czwartek, 31 grudnia 2015

2015: Podsumowanie

Vist pędzi wprost do 2016 roku. 
Tam na pewno są smakołyki.
A co tam. Miałam tego nie robić, ale jakoś tak siedzę przed kompem, pijąc wino i radośnie nołlajfiąc, no i w końcu uznałam, że czemu by nie. Podsumowanie 2015 roku – wszyscy wokół to robią. Spróbuję więc i ja. Uprzedzam, że nie mam w tej kwestii wielkiej praktyki, więc być może będę zanudzać albo pisać głupoty. Zobaczymy.
Spróbuję rzecz podzielić tematycznie…
Aha, linków nie będzie. Bo mi się nie chce wszystkiego po kolei podlinkowywać... przepraszam.

Obejrzane


Przede wszystkim jest to rok, w którym zaczęłam Wielki Maraton Nadrabiania Zaległości. Głównie chodziło mi o klasyki sci-fi, a potem i inne, ale trochę rozlazło mi się to na takie np. Szczęki, które co prawda mają elementy mocno fantastyczne, niemniej trudno mi to nazwać fantastyką naukową. Ponieważ z maratonu jakoś nigdy nie udało mi się pisać bieżących notek, w telegraficznym skrócie moje wrażenia:
Terminator – pierwsza część to jest naprawdę coś. Ma niesamowity, ciężki klimat, no i naprawdę sprawia, że widz się boi. Terminator budzi strach, prze przed siebie i zdaje się niepowstrzymany, nigdzie nie ma przed nim ucieczki. Doskonałe widowisko. Dwójka wciąż daje radę, bo co prawda Arni przeszedł na jasną stronę mocy, ale wprowadzili T-1000, który dość skutecznie zastępuje starego dobrego kulturystę. Był to fajny, świeży pomysł, dzięki czemu tak jak poprzednio T-800, tak i nowy antagonista budzi odpowiednią grozę. Potem zaczynają się schody: T-X z trzeciej części jest tak naprawdę niemal identyczna z T-1000, plus zdążyliśmy już poznać schemat i zasadniczo dość dobrze wiemy, jak to się skończy. Przez co cały film, choć pełen wybuchów, pościgów i tak dalej, w gruncie rzeczy jest dość nużący i nie jest w stanie wykrzesać tego klimatu, który miały poprzednie części. Czwórka tylko pogarsza sprawę. Pamiętam, że o ile przy jedynce byłam pod wrażeniem tych mrocznych kawałków z przyszłości, gdzie ludzkość przetrwała w postaci walczących o życie niedobitków, o tyle tutaj no… tutaj byłam zwyczajnie zawiedziona. Bo to nie była grupka ocaleńców w mrocznej, zmechanizowanej przyszłości. Kaman, mieli wojsko, samolotowy, łączność radiową – to była zwykła wojna, tylko przeciwnik trochę mniej ludzki. Ogólnie niby fabuła jakaś była, niby się starali, ale moim zdaniem ten film zarżnął markę pod względem klimatu. No i na końcu Genisys. Oglądało mi się przyjemnie. Powrót starych, dobrych bohaterów, pojawili się nowi, wartka akcja i połączenie wypasionych efektów komputerowych z sentymentem. Po prostu przyjemne widowisko, choć przyznam, że obecnie raczej niewiele z niego pamiętam – oprócz tego, że T-800 jest bardzo słownym gościem i jak powie, że zaczeka, to zaczeka!
Alien – lubię. Seria zaczyna się po prostu świetnie, a potem bardzo gwałtownie zalicza równię pochyłą. Jedynka była świetna, Ripley i Bishop na zawsze pozostaną w moim serduszku. Dwójka wciąż dobra, nawet jeśli Vasquez mnie irytuje. Ale muszę przyznać, że kiedy pierwszy raz oglądałam ten film, irytowała mnie bardziej. Może trochę jednak dorosłam…? Tym razem pojawiła się we mnie refleksja, że tak naprawdę ta babka chyba musi taka być – musi tym wszystkim facetom wokół pokazywać, że ma jądra większe od nich, bo inaczej byłaby wciąż tylko głupią laską, która chce się bawić w wojsko. Trochę zaczęłam ją rozumieć. No i przyznam, że żart „Wzięli cię kiedyś za faceta? – A ciebie?” jest naprawdę fajny. Część trzecia jest po prostu trochę nużąca, człowiek wie, jak się wszystko potoczy, bo widział to już dwa razy. Niemniej pomysł trzyma się kupy, no i mamy tu wreszcie domknięcie serii. Oczywiście, domknięcie nie powstrzymało Jean-Pierre’a Jeuneta i   Jossa Whedona przed nakręceniem części czwartej – spektakularnej, durnej, nietrzymającej się kupy, z którą wszystkie taśmy powinny zostać spalone dla dobra franczyzy. To znaczy jasne, bawili mnie Ron Perlman i Brad Dourif, irytowała Winona Ryder, a przede wszystkim Sigourney Weaver zmuszała mnie do ciągłego pytania: „Naprawdę zapłacili ci aż tyle, że było warto…?”. Potem, oczywiście, nastąpiła powtórka z Prometeusza, ale na jego temat już się rozpisywałam. Wrażenia bez zmian – no, może jakieś nowe bzdury udało się dostrzec, ale generalnie badziew pozostanie badziewiem, nawet jeśli widowiskowym.
Predator – zawsze lubiłam Predatora – w sensie postać. Czy też raczej gatunek. Podoba mi się ich siła, waleczność i dzikość, bardzo mocno jednak połączone z poczuciem honoru. Tego chyba przez całą serię nie popsuli. Choćby nie wiem jak do dupy był film, Predatorzy nadal byli świetni. Jedynka, oczywiście, nie ma sobie równych – jest atmosfera niebezpieczeństwa, dżungla i tajemniczy, przerażająco silny przeciwnik. Dwójka jest mocno słabsza, bo – mimo całej mojej sympatii do Danny’ego Glovera – po prostu nie ma klimatu. Człowiek sam nie wie, czy ogląda Policjantów z Miami, czy Predatora. Muszę przyznać, że w przypadku tej serii bardziej podobała mi się trzecia część, Predators. Wróciliśmy do polowania w dżungli. A jednak dżungla jest dla mnie nieodzownym elementem Predatora. No i dostaliśmy tu jakiś rzut oka na kulturę tego gatunku – i nawet nie oceniam, czy ta koncepcja mi się spodobała czy nie. Podobał mi się sam fakt, że widzowi uchylono rąbka tajemnicy, jaką owiani są Predatorzy.
Alien versus Predators – po pierwsze, generalnie tak czy owak kibicowałam Predatorowi. Po drugie, żadna z części mi się nie podobała zanadto, ale jedynka na Antarktydzie była na tyle udziwniona, że w sumie oglądałam bez bólu zębów. Kojarzyło mi się trochę z The Thing, a to w gruncie rzeczy dobre skojarzenie, bo mam ogromny sentyment do tej historii (tak, Sleszu, pamiętam!). Jeśli chodzi o dwójkę, to co tu dużo gadać – praktycznie nie pamiętam. Ot, czaili się w jakiejś mieścinie i chyba ktoś kogoś zabijał. Who cares?
Pamięć absolutna – oba filmy dają mi wiele frajdy. Stary ma może marne efekty, ale to wciąż ciekawa historyjka. I pamiętam, że za dzieciaka byłam straszliwie zdezorientowana, czy to wszystko wydarzyło się naprawdę, czy jest jednak tym wgranym snem. O remake’u już pisałam, więc nie będę się powtarzać. W każdym razie film był miłym zaskoczeniem, mimo pewnych zastrzeżeń.
Sędzia Dredd – wersja z Sylvestrem Stallone niezmiernie mi się podoba. Tak, jest głupawa, przewidywalna, a wszyscy bohaterowie w dziwaczny sposób wymawiają słowo „law”. Nieważne. Mi się to wszystko szalenie podobało, szczególnie że w ogóle bardzo lubię Stallone’a. No i totalnie podobała mi się wizja tego miasta-fortecy wzniesionego pośrodku niegościnnej pustyni. Coś podobnego chyba próbowali zrobić w Księdzu, tylko że im nie wyszło ze względu na ogólną penisowatość filmu. Nowa wersja Sędziego… nie ma z poprzednią w zasadzie nic wspólnego. To inny świat, skupia się na innym problemie i jej rozmach polega na czymś innym: tam mieliśmy nieomal ratowanie świata. Tu jest bardzo efektowne ratowanie… no, niczego. Ot, nocna akcja w jakimś bloku. Ale, trzeba przyznać, akcja z przytupem! Ma swoje plusy, ogląda się ciekawie. Po prostu brakowało mi opowieści na skalę wersji z 2012 r. Przy czym chylę czoła przed Karlem Urbanem – naprawdę ładnie zagrał Sylvestra Stallone’a!
RoboCop – przyznam, że po raz pierwszy oglądałam pełnometrażówki. Za dzieciaka z wypiekami śledziłam każdy odcinek serialu, ale filmów nie znałam. Pierwsza część to właściwie coś, czego można się spodziewać: droga bohatera od Murphy’ego do RoboCopa. Z cudnymi animacjami poklatkowymi. Dwójki, przyznam, nie pamiętam zbyt dobrze, a z trójki kojarzę tylko strajkujących policjantów. Wiem tyle, że generalnie w tej serii są jakieś emocje, jakieś fabułki – może zadka nie urywa, ale jest dość równo i poprawnie. Myślałam, że najnowsza odsłona, z 2014 r., utrzyma ten poziom. Tymczasem dostałam coś bardzo rozwlekłego i straszliwie skoncentrowanego na angstowaniu Murphy’ego. Film się zasadniczo kończy tam, gdzie ja myślałam, że powinien skończyć się zaledwie wstęp do właściwej fabuły. Zdecydowanie nie było to coś, czego oczekiwałam, choć trochę rozumiem, co chcieli osiągnąć twórcy. I jeśli ktoś szuka egzystencjalnych bólów bohatera, jego dylematów i rozterek związanych z porzuceniem dotychczasowego życia na rzecz zostania maszyną – zapewne ten film mu się spodoba.
Planeta Małp – no cóż, to był długi przystanek. Nie będę wyliczać wrażeń ze wszystkich filmów po kolei, wspomnę tylko tyle: wielka szkoda, że przy pierwszej odsłonie serii wiedziałam już, jaki jest największy plot twist. Bo to by było dobre. Naprawdę dobre. To znaczy ten film i tak był świetny, a charakteryzacja małp fenomenalna, ale ogromnie żałowałam, że najważniejszą sprawę miałam zaspoilowaną od lat. Jeśli chodzi o nowe filmy z cyklu, mam mieszane uczucia – po prostu: mają swoje wady i zalety, oglądało mi się nieźle, ale trudno mi było przymknąć oko na różne fabularne bzduryzmy. Choć przymykałam je na bzduryzmy starych produkcji. Tyle tylko, że te nowe jednak bardzo wyraźnie próbowały być „prawdziwymi historiami”, realistycznymi niemal jak Batmany Nolana.
Potem obejrzałam jeszcze Supermana i Ludzi-Krety, ale nie wytrwałam w maratonie supermanowym, przerzucając się na Szczęki. Żeby już nie przynudzać: seria zaczyna się naprawdę dobrą produkcją, by potem lecieć na łeb na szyję i sześć metrów mułu.
Teraz jakoś nie mogę sobie znaleźć maratonu. To znaczy, naturalnie, obejrzeliśmy z Ulvem wszystkie epizody Star Warsów, a samodzielnie obejrzałam nawet Holiday Special, ale tego za bardzo nie liczę, bo intencja była inna. Obejrzałam też parę nowych odsłon baśni (rozczarowujące Frozen, sympatyczne Nieustraszeni Bracia Grimm, średnie Hansel i Gretel: łowcy czarownic) produkcji okołowampirycznych (totalnie rozrywkowy Abraham Lincoln: łowca wampirów) i różnych dziwności (Vikingdom), poznałam serial, który mnie nie przekonał (Black Sails) i taki, który mnie totalnie zachwycił (Galavant). Zostałam olśniona najnowszą odsłoną Mad Maxa i rozczarowana kolejną częścią Jurassic Parku, w końcu też z mieszanymi uczuciami zostawiło mnie Star Wars: Przebudzenie Mocy. Wreszcie, po wielu latach, obejrzałam Amistad, z którym zawsze było mi nie po drodze. Do wspomnienia Jupiter: intronizacji naprawdę nie chcę wracać, bo usiłuję to wyprzeć i udawać, że nigdy tego nie było. Z drugiej strony, odkryłam potencjalnego ulubionego reżysera za pośrednictwem 7 psychopatów.
Oczywiście, udało się obejrzeć też Marsjanina, co jest sukcesem tyleż filmowym co czytelniczym. No i zamknęłam moją przygodę z Hobbitem Petera Jacksona – i, mówcie co chcecie, mi tam się te filmy koniec końców podobają, a Daina wielbię miłością fangirlowską.
Słowem: było różnie, ale koniec końców jestem zadowolona. Tylko różnych śmiesznostek jakoś mało – nic na skalę Room… choć z drugiej strony, Star Wars: Holiday Special…?
No i, co najważniejsze, wspólnie z Siem dziarsko aktualizujemy Trekkies’ Log, może niezbyt często, ale za to wytrwale – dzięki czemu Star Trek towarzyszył mi tak naprawdę przez cały ten rok, umilając weekendy, a czasem i pracę.
Ach, no i, last but not least, przed paroma dniami obejrzałam doskonały Sunshine z 2007 r. – nie napisałam o nim notki, bo zwyczajnie nie miałam jeszcze czasu ani okazji, ale na pewno to zrobię. Film ma fenomenalną muzykę i cały jest absolutnie rewelacyjny. Już teraz szczerze i serdecznie polecam. A rozwinę tę polecankę we właściwej notce.

Przeczytane


No dobra, dobra. Ogólnie przeczytałam w tym roku wstydliwie mało – wszystko przez to, że od któregoś momentu zamiast czytać w pociągu w drodze do pracy, ja ten czas zaczęłam najzwyczajniej w świecie przesypiać. Ale obiecuję sobie, że od stycznia spróbuję znów czytać.
Przede wszystkim, miałam okazję poczytać parę reportaży (Jakuck, Po Syberii), oczywiście głównie z wydawnictwa Czarnego – uwielbiam ich reportaże i serdecznie polecam każdemu, nawet jeśli nie do końca jest Wam po drodze z takim rodzajem prozy.
Poczytałam trochę mojego niedoścignionego pisarskiego ideału, znaczy się Arthura C. Clarke’a (Opowieści z dziesięciu światów).
Ale przede wszystkim: to w dużym stopniu był rok odkryć. Dzięki nawiązaniu współpracy z wydawnictwem Genius Creations, miałam przyjemność zapoznać się z twórczością Pawła Majki, którego hardo fangirluję: doskonały Pokój światów, fascynujące i napisane z niesamowitym rozmachem Niebiańskie pastwiska, a wreszcie i Dzielnica obiecana, bez porównania lepsza od głupiego Metra 2033 (które, nawiasem mówiąc, z poczucia obowiązku też przeczytałam… i na tym poprzestańmy). Z niecierpliwością oczekuję kolejnych tekstów, które wyjdą spod klawiatury tego autora. Bardzo pozytywnym odkryciem okazał się też Marcin Jamiołkowski, który stworzył przyjemny i uderzający w moje froowe serduszko cykl o warszawskim magu, Herbercie Kruku. Ogromnym zaskoczeniem i zachwytem okazał się Król Wron Szymona Kruga – mam nadzieję, że wydawnictwo MadMoth Publishing zadba o to, żeby drugi tom ujrzał światło dzienne. Był też, ma się rozumieć, Marsjanin, na podstawie którego powstał wspomniany wcześniej film. Książka, która mnie całkowicie urzekła.
Z drugiej strony, odkryłam, że kolejny klasyk jakoś do mnie nie trafia – tak jak nie potrafię właściwie docenić Diuny, tak spłynął po mnie Hyperion.
Zaliczyłam też jedno literackie totalne potknięcie, czyli Gniewne lato. Jeśli macie dość tego łez padołu albo uważacie, że nie umiecie pisać – zachęcam do lektury. Po tym żadna książka nie wyda się słaba.
Było też parę tytułów, o których właściwie nie chce mi się wspominać: niektóre dość przyjemne, inne irytujące, ot, czytadła do autobusu.
Urósł natomiast mój stos rzeczy do przeczytania i obawiam się, że wchodzę z nim w 2016 rok. Keller to tylko jeden z tytułów. W ogóle na załączonym obrazku widać, że zdecydowanie więcej oglądałam filmów niż czytałam książek (ach, no i komiksów! Ostatnio łyknęłam Kryzys tożsamości z uniwersum DC oraz trzeci tom Amerykańskiego wampira! Jeden i drugi komiks miał swoje zalety, przy czym bardziej podobała mi się kreska w superbohaterskiej opowieści o Batmanie i spółce).

Napisane


No tak… tutaj wchodzimy na to najbardziej drażliwe poletko.
W dniu urodzin postanowiłam sobie, że się ogarniam. Że trzeba betonieć – teraz albo nigdy, nie ma na co czekać, teksty się same nie napiszą i nie wyślą do wydawnictw. No i praktycznie od kwietnia słałam różne rzeczy w różne miejsca – zarówno powieść jak i kilka opowiadań. Oczywiście, część tekstów została odpluta. Wciąż mi trochę żal, że poległam na polu fanficiarskim z krótkim opowiadankiem z uniwersum Star Treka – ale wmawiam sobie, że to dlatego, że po prostu jurorzy nie ogarniali settingu. Pewnie wygrała jakaś Gra o Tron czy coś. I tej wersji będę się trzymać.
Rozczarowanie połączone z radością wiąże się z innym tekstem konkursowym, tym razem osadzonym w świecie Wolsunga. Na ten konkurs napisałam dwa opowiadania: jedno cyzelowałam przez wiele tygodni, drugie zaś – napisałam w kilka dni, na ostatnią chwilę, tylko dlatego, że był czas, a ja chciałam machnąć takie tam jedno cameo (mowa o Dzienniku doktora Augusty). Zgadnijcie więc, które z opowiadań ostatecznie znalazło się w antologii…? Ale chociaż tyle dobrego, że to wycyzelowane, które naprawdę lubię (Kwiaty dla pani Slepcovej) doczłapało do finału.
Zresztą, jestem taką osobą Tuż-Za-Podium. Dawno temu byłam w finale Horyzontów wyobraźni, a w tym roku – w finale Ikarowych strof. Co akurat mnie cieszy, bo gala finałowa była na terenie wojskowym i w ogóle strasznie się jarałam, bo niezależnie od wyniku konkursu, odhaczyłam sobie fajną przygodę.
Otrzymałam też wyróżnienie w konkursie organizowanym przez Wojewódzką i Miejską Bibliotekę Publiczną w Gdańsku z okazji jej siedemdziesięciolecia, pod hasłem „Wybieram bibliotekę” – na razie zdradzę tylko tyle, że napisałam krótkie opowiadanko postapo. Do przeczytania powinno być za jakiś czas, na pewno będę się chwalić.

Spróbowałam też swoich sił w miniaturach – z dość dobrym efektem. Dwa moje teksty są do przeczytania na Szortalu: Żaba i Cmentarz.
Gdzieś tam równolegle walczyłam na polu publicystycznym, co zaowocowało kilkoma artykułami na portalu Literka.info.
Kilka tekstów wciąż wisi w eterze i czeka na decyzję, więc być może wspomnę o nich w podsumowaniu za rok – jeśli zmobilizuję się do napisania takowego. Aha, no i ważna rzecz: na dwóch tekstach udało mi się w tym roku zarobić pieniądze! Może niewielkie, ale zawsze coś! OMG zarabiam na pisaniu!!!1111oneone!!jeden!!11! Stem pisarką!
Oczywiście, najtrudniejszym grafomańskim doświadczeniem było dla mnie NaNoWriMo. Trzeba jednak przyznać, że bawiłam się przy pisaniu dużo lepiej niż w 2014 r. Przestałam się tak stresować, uświadomiłam sobie wreszcie, że tak naprawdę ja przecież podczas tej imprezy niczego nie muszę: ani socjalizować się, ani jeździć na WIPy, ani nawet wrzucać fajków każdego dnia – kaman, zaczęłam je wciskać na fejsa z własnej inicjatywy, to nawet nie była żadna świecka tradycja NaNo! Toteż z własnej inicjatywy zaprzestałam tego procederu, kiedy uznałam, że w ogóle mnie to już nie bawi. Niestety, Piękna Teodora podbija kosmos wciąż czeka na dokończenie – bo choć wygrałam NaNoWriMo, nie udało mi się dokończyć zbiorku. Wierzę jednak, że kiedyś do tego tekstu wrócę – bo jednak za bardzo lubię bohaterów, żeby ich tak po prostu porzucić.

Inne


Z innych tegorocznych aktywności, zdarzyło mi się odwiedzić kilka konwentów. Doświadczenia były bardzo różne (choć to raptem trzy imprezy były: Pyrkon, Imladris i Warszawskie Targi Fantastyki), niemniej dochodzę do wniosku, że są to wydarzenia, na których zdecydowanie potrafię znaleźć coś dla siebie. I nie ukrywam, że już planuję, dokąd pojadę w przyszłym roku – jeśli macie jakieś specjalne polecanki, to będę wdzięczna. Bo plan planem, ale może ktoś ma tajemną wiedzę, która jeszcze nie jest dla mnie dostępna…?
Ponadto trochę sobie pograłam na komputerze i na planszy, ale o tym już mi się nie chce pisać, bo i tak to podsumowanie zrobiło się zbyt długie.
A w wakacje wreszcie zwiedziliśmy nieco najbliższe okolice – dla mnie o tyle cenne doświadczenie, że z Pomorza to znałam dotychczas trasy akademik-uczelnia i mieszkanie-praca. A teraz jestem dumną posiadaczką odznaki Korony Starego Gdańska, ha!
Ach, no i zdobyłam parę autografów, dzięki czemu moje fangirlowskie serduszko może sobie radośnie kwilić.

Z rzeczy ważniejszych, Vist jest z nami już ponad rok. I był to piękny rok, pełen obszczekanych psów, pogonionych saren, zjedzonych pierniczków, wydłubywanych kleszczy, opróżniania gruczołów, zjedzonych ptasich mleczek, mopowania wymiocin z przedpokoju, odkurzania rudych kłaków, z których nigdy nie można stwierdzić, które to moje, a które Vistowe, ale przede wszystkim – pełen uroku, piszczenia gumową piłeczką, wpatrzonych w nas brązowych ślipków i wiernego tupotu pazurków na panelach, gdziekolwiek się przemieszczamy po mieszkaniu. I jeśli nie adoptowaliście jeszcze zwierzaka ze schroniska, to – zapodam takim tam pedagogicznym smrodkiem – lećcie w te pędy do najbliższego, jakie macie w mieście. Rozejrzyjcie się. Na pewno znajdziecie tam przyjaciela na lata.



No.
Chyba skończyłam.
W gruncie rzeczy, jak tak o tym myślę, to nie był zły rok. Może taka jest funkcja całych tych podsumowań? Uświadomienie sobie, że wcale nie mamy tak przewalone, jak to się zawsze wydaje i jak lubimy sobie wmawiać? Oczywiście, nie zawsze było cudownie (praca…), ale hej: od tego jest nadchodzący rok, żeby było lepiej, no nie?
Czego sobie i Wam życzę!

Do zobaczenia w przyszłym roku!

8 komentarzy:

  1. szczęśliwego nowego roku zdrowia pomyślności weny wiecznie trwającej i mnóstwa fajnych rzeczy do czytania oglądania w 2016r :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję i takoż życzę wielu sukcesów czytelniczo-oglądaczo-jakichtylkochcesz! :)

      Usuń
  2. Hej, ja z Twojego polecenia planuję przeczytać Króla Wron. Jakoś ciągle to odkładam na później, ale zachęciłaś mnie tak, że w końcu to zrobię.

    Gdybym miał zrobić moje podsumowanie książkowe to napisałbym, że przeczytałem masę fajnych książek, ale wszystkie one były spoza fantastyki (Najgorszy człowiek na świecie, Wszystko, co lśni, Nie wycieraj łez bez rękawiczek, świetnie kryminały Gillian Flynn, a ostatnio nawet Przeminęło z wiatrem, które okazało się o dziwo właściwie wcale nie być romansem historycznym)

    Z fantastyki to był wreszcie Jonathan Strange i pan Norell, który (po pierwszym wrażeniu, że super) definitywnie mnie znudził i rozczarował (podobnie jak serial, co do którego miałem nadzieję, że wytnie dłużyzny i może jakoś doda życia postaciom i fabule. Ale on wręcz wyeksponował, moim zdaniem, wady powieści).

    Z rzeczy, które wymieniasz przeczytałem (ale to już wcześniej Hyperiona, i tak jak już kiedyś wspominałem na Twoim blogu - super początek i koszmarnie nudna cała reszta) i książki Pawła Majki. Pokój światów podobał mi się bardziej niż ta druga s-f. Ogólnie mój problem z tymi książkami jest taki, że uwielbiam wyobraźnię wizualną autora, cała architektura tych światów jest zrobiona z mega rozmachem, ale i mega pieczołowitością; w uniwersum z Pokoju Światów po prostu się zakochałem, tak samo jak w swoim czasie zakochałem się w uniwersum z Dworcu Perdido. Natomiast to, co mnie osobiście od tej literatury odstręcza i to tak, że Niebiańskich pastwisk nie dałem rady doczytać do końca, a Pokój Światów doczytałem niemal z bólem to bohaterowie (ich ilość i jakość tj. brak psychologizowania z prawdziwego zdarzenia i ich typowość w ramach konwencji popkultury) i intryga, która jest z jednej strony nadmuchana, a z drugiej dość prosta. Aczkolwiek rozumiem, że to jest literatura, której można fanować, bo pomysł na ten świat (zwłaszcza ten z Pokoju Światów) jest mega.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Hej, strasznie fajnie Cię widzieć w internetach :)
      Mam szczerą nadzieję, że się nie zawiedziesz na "Królu Wron" - ale do tej pory te osoby, które to przeczytały, podzieliły mój zachwyt, więc chyba nie jestem aż tak ekscentryczna pod tym względem. ;)

      "Przeminęło z wiatrem" mnie, niestety przerosło. To znaczy żeby nie było - jest świetne. I całe to tło historyczne niesamowite, i emocje, i wszystko. Po prostu Scarlett mnie tak wkurzała, że rzuciłam książką o ścianę chyba kilka stron przed końcem... khem...

      Hm. Ciekawe z tym Jonathanem Strangem... przyznam, że się zasadzam. Nie wiem, czy w tym roku, ale na pewno jest w planach. Mówisz, że nudne? ;|

      A w tekstach Pawła Majki właśnie bohaterowie są jednym z elementów, które mnie przyciągają. Owszem, jest ich strasznie dużo, szczególnie w "Niebiańskich pastwiskach" - nie przeczę, w którymś momencie było to nieco przytłaczające. xD Z drugiej strony, są bardzo wyraziści, tak że koniec końców nie mam większego problemu z zapamiętaniem ich. Zwłaszcza że większość zwyczajnie lubię. Może nie są super pogłębieni, ale to już zapewne kwestia oczekiwań. :) Mi wystarczy, że są fajni. ;) Zwłaszcza ogromny kontrast miałam tutaj z "Dzielnicą obiecaną" i oryginalnym "Metrem 2033". U Głuchowskiego po prostu myślałam, że jajo zniosę z nudów - bohaterowie byli tak totalnie nijacy, że po prostu ich los mnie kompletnie nie obchodził. Tymczasem Paweł Majka zapewnił mi zupełnie nową jakość, jeśli chodzi o to uniwersum. :) Fakt, w "Niebiańskich pastwiskach" zdecydowanie przerosła mnie intryga. Ale ja nie jestem w ogóle dobra w intrygach...

      Szczęśliwego Nowego Roku, tak przy okazji! :)

      Usuń
    2. Jonathan Strange jest bardzo specyficzny. Tzn. ja go strasznie fanuję i jest to jedna z nielicznych książek, których humor mnie naprawdę bawi, ale np. jest sporo osób z bardzo podobnym gustem literackim do mojego, których strasznie wynudził i zniechęcił. Dlatego bardzo jestem ciekawa, jakie będziesz miała wrażenia, kiedy przeczytasz.
      (Tymczasem znowu przypominam sobie, jak bardzo, bardzo chcę przeczytać wreszcie Niebiańskie pastwiska, ale mi to nie wychodzi. A jeszcze co do Majki - widziałam w Matrasie Dzielnicę obiecaną i mnie strasznie korciła, ale nie czytałam Metra 2033. Czy ta książka będzie zrozumiała bez przeczytania Głuchowskiego, czy jednak trzeba najpierw przez niego przebrnąć?)

      Szczęśliwego Nowego Roku!

      Usuń
  3. @Fraa,
    Ha, ha... A ja się właśnie w Scarlett zakochałem. Zakochany byłem już wcześniej po filmie, ale po książce wpadłem w nią po uszy ;-)

    Ostatecznie uważam, że koniecznie powinnaś przeczytać Jonathana Strange'a, bo z przyjemnością poznałbym Twoją opinię. Ta książka ma duży potencjał rozrywkowy, jest tam sporo humoru, z którego do pewnego momentu ja też się śmiałem, ale potem przywalił mnie potencjał nudy. Ale to ja. Wiem, że są tacy, którzy śmiali się do samego końca.

    Tobie też wszystkiego najlepszego w Nowym Roku.
    I oczywiście, że na Twojego bloga zaglądam regularnie. Od kiedy uwiodłaś mnie dawno temu swoim kapitalnym tekstem (jeszcze na starym blogu) o Heroesach 3 masz we mnie dożywotniego fana. :-) I jeszcze też od czasu wspólnego NaNowania kiedyś tam, parę lat temu, które zawsze wspominam z sentymentem.
    Pozdr

    OdpowiedzUsuń
  4. "Teraz jakoś nie mogę sobie znaleźć maratonu."
    "Tylko różnych śmiesznostek jakoś mało – nic na skalę Room…"
    Godzilla, Gamera, James Bond. Albo coś krótszego, jak seria "Basket Case". Albo, czekaj... "The Thing" na przykład? Słyszałem, że to dobry film ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. "The Thing" zdecydowanie, bo ten tytuł wynika mi już co najmniej z dwóch list. xD Jak gdzieś już pisałam - PAMIĘTAM! Po prostu jestem rozlazłą bułą...

      Póki co znaleźliśmy Indianę Jonesa - tak na rozgrzewkę. :) A potem właśnie planujemy lecieć z Jamesem Bondem. To trochę potrwa. ^^

      Usuń

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...