niedziela, 15 lutego 2015

Gaaaalaaaavaaaaaaaant!

Tak naprawdę nie wiem, kto pierwszy wspomniał o Galavancie. Serial w ogóle mnie nie interesował przez jakiś czas, choć parę osób wokół mnie wychwalało tytuł pod niebiosa. A potem chyba Ulv mnie zawlókł przed monitor i pokazał początek pierwszego odcinka. Z miejsca zauroczył mnie król starający się o rękę Madaleny. I tak to się jakoś zaczęło…

Owszem, zawsze powtarzam, że nie umiem w seriale. W dodatku zupełnie nie umiem w musicale (chlubne wyjątki: Deszczowa piosenka i Chicago). A jednak tutaj dostajemy musicalowy serial, który zdołał mnie urzec praktycznie od pierwszego wejrzenia.
Na tapecie mamy tytułowego Galavanta (Joshua Sasse), czyli rycerza bez skazy, Bohatera przez wielkie „B”, który… no cóż, wiódł słodkie, bohaterskie życie wraz z ukochaną, Madaleną (Mallory Jansen) do momentu, w którym okazało się, że oblubienica w sumie woli sławę i bogactwo złego króla-porywacza od bohaterskiej niezmierzonej miłości. Po nieudanej próbie odbicia kochanej kobiety z rąk króla Richarda (Timothy Omundson) Galavant się stacza i dopiero księżniczka Isabella (Karen David) zdoła nakłonić go do bohaterskich czynów, ratowania dam w opresji i takich tam. I tak to się wszystko zaczyna.

Serial ma kilka zasadniczych elementów, którymi całkowicie mnie urzeka. Przede wszystkim: bohaterowie. Yup, dopiero co wspominałam, że bohaterowie są dla mnie ważni, no nie? In your face, profesjonalni krytycy (nawet jeśli mówię o serialu, a nie o książce).

kadr z serialu (Sid, Isabella, Galavant)
Ten serial nie ma słabych postaci. Po prostu nie ma. Zacznę od mojego faworyta, czyli króla Richarda. Nie mogę go nie uwielbiać. Po pierwsze: jest zwyczajnie wspaniały w byciu zarazem skończoną łajzą i w sumie dobrotliwym głupkiem. Kiedyś, przy okazji wyzwania trzydziestodniowego, rozkminiłam, że lubię bohaterów, którzy łączą w sobie przeciwieństwa. Richard łączy je naprawdę świetnie i wiarygodnie. Jest dzięki temu bardzo udanym antagonistą: robi to co robi, bo z jego punktu widzenia to jest słuszne, opłacalne, właściwe i tak dalej. A nie dlatego, że… no nie wiem. Bo tak, mwahaha (w tle strzelają pioruny). Z drugiej strony można powiedzieć, że przecież on nie jest aż tak zły – bo prawdziwą zakałą jest królowa, prawda? Powiem tak: jestem zachwycona królową. Totalnie zachwycona. Dlaczego? Bo jej nie cierpię. Nie znoszę jej, jest podłą, okropną suką. O matko z córką, jak mi brakuje takich bohaterów! Złych, do których widz czuje niechęć właśnie ze względu na to, że są źli, a nie na to, że są schrzanieni już na etapie pisania scenariusza. Bo ja ją przecież rozumiem. Ja kupuję jej motywacje i pragnienia. To wszystko ma sens. Ona po prostu jest zła i ani trochę nie jest sympatyczna. Naprawdę – szacun za to. Podziwiam.
Jeśli chodzi o bohaterów negatywnych, to zdecydowaną wisienką na torcie jest Gareth (Vinnie Jones!). Tak – Vinnie Jones tańczy i śpiewa. Cudność nad cudności.
kadr z serialu (Gareth, Madalena, król)
W ogóle to, co mi się w nich podoba, oprócz samych charakterów, to łączące ich relacje. Związek króla i królowej ma szansę stać się jedną z moich ulubionych historii miłosnych – ja wiem, że można by uznać, że w ogóle nie ma tam żadnej miłości przecież. Tyle że nie. I to mi się podoba, że ta relacja nie jest oczywista ani jednoznaczna. Są dwie osoby, które w jakiś sposób dojrzewają do swojego towarzystwa. Jest związek, który ewoluuje w fajny, wiarygodny sposób.
No i oprócz tego: król i Gareth – piękna przyjaźń. Po prostu.
Z drugiej strony, mamy naszą bohaterską drużynę, skupioną wokół Galavanta. Jeśli mam być szczera, najsłabiej w tym zestawieniu wypada sam Galavant, co wcale nie znaczy, że jest słaby. No ale bądźmy szczerzy: zrobić dzielnego rycerza bez skazy tak, żeby nie był nieznośnie wkurwiajacy, to naprawdę ogromna sztuka. Galavant da się lubić – po prostu ma zbyt silną konkurencję, przez co być może nie lśni najjaśniej ze wszystkich. Choć dla mnie w ogóle ta ekipa wypada nieco bladziej od antagonistów. W tym przypadku ich siła polega głównie na wzajemnych relacjach, bo w pojedynkę nie wiem, czy miałabym do nich aż tyle serca. Podoba mi się, jak im na sobie zależy, ale jak jednocześnie działają sobie na nerwy. Jak chcą być fair wobec siebie, ale niekoniecznie mają wybór.
Jest też mnóstwo postaci mniej lub bardziej epizodycznych – począwszy od piratów, przez błazna, a na kucharzu kończąc. I wszyscy są świetni. Ten serial po prostu nie ma słabych bohaterów, no serio. Skoro już wspomniałam o kucharzu, nie mogę pominąć jego wątku miłosnego – który jest doskonały. Po prostu doskonały. Sympatyczny i jednocześnie zachowuje tę okrutną nutkę realizmu.

kadr z serialu (piraci)
Poza bohaterami, uwielbiam Galavanta za dystans do siebie. I do formuły musicalu. Uwielbiam to, jak postacie same wyrażają swój stosunek do faktu, że leci kolejna piosenka. I uwielbiam ten totalny brak logiki przy śpiewaniu (ot, choćby piosenki w lochach – nie zliczę, ile razy bohaterowie opuszczali swoje cele, przechodzili z jednej do drugiej itp.). Po raz pierwszy mnie to tknęło chyba gdzieś na początku, kiedy po piosence Galavant uskarżał się, że boli go brzuszek i że stracił kondycję, a to była długa piosenka. Wtedy sobie pomyślałam, że wporzo – w taki musical możemy się bawić. To musical świadomy ułomności tego gatunku.
No i, tak zupełnie na marginesie, piosenki są naprawdę sympatyczne. Nie wszystkie jakoś szczególnie do mnie przemawiają, ale niektóre są bardzo fajne.

Trzecim elementem, za który lubię Galavanta, jest – uwaga – fabuła. Tak, w dużej mierze opiera się na kliszach. Jednocześnie podaje to wszystko w fajny, świeży sposób. I ma jednak nieco dość oryginalnych pomysłów – ot, choćby zaczynając od tego, że oblubienica cnego rycerza podejmuje na początku taką a nie inną decyzję. No albo piraci – wspominałam o piratach. Uwielbiam ten wątek – głupi i dziwaczny, jak większość wątków w tym serialu.
W przypadku Galavanta, z czystym sumieniem mogę stwierdzić, że tak: czekam na drugi sezon. Czekam ze zniecierpliwieniem, bo intryga się zagęściła, sojusze się pozmieniały i po prostu czekam, co będzie dalej. W dodatku odcinki trwają niecałe pół godziny, więc naprawdę łatwo wyłuskać sobie czas na oglądanie. A to po prostu świetna rozrywka. I wiecie co? Wciąż da się zrobić doskonały serial bez zasypywania widza cyckami, o.

Aha: RUTGER HAUER!!!! *biega w kółko i macha rękami, wydając fangirlowskie piski*




– What happened to the other chef? Looked just like you, but older, more wrinkly.
– My father?
– Right. What happened to him?
– You had him killed, sir.
– Hmm?
– Your mutton was too rare.
– Well, that doesn't sound like me.
– You killed his father before him. Your family has killed the last four generations of chefs in my family. It's not a great job, my king.

– I'm such a bully!

3 komentarze:

  1. Paczam na tę Twoją notkę, paczam na to, co parę godzin temu napisałam znajomej na fejsie i właściwie nie będę pisać o Galavancie u siebie, wystarczy jak pod tematem dam linka do Ciebie. Sto procent zgodności.
    c[__]!
    Mój absolutny faworyt na rynku seriali.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. c[___]!! :D
      A tam, pisz, pisz - piania z zachwytu nigdy za wiele!^^

      Usuń
  2. Zgdzam się ze wszystkim. To jedna z najlepszych rzeczy wśród ostatnich seriali.

    OdpowiedzUsuń

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...