piątek, 15 stycznia 2016

Miałam o czymś innym, ale "Galaxy Quest"

(źródło)
Wiecie, chciałam ten rok zacząć jakoś tak bardziej epicko. Pod koniec grudnia obejrzałam wspomniany w poprzedniej notce Sunshine – i ciągle sobie obiecuję, że o tym napiszę. No bo muszę namówić kogo się da do obejrzenia tego filmu, bo jest piękny, wspaniały, ma niesamowitą muzykę i w ogóle ach. Byłby doskonałym otwarciem nowego roku.
A jednak wyszło jak wyszło – w związku z niedawnymi smutnymi doniesieniami ze świata, chciałam (jak pewnie trzy czwarte ludzkości) odświeżyć sobie któryś film z Alanem Rickmanem. Planowałam co prawda Dogmę albo Rasputina, ale dowiedziałam się o tytule, którego – głupio przyznać – wcześniej nie znałam. I był nim właśnie Galaxy Quest z 1999 roku w reżyserii Deana Parisota.
Przyznam, że nie miałam wielkich oczekiwań – tak, to prawda, moje doświadczenie z parodiami Star Treka jest raczej skromne, niemniej po rozczarowujących Gwiezdnych jajach po prostu trochę się bałam odpalać ten film. Ostatecznie przekonał mnie udział w produkcji Sigourney Weaver. I, jak kocham Jeżusia, słuszna to była decyzja!


(źródło)
Film jest naprawdę zaskakująco rewelacyjny. Nie mam pojęcia, jak odebrałby go nie-fan Star Treka, ale fan może się poczuć w pełni usatysfakcjonowany. Nawiązania do serialu – w szczególności do TOSa i TNG – są liczne i trafne, a i sama stylówa budzi wiele skojarzeń. Znalazła się nawet scena przywodząca na myśl The Motion Picture – co mnie urzekło o tyle, że to jedna z moich ulubionych scen w jednym z moich ulubionych filmów. I choć okręty były inne od tych znanych ze Star Treka, było coś w ich sylwetkach, co pozwalało bez problemu poczuć, z którą frakcją mamy do czynienia – i z tego miejsca muszę zaznaczyć, że okręt Sarrisa (Robin Sachs) cały czas przywodził mi na myśl okręty Romulan. Dało się też rozpoznać konkretne odcinki, motywy i tego typu elementy.
Ale przede wszystkim doskonale sprawdzili się bohaterowie: Jason (Tim Allen) jako Kirk w krzywym zwierciadle był fantastyczny. Kiedy siedział w fotelu pośrodku mostka, niemal biła z niego… no… Shatnerowatość (a podczas walki stracił koszulę!). Alexander (Alan Rickman) doskonale wczuł się w rolę zastępczego Spocka, a mały Tommy (w większej wersji – Daryl Mitchell) zastąpił młodego Crushera. Pewnym ewenementem był tutaj Fred (Tony Shalhoub), który tak naprawdę nie przypominał żadnego ze znanych mi mechaników z uniwersum Star Treka. Z drugiej strony, akurat on był szalenie ciekawą postacią, z wyraźnie zarysowanymi, poważnymi dolegliwościami psychicznymi – on też był dla mnie najbardziej poruszający na początku filmu: miałam wrażenie, że choć wszyscy bohaterowie zostali zarysowani jako ludzie, którzy przegrali życie, choć Alexander nienawidził swojej roli i miał napady histerii, choć Gwen (Sigourney Weaver) przez całe życie czuła się niedoceniona i sprowadzana do cycków, to właśnie Fred stracił najwięcej: pamięć, poczucie tożsamości, pewność siebie, prawdę mówiąc – chyba wszystko. Reszta mogła jeszcze jakoś walczyć ze swoim losem, ale on po prostu nie miał czym.
(źródło)
To wszystko zresztą do pewnego stopnia dało mi do myślenia: owszem, taki Patrick Stewart nie utknął w roli Picarda i aktorsko szaleje po dziś dzień. Ale bądźmy szczerzy – Nichelle Nichols, DeForest Kelley, Leonard Nimoy, George Takei, Brent Spiner, Wil Wheaton… można by wymieniać długo. Co z nimi? Jasne, grali jeszcze w innych produkcjach. Ale bądźmy szczerzy, czy widząc Williama Shatnera ktoś pomyśli o nim coś innego niż „O, Kirk!”? Nie ma znaczenia, że przecież grywa po dziś dzień. Shatner to Kirk, tak jak Spiner to Data czy Kelley to McCoy. Z jednej strony – to przecież wspaniale, że wykreowali bohaterów, którzy żyją po dziś dzień. Z drugiej – przykre, że przez lata kariery nie odkleili się od tych postaci.
I film ładnie to pokazuje – nie ogranicza się do naśmiewania się z miernych aktorów, którzy zagrali w głupim serialu, a potem już tylko odcinali od tego kupony. Owszem, to jest jedna strona medalu, którą widać w Galaxy Quest. Druga strona zaś jest taka, że bohaterowie tego serialu są do tego stopnia świetni, że przez dwadzieścia lat wciąż przyciągają fanów. Hej, to chyba można nazwać sukcesem, nie? Żeby tego było mało: przecież trudno potępić załogę NSEA-Protector za to, ze pokazuje widzom dobre wzorce. Że wskazuje kierunek, w jakim ludzkość powinna iść. I nie tylko ludzkość, bo mowa o wartościach, na których może się oprzeć również obca cywilizacja. Bo to po prostu dobre wartości.
(źródło)
I tu się zatrzymam – bo to chyba jest ten ostateczny element, który przekonał mnie do filmu. Mam wrażenie, że jego twórcy najzwyczajniej w świecie rozumieli Star Treka. Zamiast pójść po linii najmniejszego oporu, obśmiać krótkie spódniczki załogantek i kochliwość kapitana, pokazali to, co w serialu Roddenberry’ego było – w moim odczuciu – najważniejsze: że Star Trek pokazywał potencjał, jaki tkwi w człowieku. Wyrażał wiarę w ludzkość – trochę jak to bywa w tekstach Arthura C. Clarke’a (którego uwielbiam – przypadek…?). Że choć momentami był może naiwny i głupawy, to jednak pozwalał przez chwilę myśleć, że jest przed nami świetlana przyszłość, musimy się tylko trochę przyłożyć. Rasa obcych, która w Galaxy Quest poszła za serialem, dzięki temu odbiła się od dna i przetrwała. Hej, czy można złożyć Star Trekowi lepszy hołd?

Oczywiście, film nie jest jakiś super poruszający do trzewi i nie zostawia po sobie gigantycznego kaca, w dodatku ma przewidywalną i dość prostą fabułę. Niemniej to przyjemna, ciepła komedia, która z jednej strony rozumie Star Treka i – tak myślę – oddaje mu honory, z drugiej jednak: dostrzega jego mankamenty i je również wytyka. To zgrabne połączenie sympatii i dystansu, okraszone przez fantastyczną obsadę i nawiązania do autentycznych epizodów z życia aktorów grających w Star Treku, sprawia, że Galaxy Quest ogląda się bardzo przyjemnie i swobodnie można sobie po ten tytuł sięgnąć w jakiś smutny, zimowy wieczór. Bo to po prostu fajne.




– What is this thing? I mean, it serves no useful purpose for there to be a bunch of chompy, crushy things in the middle of a hallway. No, I mean we shouldn't have to do this, it makes no logical sense, why is it here?
– 'Cause it's on the television show.
– Well forget it! I'm not doing it! This episode was badly written!

4 komentarze:

  1. Wow. Nie miałam o tym pojęcia, a to trochę jak lektura obowiązkowa o.o Mam plan na weekend w nagrodę po pisaniu :3

    OdpowiedzUsuń
  2. Podobał mi się ten film, chociaż oglądałem go dość dawno. A zagorzałym fanem "Star Treka" ciężko mnie nazwać i pewnie wielu motywów nie wychwyciłem. Niemniej świetnie się to oglądało.

    Czy pisałaś coś o "Gwiezdnych jajach"? Dlaczego były rozczarowujące? Ja tam po seansie (który odbywał się dość dawno i wiele rzeczy umknęły mej pamięci) byłem całkiem zadowolony. Ale też może dlatego, że nie jestem żadnym akolitą i "Gwiezdne wojny", delikatnie rzecz ujmując są mi obojętne.

    Aha a z aktorami ze "Star Treka" to jednak Patrick Stewart na zawsze będzie dla mnie Picardem. Nic tego nie zmieni :D

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. O "Gwiezdnych jajach" nic nie pisałam - i myślisz, zdaje się, o "Kosmicznych jajach", parodii SW Mela Brooksa. "Kosmiczne..." były fajne, "Gwiezdne..." to parodia ST ekipy od "Buta Manitu". Dużo słabsza od "Buta Manitu", niestety.

      Stewart przecież choćby teraz ugruntował się jako Xavier :) I jestem przekonana, że dla wielu jest bardziej Xavierem niż Picardem.

      Usuń

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...