Autor: Marcin
Jamiołkowski
Tytuł: Order
Miejsce
i rok wydania: Bydgoszcz 2015
Wydawca: Genius
Creations
Święta, Święta i po Świętach. A ja mam stertę
zaległości, z których pewnie do końca roku się nie wygrzebię – ale na pewno
będę próbować! Niemniej, gdyby ktoś był ciekaw, Święta były szalenie przyjemne,
a rzeczy, które nagotowałam/napiekłam/nasmażyłam, zapewne starczy do Sylwestra.
Szczególnie polecam uszka i grzybową, bo wyszły stosunkowo epickie. No.
A do tematu, bo czas goni: Na Order
Marcina Jamiołkowskiego czekałam w dość dużym napięciu. Pierwszy tom, Okup krwi, wciągnął mnie i kupił bez
reszty. Czy tom drugi powtórzył ten sukces? Cóż. I tak, i nie.
Zacznę od zarzutów.
Po pierwsze więc, bohaterowie jakoś się
rozmywają. Główny bohater jest coraz bardziej bohaterski, tracąc przy tym ten
urok nowicjusza i spokojnego krawca, który miał w Okupie. Staje się herosem, który właściwie ani razu nie popada w
realne tarapaty, gdzie bałabym się o jego los. Dodatkowo, jego towarzysze są
mocno zredukowani. Zezel jeszcze parę razy staje się przydatny, ale Anna
właściwie w tym tomie wydała mi się zaledwie statystką. Szkoda, bo to fajna
babka i fajnie by było ją, za przeproszeniem, jakoś jeszcze wykorzystać.
Po drugie, opisy. A raczej ich brak.
Wspominałam o tym przy okazji Okupu,
ale mam wrażenie, że w Orderze to się
nasila: Autor jakby stopniowo popada w szynkiewiczyzm: rzuca nazwami ulic, nie
dając czytelnikowi szansy na faktyczne wniknięcie w miasto, poczucie jego
ducha. Z jednej strony, mi, która spędziła w Warszawie ćwierć wieku, aż tak to
może nie przeszkadzało, bo znam miejsca, które Autor wymienia i bez problemu
sobie je wyobrażam. Z drugiej strony jednak, gdybym ich nie znała, te nazwy nic
by mi nie powiedziały. I mam wrażenie, że Okup
krwi staranniej pokazywał miasto niż Order.
Choć może to tylko złudzenie wynikające z tego, że po prostu Warszawa w
pierwszym tomie jest pięknie potraktowana i nadal mam w głowie scenę rozmowy Herberta
z ojcem.
Ale przejdźmy do elementów przyjemniejszych:
mimo że nieco zbledli w stosunku do pierwszego tomu, bohaterowie wciąż są fajni
i budzą sympatię. Mają dystans do siebie i poczucie humoru, które każą
uśmiechać się za każdym razem, gdy wstępują na scenę. Pojawiają się też nowe
postacie, które ładnie dopełniają stary zestaw i także budzą pozytywne emocje –
szczególnie mam tu na myśli porucznika
Grzybowskiego, którego z miejsca polubiłam. Ot, Marcin Jamiołkowski umie w bohaterów,
których z miejsca lubię. Po prostu.
Czytelnik towarzyszy Herbertowi w całym szeregu
niezwykłych zdarzeń, z których najbardziej zapada w pamięć wędrówka przez
podziemia opanowane przez Bazyliszki. W przeciwieństwie do naziemnej części
Warszawy, tutaj opisy wychodzą o wiele zgrabniej, czuć tę nieco
klaustrofobiczną atmosferę, otaczające bohaterów zagrożenie i łatwo się wkręcić
w akcję.
W ogóle, skoro już piszę o wkręcaniu się w
akcję: Order jest dziwną książką. Z
jednej strony, trochę brak prawdziwego napięcia i emocji, które kazałyby czytać
z wypiekami na twarzy. Z drugiej – przez sympatię do bohaterów i w ogóle do
samego pomysłu, tej książkowej Warszawy i magii, człowiek jednak łyka Order w dwa wieczory, a czytanie
zwyczajnie sprawia frajdę. Choć po lekturze mam wrażenie, że to ewidentny
łącznik między Okupem krwi a czymś
większym. Posłużę się przykładem filmowego Hobbita
– wiem, że wielu go nie lubi, ale nie w tym rzecz: pierwsza część to zawiązanie
akcji i zebranie drużyny. Część druga to… no właśnie, trochę taki łącznik. A
dopiero trzeci tom oferuje prawdziwą rozwałkę. Podobnie jest choćby w Matrixie. Mocną stroną pierwszych części
jest zazwyczaj to, że czytelnik czy widz po raz pierwszy styka się z pomysłem,
światem, bohaterami. Jest oczarowany i urzeczony, fabuła może mieć znaczenie
drugorzędne. Druga część siłą rzeczy musi nadrobić czymś innym, bo odbiorca już
zna postaci i cały setting. W Orderze
zabrakło mi trochę czegoś, co by mi zrekompensowało ten brak powiewu nowości,
jaki bił od Okupu krwi.
Dlatego o ile pierwszy tom odbieram jako
świetny, drugi – tylko jako dobry. To tak naprawdę szalenie przyjemne czytadło,
ze świetnie wkomponowanymi elementami warszawskiej historii i mitologii, z
sympatycznymi bohaterami i zgrabnie poprowadzonym wątkiem kryminalnym: są
poszlaki, są mylne tropy, jest wreszcie rozwiązanie, które nie okazuje się
pójściem na skróty. Jako czytelnik nie czuję się oszukana. Odczuwam po prostu
pewien niedosyt i łączę duże nadzieje z kolejnym tomem – interesuje mnie, co
dalej spotka bohaterów, szalenie ciekawa jestem Syrenki i Złotej Kaczki. No i mam
nadzieję, że tym razem Marcin Jamiołkowski nie poskąpi tak bardzo opisów.
Przy czym muszę tu dodać, że rozwiązanie wątku związanego
z bliskimi Herberta bardzo mi się spodobało i jeszcze mocniej nasuwa myśl, że
rodzina bohatera wplątała się w coś dużego, czego czytelnik jeszcze w pełni nie
dostrzega, ale co jest gdzieś tam, w tle. I czeka na odsłonięcie.
Miła lektura na długi, zimowy wieczór – albo na
dwa krótsze. Rozbudza ciekawość i oczekiwania. Ja w każdym razie nie zamierzam
porzucać Herberta i czekam z niecierpliwością na kolejny tom jego przygód –
wiem, że to będzie przyjemnie spędzony czas, nawet jeśli bez czytelniczego kaca.
Za egzemplarz recenzencki serdecznie dziękuję
wydawnictwu Genius Creations.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz