(źródło) |
Dopiero co
zachwycałam się przemiłą grą Tales from the Borderlands. Bah, wciąż słucham tamtego soundtracku. Ale całe to
doświadczenie z Fioną i Rhysem sprawiło, że naprawdę jakoś mnie naszło, żeby
raz jeszcze wrócić na Pandorę. No i z Ulvem wróciliśmy – do pierwszych
Borderlandsów, których kiedyś zaczęliśmy, ale jakoś nigdy nic z tego nie
zdołało wyniknąć.
Do tej pory
myślałam, że nie skończyliśmy wtedy tej gry przeze mnie, bo uparłam się grać
moim najulubieńszym Mordecaiem, a mi się trzęsą łapy i w ogóle się nie nadaję
do bycia snajperem. Teraz wiem, że owszem, pewnie to było przede mnie, ale
przyczyna jest zgoła inna: Borderlands to gra śmiertelnie nudna.
Na początku jest
fajnie: pamiętam, że w pierwszych chwilach olśniła mnie strona graficzna i ta
rysunkowa stylówa, świat był bardzo klimatyczny, stwory może nie szokowały
oryginalnością, ale ładnie się w to wszystko wpisywały, no i mieliśmy
wyrazistych bohaterów. Prędko jednak okazuje się, że za tym wszystkim właściwie
nic nie ma. Idziemy rozstrzelać stado skagów, wracamy oddać questa, po czym idziemy
niemal w to samo miejsce co ostatnio, żeby zabić stado niemal identycznych
skagów. Ten backtracking jest dobijający.
A nawet bez niego,
gra tak naprawdę ma bardzo niewiele do zaoferowania. Może mnie już trochę
rozbestwiło zarówno Borderlands 2 jak
i Tales…, ale jakoś tak się
przyzwyczaiłam, że ta gra ma sporo humoru i całkiem ciekawą fabułę. Tymczasem
pierwsza odsłona serii nie ma… no, właściwie nic nie ma – oprócz strzelania do
potworów. Nawet NPCe są jakieś takie zapominalne – piję tu szczególnie do
Scootera, którego ledwo w ogóle umiałam rozpoznać wśród innych, a przecież znam
go już całkiem nieźle.
Ale wspomniałam, że
dawniej grałam Mordecaiem – tym razem, nauczona tamtymi doświadczeniami,
postanowiłam podejść do sprawy rozsądnie i wziąć postać na miarę moich
możliwości.
Postacią tą okazał
się być Brick.
Naprawdę, śmiem
twierdzić, że gdybym grała kimś innym, ten wpis mógłby do tej pory nie powstać.
Brickiem biegało mi się bardzo fajnie – nie musiałam dużo celować, a w berserku
potrafiłam oderwać komuś głowę samą pięścią. Czegóż chcieć więcej? Tu muszę
nadmienić, że przypadkiem wyszła nam dość kanoniczna przyjaźń, jako że Ulv grał
Mordecaiem (i radził sobie nim bez porównania lepiej ode mnie). Mam wrażenie,
że ci dwaj panowie to dość udany duet i fajnie się uzupełniają.
(źródło) |
Poziom trudności w Borderlands jest dziwny. W zasadzie
przez większość czasu przechodzi się przez przeciwników bez większych
problemów, nawet jeśli tu i ówdzie się zginie. Walki z bossami zaś… może nawet
trochę rozczarowują? Na przykład: walka z – jeśli dobrze myślę – Rakk Hivem. No
była po prostu nudna. Owszem, długa i przez to nie mogę nazwać jej łatwą, ale
tam się nic nie działo. Po prostu dziad był twardy, ale nie stanowił w żadnym
momencie poważnego zagrożenia. Że nie wspomnę o Kromie, którego zabiłam w sumie
przez przypadek i wcale nie wiedziałam, że go zabijam, bo myślałam raczej „on
gdzieś tam siedzi, zestrzelę wieżyczkę i wtedy bezpiecznie do niego podejdę”.
No i okazało się, że on de facto był wieżyczką. Wkrótce martwą.
Z drugiej strony,
były momenty frustrujące, kiedy zabijanie przychodziło z trudem. Po prostu
jakoś zawsze źle oceniałam, z czym teraz będziemy mieli do czynienia.
Szczytem tego była
ostateczna walka z bossem z Vaulta, o której, prawdę mówiąc, ja nadal nie wiem,
co myśleć. Było długo, nawet kłopotliwie, ale z drugiej strony – jakoś tak
dziwnie. W zasadzie do samego końca nie bardzo wiedziałam, o co chodzi, za to
jestem niemal pewna, że potwór mnie zabił, ale kiedy już widziałam światełko w
tunelu, nagle wszystko zniknęło i odpaliło się zakończenie gry. I gra
twierdziła, że zabiliśmy. Co ciekawe, Ulv też utrzymuje, że właśnie ginął.
Wygląda więc na to, że potwór popełnił spektakularne samobójstwo, kiedy
zobaczył, że najwyraźniej nikt go w tym smutnym zadaniu nie wyręczy.
I ten wspomniany
klimat i świat: no tak, to jest ładne. Przez kilka pierwszych godzin. A potem
się okazuje, że gra właściwie cały czas wygląda tak samo. Z jakąż ulgą
powitaliśmy w końcu okolice Vaulta, gdzie wreszcie mieliśmy nieco inne widoki!
Aha, jeszcze nie
mogę pominąć jednego czepa: loot. Łojzicku. Nie wiem, czy mieliśmy tak
epickiego pecha, czy to cecha tej gry, ale loot był przez calutki czas po
prostu nędzny. Niezależnie, czy to był znajdowane skrzynki, złom wypadający z
randomowych mobów, czy coś, co zostawił jeden z głównych bossów. Ledwo się to
dało nosić, a i tak zazwyczaj było jakieś pięć poziomów poniżej poziomu naszych
postaci. Trochę to frustrujące i mam wrażenie, że gdzieś tam został ten super
wypasiony sprzęt stworzony idealnie dla mojego Bricka, a ja nigdy tego nie
znalazłam.
To nie jest tak, że
Borderlands jest złe. Myślę raczej,
że problem tkwi w Borderlands 2,
które jest bez porównania lepsze. I myślę, że ludzie dlatego mówią o Pre-sequelu, że jest nudny, bo powstał
po Borderlands 2. Mało kto pamięta,
jak w rzeczywistości zaczynała ta seria. A ja teraz z czystym sumieniem powiadam:
dopiero zaczęliśmy Pre-sequel, ale
już ubawiłam się po stokroć lepiej, niż podczas całego Borderlands. Nie jest, być może, tak fajne jak Borderlands 2, ale w mojej sytuacji – w zupełności wystarczy.
Jeśli pominąć
porównywanie, nadal nie mogę nazwać Borderlands
złą grą. Wszystko to, o czym wspominałam – wyraziści bohaterowie, ładne widoki,
przyjemny klimat i kreska – totalnie to podtrzymuję. To wszystko bawi, tyle że
może krócej niż powinno. Obecnie traktuję tę grę jako wstęp do całej, długiej
przygody. I myślę, że nadaje się jako taki wstęp – warto zobaczyć, od czego się
to wszystko zaczęło. Nie jest zbyt długa, nie jest zbyt trudna, a jeśli tylko
ktoś lubi bieganie i strzelanie trochę bardziej ode mnie, to może być dla niego
dużo przyjemniej spędzony czas. Teraz twórcy obudowują ten pomysł kolejnymi
historiami i humorem – i to jest świetna droga, którą powinni dalej podążać.
Tym bardziej że
naprawdę potrafią w postaci i w fabułę.
Do zobaczenia na
Pandorze więc!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz