miałam świadomość, że
mogło być gorzej.
Zupełnie inaczej
ułożyły się sprawy dnia następnego: wsiadłszy do PKSu o 9:45, już o 11:05 byłam
pod hotelem Primavera, w którym odbywa się Nordcon. Odebrana z przystanku przez
Siem, zrzuciłam rzeczy u niej w pokoju, po czym poszłyśmy w okolice sali prelekcyjnej,
koczować sobie spokojnie na 13:00, kiedy to Wybitny miał wystąpienie „Sztuka
zamiany słów na obraz. O niezwykłej właściwości literatury grecko-rzymskiej” (hehe,
przypomniało mi się drwiące pytanie Ulva o poranku: „Przecież nie jedziesz
tylko na prelekcję Wybitnego”? – i konsternacja po chwili ciszy: „Ty jedziesz tylko na prelekcję Wybitnego!”).
Zresztą przyznam, że początkowo było to dość zabawne doświadczenie, ponieważ
kiedy już zajęłyśmy miejsca na widowni, okazało się, że w ogóle większość
przybyłych to dawne studentki prelegenta. Później ta proporcja się nieco
zmieniła, bo z czasem doszło trochę ludzi, niemniej na początku to wywołało mój
ogromny rechot. Prelekcja była – co ani trochę mnie nie zaskoczyło – ogromnie
ciekawa i pełna dygresji, a szczególnie cenne chyba okazało się zwrócenie uwagi
na to, co sprawia, że tekst jest ciekawy i sugestywny. Taki moment, w którym
uświadomiłam sobie, że chyba jednak bestseller nie jest mi pisany.
Zaraz po Wybitnym,
wystąpił Rafał Nawrocki z prelekcją pod tytułem „Demony Mickiewicza i
Słowackiego”. I znów: spodziewałam się czegoś innego. To znaczy opowieść o
naszych rodzimych diabłach była bardzo interesująca, po prostu przyznać muszę,
że spodziewałam się chyba więcej Mickiewicza i Słowackiego w wystąpieniu, które
ma Mickiewicza i Słowackiego w tytule…? Ale to tak naprawdę żaden zarzut.
Bardzo, bardzo dobrze się tego słuchało.
A potem – i próbuję
to pisać bez radosnego machania rękami – poszłyśmy z Wybitnym na piwo. HA! To
było prawie jak powrót na studia, tylko, no… z piwem. Czegóż Fryy mogłyby
chcieć więcej (żeby było jakieś inne piwo oprócz Specjala, ale podłe
Nordconowicze już wszystko wychlali)? Zanotowałam kolejny milion tytułów do
obejrzenia i/lub przeczytania i ogólnie spędziłam przefajne, szalenie inspirujące półtorej godziny. I
chyba Siem też. A Wybitny… cóż, przecież w każdej chwili mógł sobie pójść,
prawda?
O 17:00 miał
zresztą kolejną prelekcję: „Starożytni replikanci, czyli Blade Runner 73–71 p.n.e.: jak (i czy w ogóle) można zrozumieć
antyczną instytucję niewolnictwa?”. Tradycyjnie, była ogromnie ciekawa, a w
połowie przerodziła się w całkiem fajny dialog z widownią i, jak to bywa,
pojawiło się mnóstwo porównań antyku ze współczesnością, a Rzym nie po raz
pierwszy tu i ówdzie skojarzył się z Ameryką (piję tutaj do moich czasów
studenckich i wykładów profesora McQueena, który – oprócz tego, że mówił
niemożliwie ciekawie – bardzo często wykazywał podobieństwa między tymi dwoma
imperiami). I wprawdzie później miał być panel „Wędrówka ludów AD 2015, czyli
kto steruje nachodźcami?”, ale w sumie wystąpienie Wybitnego jakoś tak zaczęło
się z tym tematem zazębiać, że koniec końców, kiedy wychodziłam (okrutnie smutna,
że muszę uciekać, bo zaraz mi uciekał ostatni PKS), ustalono, iż w sumie to
niech po prostu Wybitny kontynuuje.
I to jest właśnie
tak: jechałam na Nordcon z fochem, wkurwem na ludzkość i postanowieniem, że
ostatni raz dałam się wpuścić w całą tę głupotę. Wyjeżdżałam drugiego dnia z
ogromnym żalem, że to już koniec (nie koniec całej imprezy, ale koniec dla
mnie), że jednak za rok koniecznie chcę z noclegami, że było tak strasznie
fajnie. I sama nie wiem: może to cały klimat imprezy, który sprawia, że nawet
jeśli na początku czułam się trochę obco, to wrażenie minęło po jakichś dziesięciu
minutach przebywania w hotelu. Może fakt, że wreszcie udało się spotkać z Siem
po dość długiej przerwie. Może to, że po raz pierwszy od sześciu lat mogłam
porozmawiać z Wybitnym. A może dostatecznie dużo piwa. Naprawdę trudno mi rzucić jakąś sensowną diagnozą.
Widocznie taka już natura tego całego Nordconu. Cóż, w każdym razie zaczynam
radośnie knuć, co zrobić z przyszłorocznym grudniem.
W dodatku tym razem
już przytomnie zerkałam na drzwi w poszukiwaniu spontanicznych zmian w
programie, ale w zasadzie ich nie było (poza jedną, która akurat i tak mnie nie
interesowała).
I w ogóle, to
niesamowicie mnie cieszy, że właśnie starożytny Rzym został w tym roku wzięty
na tapetę, bo myślę sobie, że mało co tak jak tego typu wydarzenia może rozpromować antyk wśród ludzi. Wiadomo, że było w tym wszystkim sporo
umowności, ale jednak zawsze to coś.
Siem zdecydowanie również czerpała wiele radości ze spotkania z Wybitnym. Cieszę się bardzo, że mogłam poznać człowieka legendę. Uf. Magia Nordconu jest intrygującą sprawą. Próbuję ją sobie zdefiniować od powrotu do domu z uszkodzoną łapą (bo albowiem nadmierny entuzjazm+nierówne podłoże+piwo=silne stłuczenie ręki prawej) i nadal mi nie idzie, ale prawdę mówiąc nie wyobrażam sobie aktualnie grudnia bez Jastrzębiej Góry. I łaziłam po śniegu na plaży!!! Pierwszy raz w życiu! <3
OdpowiedzUsuń