(źródło) |
Wiecie, chciałam ten rok zacząć jakoś tak
bardziej epicko. Pod koniec grudnia obejrzałam wspomniany w poprzedniej notce Sunshine – i ciągle sobie obiecuję, że o
tym napiszę. No bo muszę namówić kogo się da do obejrzenia tego filmu, bo jest
piękny, wspaniały, ma niesamowitą muzykę i w ogóle ach. Byłby doskonałym
otwarciem nowego roku.
A jednak wyszło jak wyszło – w związku z
niedawnymi smutnymi doniesieniami ze świata, chciałam (jak pewnie trzy czwarte
ludzkości) odświeżyć sobie któryś film z Alanem Rickmanem. Planowałam co prawda
Dogmę albo Rasputina, ale dowiedziałam się o tytule, którego – głupio przyznać
– wcześniej nie znałam. I był nim właśnie Galaxy Quest z 1999 roku w reżyserii
Deana Parisota.
Przyznam, że nie miałam wielkich oczekiwań –
tak, to prawda, moje doświadczenie z parodiami Star Treka jest raczej skromne,
niemniej po rozczarowujących Gwiezdnych
jajach po prostu trochę się bałam odpalać ten film. Ostatecznie przekonał mnie
udział w produkcji Sigourney Weaver. I, jak kocham Jeżusia, słuszna to była
decyzja!
(źródło) |
Film jest naprawdę zaskakująco rewelacyjny. Nie
mam pojęcia, jak odebrałby go nie-fan Star Treka, ale fan może się poczuć w
pełni usatysfakcjonowany. Nawiązania do serialu – w szczególności do TOSa i TNG
– są liczne i trafne, a i sama stylówa budzi wiele skojarzeń. Znalazła się
nawet scena przywodząca na myśl The
Motion Picture – co mnie urzekło o tyle, że to jedna z moich ulubionych
scen w jednym z moich ulubionych filmów. I choć okręty były inne od tych
znanych ze Star Treka, było coś w ich sylwetkach, co pozwalało bez problemu
poczuć, z którą frakcją mamy do czynienia – i z tego miejsca muszę zaznaczyć,
że okręt Sarrisa (Robin Sachs) cały
czas przywodził mi na myśl okręty Romulan. Dało się też rozpoznać konkretne
odcinki, motywy i tego typu elementy.
Ale przede wszystkim doskonale sprawdzili się
bohaterowie: Jason (Tim Allen) jako Kirk
w krzywym zwierciadle był fantastyczny. Kiedy siedział w fotelu pośrodku
mostka, niemal biła z niego… no… Shatnerowatość (a podczas walki stracił
koszulę!). Alexander (Alan Rickman)
doskonale wczuł się w rolę zastępczego Spocka, a mały Tommy (w większej wersji – Daryl Mitchell) zastąpił młodego
Crushera. Pewnym ewenementem był tutaj Fred
(Tony Shalhoub), który tak naprawdę nie przypominał żadnego ze znanych mi
mechaników z uniwersum Star Treka. Z drugiej strony, akurat on był szalenie
ciekawą postacią, z wyraźnie zarysowanymi, poważnymi dolegliwościami
psychicznymi – on też był dla mnie najbardziej poruszający na początku filmu:
miałam wrażenie, że choć wszyscy bohaterowie zostali zarysowani jako ludzie,
którzy przegrali życie, choć Alexander nienawidził swojej roli i miał napady
histerii, choć Gwen (Sigourney
Weaver) przez całe życie czuła się niedoceniona i sprowadzana do cycków, to
właśnie Fred stracił najwięcej: pamięć, poczucie tożsamości, pewność siebie,
prawdę mówiąc – chyba wszystko. Reszta mogła jeszcze jakoś walczyć ze swoim
losem, ale on po prostu nie miał czym.
(źródło) |
To wszystko zresztą do pewnego stopnia dało mi
do myślenia: owszem, taki Patrick Stewart nie utknął w roli Picarda i aktorsko szaleje
po dziś dzień. Ale bądźmy szczerzy – Nichelle Nichols, DeForest Kelley, Leonard
Nimoy, George Takei, Brent Spiner, Wil Wheaton… można by wymieniać długo. Co z
nimi? Jasne, grali jeszcze w innych produkcjach. Ale bądźmy szczerzy, czy
widząc Williama Shatnera ktoś pomyśli o nim coś innego niż „O, Kirk!”? Nie ma
znaczenia, że przecież grywa po dziś dzień. Shatner to Kirk, tak jak Spiner to
Data czy Kelley to McCoy. Z jednej strony – to przecież wspaniale, że
wykreowali bohaterów, którzy żyją po dziś dzień. Z drugiej – przykre, że przez
lata kariery nie odkleili się od tych postaci.
I film ładnie to pokazuje – nie ogranicza się
do naśmiewania się z miernych aktorów, którzy zagrali w głupim serialu, a potem
już tylko odcinali od tego kupony. Owszem, to jest jedna strona medalu, którą
widać w Galaxy Quest. Druga strona
zaś jest taka, że bohaterowie tego serialu są do tego stopnia świetni, że przez
dwadzieścia lat wciąż przyciągają fanów. Hej, to chyba można nazwać sukcesem,
nie? Żeby tego było mało: przecież trudno potępić załogę NSEA-Protector za to,
ze pokazuje widzom dobre wzorce. Że wskazuje kierunek, w jakim ludzkość powinna
iść. I nie tylko ludzkość, bo mowa o wartościach, na których może się oprzeć
również obca cywilizacja. Bo to po prostu dobre wartości.
(źródło) |
I tu się zatrzymam – bo to chyba jest ten
ostateczny element, który przekonał mnie do filmu. Mam wrażenie, że jego twórcy
najzwyczajniej w świecie rozumieli Star Treka. Zamiast pójść po linii
najmniejszego oporu, obśmiać krótkie spódniczki załogantek i kochliwość
kapitana, pokazali to, co w serialu Roddenberry’ego było – w moim odczuciu –
najważniejsze: że Star Trek pokazywał potencjał, jaki tkwi w człowieku. Wyrażał
wiarę w ludzkość – trochę jak to bywa w tekstach Arthura C. Clarke’a (którego
uwielbiam – przypadek…?). Że choć momentami był może naiwny i głupawy, to jednak
pozwalał przez chwilę myśleć, że jest przed nami świetlana przyszłość, musimy
się tylko trochę przyłożyć. Rasa obcych, która w Galaxy Quest poszła za serialem, dzięki temu odbiła się od dna i
przetrwała. Hej, czy można złożyć Star Trekowi lepszy hołd?
Oczywiście, film nie jest jakiś super
poruszający do trzewi i nie zostawia po sobie gigantycznego kaca, w dodatku ma
przewidywalną i dość prostą fabułę. Niemniej to przyjemna, ciepła komedia,
która z jednej strony rozumie Star Treka i – tak myślę – oddaje mu honory, z
drugiej jednak: dostrzega jego mankamenty i je również wytyka. To zgrabne połączenie
sympatii i dystansu, okraszone przez fantastyczną obsadę i nawiązania do autentycznych epizodów z życia aktorów grających w Star Treku, sprawia, że Galaxy Quest ogląda się bardzo
przyjemnie i swobodnie można sobie po ten tytuł sięgnąć w jakiś smutny, zimowy
wieczór. Bo to po prostu fajne.
– What is this thing? I mean, it serves no useful
purpose for there to be a bunch of chompy, crushy things in the middle of a
hallway. No, I mean we shouldn't have to do this, it makes no logical sense,
why is it here?
– 'Cause it's on the television show.
– Well forget it! I'm not doing it! This episode was
badly written!
Wow. Nie miałam o tym pojęcia, a to trochę jak lektura obowiązkowa o.o Mam plan na weekend w nagrodę po pisaniu :3
OdpowiedzUsuńCzekam na wrażenia :D
UsuńPodobał mi się ten film, chociaż oglądałem go dość dawno. A zagorzałym fanem "Star Treka" ciężko mnie nazwać i pewnie wielu motywów nie wychwyciłem. Niemniej świetnie się to oglądało.
OdpowiedzUsuńCzy pisałaś coś o "Gwiezdnych jajach"? Dlaczego były rozczarowujące? Ja tam po seansie (który odbywał się dość dawno i wiele rzeczy umknęły mej pamięci) byłem całkiem zadowolony. Ale też może dlatego, że nie jestem żadnym akolitą i "Gwiezdne wojny", delikatnie rzecz ujmując są mi obojętne.
Aha a z aktorami ze "Star Treka" to jednak Patrick Stewart na zawsze będzie dla mnie Picardem. Nic tego nie zmieni :D
O "Gwiezdnych jajach" nic nie pisałam - i myślisz, zdaje się, o "Kosmicznych jajach", parodii SW Mela Brooksa. "Kosmiczne..." były fajne, "Gwiezdne..." to parodia ST ekipy od "Buta Manitu". Dużo słabsza od "Buta Manitu", niestety.
UsuńStewart przecież choćby teraz ugruntował się jako Xavier :) I jestem przekonana, że dla wielu jest bardziej Xavierem niż Picardem.