wtorek, 24 października 2017

A pogoda wciąż do bani, czyli "Blade Runner 2049"

(źródło)
Muszę zacząć od tego, że ja się tego filmu zwyczajnie bałam. Nie ufałam ani trochę Denisowi Villeneuve (to chyba pierwszy jego film, jaki obejrzałam) i nie wierzyłam, że z powodzeniem przejmie pałeczkę od Ridleya Scotta i stworzy coś na miarę pierwszego Blade Runnera. To nie tak, że uważam Scotta za jakiegoś nad-reżysera. Nah, ma na koncie też kilka kup (Prometeusz anyone…?). Ale Blade Runner był po prostu bardzo udany. Nie miał wiele wspólnego z powieściowym pierwowzorem Philipa Dicka, niemniej robił ogromne wrażenie (Rutger Hauer!) i pokazał taki obrazek niezbyt odległej przyszłości, który towarzyszył nam potem przez ładnych parę lat.
Co zrobił Blade Runner 2049?
Przede wszystkim – wrócił do Dicka. I tak naprawdę to dlatego w pierwszej kolejności tak bardzo polubiłam ten film. Po prostu świetnie złapał klimat powieści, pokazał rozkładający się świat, który śmiało można nazwać postapokaliptycznym: była wojna, wszystko umiera… właściwie już umarło, tylko ludzie jeszcze się oszukują i jeszcze trwają na przekór wszystkiemu.
I to jest świetne. Kiedy oglądałam szerokie ujęcia miast, miałam wrażenie, że większość kadrów można by użyć na okładki powieści Dicka. Szczególne wrażenie robiło Vegas, ale nie chcę się wdawać w szczegóły, bo dla odmiany piszę o filmie, który nie ma trzydziestu lat i ktoś jeszcze mógł nie oglądać…
Ale skoro już wspomniałam o tych miejscach, to mogę jeszcze tylko dodać, że w ogóle bardzo lubię zdjęcia w Blade Runnerze 2049. Mam wrażenie, że kamera pracowała tam bardzo starannie. Trochę jak w Iwanie Groźnym Eisensteina albo Truposzu Jarmusha – wspominałam przy okazji tamtych filmów, że gdyby zatrzymać je w randomowych momentach, większość kadrów mogłaby robić za samodzielne obrazy. I tutaj miałam podobne wrażenie.
Zaraz, zaraz, po co ja właściwie jestem
w tym filmie...? 
(źródło)
Gdyby same zdjęcia nie wystarczyły do stworzenia genialnego klimatu, mamy jeszcze muzykę. Chciałabym w tym miejscu napisać, że to miła odmiana od wyświechtanych, epickich soundtracków, którymi karmią nas różne Hansy Zimmery i Howardy Shore, gdyby tylko nie fakt, że za muzyką do Blade Runnera 2049 stoi właśnie… Hans Zimmer – on i Benjamin Wallfisch, które to nazwisko nic mi, niestety, nie mówi… Grunt, że muzyka jest świetna. Po prostu świetna. Raczej, że tak to ujmę, minimalistyczna, ale doskonale współgra z całym tym światem, który pokazuje nam film.

I, jeśli ktoś kojarzy mniej-więcej moje literacko-filmowe preferencje, to może się już domyślać, że jak dla mnie, w tym momencie było już pozamiatane. Blade Runner 2049 ma wszystko to, co Fryy cenią w filmach.
No, prawie wszystko.
Gdyby jeszcze widz dostał bohaterów na miarę Hauerowego Roya Batty’ego, to pewnie poszłabym do kina jeszcze raz.
Na szczęście dla domowego budżetu, bohaterowie nie wzbudzili we mnie już aż takiego zachwytu jak wszystko inne. To znaczy byli tacy, których jakośtam polubiłam – czy to K (Ryan Gosling), czy Joshi (Robin Wright), Sapper (Dave Bautista), Luv (Sylvia Hoeks) a nawet taki dość epizodyczny pracownik archiwum, w którego wcielił się Tómas Lemarquis – choć tu jest to częściowo zasługa aktora, do którego mam taki trochę sentyment.
No ale właśnie: ja ich wszystkich lubię… „jakośtam”. Są dość wyraziści i przyjemnie ogląda się ich w działaniu. Niemniej nie zdołałam się tak naprawdę zaangażować. Nie mogę powiedzieć, żebym komukolwiek tak naprawdę, naprawdę kibicowała. Przy czym sama nie umiem powiedzieć, czego tak właściwie mi w tym wszystkim zabrakło. Może po prostu trochę czasu antenowego? Taka Luv na przykład pojawia się wprawdzie dość często, ale rzadko tak naprawdę film się na niej skupia – zazwyczaj bohaterka spuszcza komuś łomot i znika ze sceny. Tak, wiem, że Roy Batty też nie miał wiele czasu na zaskarbienie sobie sympatii widzów, ale wiecie – to Rutger Hauer. Nie każdy, niestety, jest jak Rutger Hauer.
I gigantyczne kobiety. Zapomniałam dodać,
że ten film ma coś do gigantycznych kobiet.
(źródło)
Najgorzej ze wszystkich postaci wypada niejaki Wallace (Jared Leto). Przyznam, że wiązałam z nim pewne nadzieje, bo na zajawkach i fotosach prezentował się interesująco i już nawet doszłam do wniosku, że hoho, może będą jeszcze ludzie z tego Jareda Leto. Niestety, to w cholerę rozczarowujący bohater. Niby jest gdzieś tam w tle, niby ma jakieś plany i cytuje Biblię, ale wiecie: cytowanie Biblii jest fajne, kiedy robi to Samuel L. Jackson, nim zastrzeli pomniejszego gangstera. Kiedy zaś robi to Jared Leto, wychodzi coś pomiędzy banałem a pretensjonalnością.
I w ogóle to właśnie w związku z Wallacem mam główny problem z tym filmem: czyli – o co im wszystkim właściwie chodziło? Żeby nie zdradzać za wiele, napiszę tylko, że widzimy dwie zwalczające się frakcje (jedną z nich dowodzi właśnie Wallace). I, jak na moje oko, obu tym frakcjom tak naprawdę chodzi dokładnie o to samo, więc ja za cholerę nie wiem, po jakiego diabła się zwalczają.
Został jeszcze jeden bohater, o którym nie wspomniałam, czyli Rick Deckard. I, jeśli mam być szczera, to cóż – jest dokładnie taki, jak wszystkie postacie grane ostatnio przez Harrisona Forda. Od jakiegoś czasu widuję tego aktora wyłącznie jako starszego Indianę Jonesa, starszego Hana Solo, teraz jako starszego Deckarda. I za każdym razem mam wrażenie, że jemu się już po prostu nie chce. Wszędzie sprawia wrażenie, jakby zgarnęli go na plan prosto z ulicy – tam mu kebab stygnie, piwo się grzeje, no ale hajsy same się nie zarobią, więc gada co ma zagadać i ucieka jak najszybciej sprzed kamery, bo może jeszcze trochę gazu w butelce zostało. Gada to, oczywiście, poprawnie, no bo ma już za sobą takie doświadczenie, że co może pójść źle – ale trudno mi zapałać jakąkolwiek emocją do granych przez niego bohaterów.

I widoczek. Bo widoczki ładne. (źródło)
Natomiast muszę tutaj nadmienić, że gdybym miała oceniać ten film jako kontynuację poprzedniego Blade Runnera, to musiałabym użyć jednego słowa: zbędny. Film z 1982 roku był doskonale zamkniętą historią, która w najmniejszym stopniu nie potrzebowała ani nie potrzebuje dalszych ciągów. Niby mamy w Blade Runnerze 2049 pogłębione pytanie o istotę człowieczeństwa i w ogóle życia, ale czy to pogłębienie tak naprawdę wnosi coś nowego, jest odkrywcze? Wydaje mi się, że średnio. Choć to pewnie kwestia indywidualnych upodobań.

Niemniej, choć słaby to sequel filmu z 1982 r., mamy do czynienia ze świetną adaptacją prozy Dicka i po prostu niesamowitą, pięknie pokazaną wizją. Właściwie nie potrzebuję więcej. I teraz już jestem całkiem pozytywnie nastawiona do nadchodzącej ekranizacji Diuny, nad którą – jak mówią mi internety – pracuje Denis Villeneuve. Myślę, że ma szansę wyciągnąć z powieści całkiem sporo zajebistości.




[K wskazuje psa] Is he real?

– I don't know. Ask him.

8 komentarzy:

  1. To ja się podzielę światłą myślą: Nooo, mi też się podobało :) I ta muzyka!
    Z twórczości Denisa polecam jeszcze Arrival.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. A kojarzę Arrival, nawet myślałam o obejrzeniu tego, ale jakoś w końcu się rozeszło po kościach. :) Aye, w takim razie zapisuję na najbliższą przyszłość do przytulenia!

      ...i ta muzyka! <3

      Usuń
  2. Ford chyba gdzieś wspominał w wywiadzie, że kasa mu się kończy i musi grać. Tylko problem z Fordem jest taki, że nie trafił mu się za młodu film, w którego kontynuacji mógłby zagrać po latach bez straty dla wizerunku. To jednak głównie aktor kina akcji. W sumie nie wiem czy nie wpadł w tę samą pułapkę co Keaton, który uciekł ze swojej dopiero ostatnio w Birdmanie. Fordowi Birdman się jeszcze nie trafił, więc gra co mu dają. Brakuje mu w tym jednak wiarygodności, jego bohaterów to bohaterstwo już wyraźnie męczy i lecą na oparach. W sumie chyba jak sam Ford.

    Co do Jareda Leto, nie masz wrażenia, że to zaczyna być taki Jackie Chan dzisiejszych czasów? Już tłumaczę, swego czasu Jackie Chan znany był z tego, że numery kaskaderskie robił sam. Często opóźniało to zdjęcia, bo tu się połamał, tam zwichnął, ale robił sam. Aktorsko nie porywał, ale leciał na famie, że sam wszystko robi. Jared Leto chyba jest obecnie znany głównie z tego, ile jest w stanie poświęcić dla roli. A to, że przytyje kilkadziesiąt kilo, a to że na potrzeby roli niemal oszaleje, oślepi się czy coś tam jeszcze. Dobry aktor, a zapamiętuje się go za takie pierdoły. I też nie wiem po co i jaki cel miała jego postać w 2049.

    Serio muzykę robił Zimmer? W życiu bym nie przypuszczał. Chyba nawet rozmawialiśmy o tym, że jest taka nienachalna zupełnie inna od tej którą zrobiłby na przykład Zimmer :D

    Mnie tam zachwyciła kolorystyka. Jakieś to takie stonowane wszystko było. Jeśli kolory, to chyba głównie w reklamach. Samo życie było brudne i bezbarwne. Wyjątkiem były jednostki będące u szczytu władzy, one były czyste, niemal sterylnie czyste, ale paleta barw chyba nadal była uboga. I obejrzałbym to chętnie jeszcze raz. Może niekoniecznie w kinie, ale jak na Netflixie będzie to z chęcią. Zgadzam się, że brakowało tam jakiejś takiej kotwicy, którą będzie się pamiętać po latach. Oryginał miał Hauera, 2049 nie ma nikogo takiego. Postacie budzą sympatię, nawet im kibicujesz, ale nie porywają. Wszystkie znikną jak łzy na deszczu ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Jeśli chodzi o Forda i Leto, to mogę tylko przytaknąć. :)

      Muzykę - tak, byłam mega zdziwiona :D

      I kolorystyka - owszem, jest fajna, spójna. Bardzo wyrazista. W scenach rozgrywających się w firmie Wallace'a masz biel i złoto. Gdzie indziej znów wszystko jest bure - z tymi nachalnie kontrastującymi, jaskrawymi reklamami. Urzekło mnie Las Vegas w żółci i pomarańczy. Jeśli chodzi o stronę wizualną, ten film jest kurde piękny. :)

      "Oryginał miał Hauera, 2049 nie ma nikogo takiego. Postacie budzą sympatię, nawet im kibicujesz, ale nie porywają. Wszystkie znikną jak łzy na deszczu" - <3 <3 <3

      Usuń
  3. Nie zgodzę się. Kolejna część jest udaną odpowiedzią XXI wieku na pierwszą, epicką wersję. Świat się zmienił. Widz oczekuje kolejnych produkcji w swoim ulubionym klimacie. Nie ukrywam, że Blade Runner 2049 jest lepiej zrealizowany. Zdjęcia, popisowy montaż i zabawa dronami przy realizacji kilku planów. Dźwięk dopracowany do perfekcji. Warstwa audio-wizualna zdecydowanie półkę wyżej. Fabularnie nie oczekujmy cudów. To łowcy androidów i faktycznie Jared Leto ze swoim pomysłem na postać...Zakładając, że to on to wymyślił...Może być tak, że producent (wykładający spore pieniądze) albo wytwórnia bezpośrednio miała już jakiś plan i Jared został wrzucony w bagno. Wypada nijako. Ponoć zastąpił w tej roli Davida Bowie. Wszedł za niego na plan, z powodu śmierci Bowiego. Ford, jak sam przyznał w kilku wywiadach wrócił na duży ekran dla pieniędzy. Przepił wszystko, czas się odkuć. Taka brutalna prawda.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie wiem nawet, czy zmiana filmowej rzeczywistości jest faktycznie wynikiem tego, że to XXI wiek i jest inny widz, czy jednak to jest po prostu głębsze sięgnięcie do literackiego pierwowzoru. Niemniej ona jest bardzo wyraźna i mi tam odpowiada. ;)

      A także: OMG, wyobrażam sobie Bowiego w tej roli i to by było epickie *_* Choć z drugiej strony, nadal nie wiem, czy ta postać wtedy miałaby jakiś większy sens, niż ma teraz. ;) Acz z trzeciej strony, są trzy krótkometrażowe prologi do tego filmu, które podobno trochę dodają. Właśnie je obczajam https://www.youtube.com/watch?v=aMP1YpQSGhQ i wtedy tak naprawdę się ustosunkuję tak w pełni. ^^

      A jeśli chodzi o Forda, to cóż - to widać. To widać i to trochę przykre, bo jak dla mnie facet morduje trochę własną legendę. Może gdyby grał nowe role, to by aż tak nie bolało, ale kiedy wraca do tych najbardziej rozpoznawalnych, robi się po prostu smutno.

      Usuń
  4. Nie wiedziałam tej pozycji, mój tata bardzo chciał/chce na niego iść.

    OdpowiedzUsuń

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...