poniedziałek, 4 lutego 2013

ZaFraapowana filmami (77) - "Django Unchained"


Django Unchained - plakat
Django od dawien dawna wisi na mojej prywatnej liście spaghetti westernów do obejrzenia. Ma się rozumieć – ten włoski Django, z 1966 roku (zawsze mnie intrygował ten motyw gościa wlokącego ze sobą trumnę). Niemniej kiedy po Internecie pomknęła wieść, że Tarantino bierze się za western pod takim samym tytułem, film ten momentalnie również wylądował na liście must-see. I, jak to bywa, Django Unchained mam już za sobą, a dzieło Corbucciego wciąż czeka na swój czas.

Nie wierzę, że ocalał ktoś z dostępem do Internetu, kto nie zna w zarysie fabuły najnowszego filmu Quentina Tarantino, ale dla przyzwoitości i tak wspomnę: łowca nagród, doktor King Schultz (Christoph Waltz), ekhm… wykupuje niejakiego Django (Jamie Foxx), by ten wskazał mu trzech bandytów, których łowca poszukuje. W międzyczasie dowiaduje się od Murzyna, że ten jest żonaty i, jeśli tylko nadarzy się okazja, ruszy odnaleźć swoją Broomhildę (Kerry Washington) – jak się okaże, własność niejakiego Calvina Candie (Leonardo DiCaprio), właściciela Candylandu. Mamy więc dwójkę nieprzystosowanych do życia w przedsecesyjnym Teksasie wspólników, sporo strzelania i ratowanie damy w opałach.
Muszę tu też zaznaczyć, że miałam ogromne obawy co do tego filmu. Bo ja mam po prostu dość duży kłopot z Tarantino. Kiedyś myślałam, że lubię jego filmy. No tak, tylko że wtedy miałam za sobą te nie późniejsze niż z lat dziewięćdziesiątych. Potem pojawił się Kill Bill i zaczęłam płakać. Nic na to nie poradzę, że dramatycznie mi się to dzieło nie podobało. Mniej-więcej tak bardzo jak Death Proof. Potem co prawda były całkiem zacne Bękarty wojny, ale wciąż byłam sceptycznie nastawiona.
A potem spotkało mnie jedno z milszych filmowych rozczarowań ever. Bo Django Unchained to naprawdę świetna rzecz.

kadr z filmu Django Unchained
(od lewej: dr Schultz, Django)
Pierwszą zaletą jest muzyka: częściowo są to znane i lubiane (no, przynajmniej przeze mnie lubiane) utwory Ennio Morricone. Choć reżyser wcale do tego nie dążył, swoje kawałki nadesłali mu też słynni wykonawcy muzyki R&B i hiphopu, przy czym wierzę tutaj na słowo wszelakim czytanym newsom, jako że mi akurat ich nazwiska kompletnie nic nie mówią, bo są to gatunki dalekie od moich upodobań muzycznych. Niemniej – co przyznaję z pewnym zaskoczeniem – utwory te świetnie mi w filmie pasowały. W ogóle muzyka w Django Unchained doskonale podkreślała klimat.

Niezaprzeczalnym atutem filmu są bohaterowie. Obiły mi się o oczy i uszy jakieś takie opinie, że choć Foxx i DiCaprio byli doskonali, to generalnie Waltz ukradł show i dał czadu tak bardzo, że cała reszta przy tym zbladła.
Nie wierzyłam, bo DiCaprio raczej nie daje się przyćmić, a jeśli już, to należy to do rzadkości.
Ale na bogów: nie pozostaje mi nic innego, jak potwierdzić te plotki.
Mam wrażenie, że doktor Schultz to rola napisana specjalnie pod Waltza. Niemiecki dentysta – łowca nagród był bezkonkurencyjny. Sam fakt wrzucenia do głębokiego Teksasu wykształconego, błyskotliwego Niemca miał potencjał, a Waltz ten potencjał w pełni wykorzystał. Dr King Schultz nie da się nie lubić – jest sympatyczny w ten sam dziwaczny sposób co Hans Landa (to, swoją drogą, całkiem ciekawe, że facet gra w filmach od 1979 roku, a dopiero parę lat temu ludzie zaczęli się nim jarać – kiedy pokazał im go Tarantino). To tak naprawdę paskudny, śmiertelnie niebezpieczny, bezwzględny typ. Ale jednocześnie typ wierny swojemu prywatnemu systemowi wartości. I w zupełnie rozczulający sposób patriota (chodzi mi tu głównie o przywiązanie do niemieckich legend i co z tego wynika). Ta fantastyczna postać ucieszyła mnie tym bardziej, że po Trzech Muszkieterach zastanawiałam się, czy aby się Waltz nie popsuł. Teraz już wiem, że zdecydowanie nie.
Na jego tle rzeczywiście bledziutko wypadł tytułowy Django – tym bardziej, że ja w ogóle miałam pewien kłopot z „kupieniem” tej postaci. To znaczy c’mon: czarny niewolnik, który natychmiast po zdjęciu łańcuchów ma obcykane strzelanie wszystkimi rodzajami broni (błyskawicznie i celnie, ma się rozumieć), a w wolnych chwilach zajmuje się woltyżerką? W jednej chwili nie wie, co znaczy „positive”, a w następnej poucza innych w temacie niemego „D”? Ale, wbrew pozorom, wcale mi to nie przeszkadzało zbyt długo. Człowiek bardzo szybko uświadamia sobie, że przecież na to nie można patrzeć w ten sposób. To nie jest realistyczna opowieść z wiarygodnymi bohaterami, tylko coś na kształt mitu. A bohater legendy pewne rzeczy po prostu potrafi i już, nie należy pytać, gdzie się tego nauczył.
Dodatkowo wzbudza mój uśmiech smaczek w postaci obecności w filmie Franco Nero, czyli oryginalnego Django z 1966 roku. Niby nic, ale cieszy, jak się człowiek dowiaduje takich rzeczy.

kadr z filmu Django Unchained
(jak wyżej, ale na odwrót)
Tym, za co należą się ukłony dla Tarantino, jest jego nieskrępowane uwielbienie dla epickich ujęć i pojedynczych, doskonałych scen, które tak naprawdę jedyne co robią, to podkreślają zajebistość bohaterów, ale za to robią to prześwietnie. Są to nie tylko klasyczne ujęcia, w których bohater nie ogląda się na eksplozje, ale też mnóstwo innych – tak naprawdę równie wyświechtanych – momentów, zerknięć, wjazdów na teren posiadłości i tak dalej, a wszystkie one po prostu spektakularnie wyglądają. W innym filmie może trącałyby banałem, ale w Django ja mogłam wykrzesać z siebie jedynie taką refleksję, że gdyby Sergio Leone miał dzisiejsze możliwości techniczne i finansowe, jego westerny mogłyby wyglądać właśnie w ten sposób.
Och, no bo dla mnie przecież był jeszcze jeden, może nawet najważniejszy element, dla którego Django Unchained tak mi przypadł do gustu: to western. W mocno nowoczesnym wydaniu, ale przecież napakowany wszystkim tym, co charakterystyczne dla gatunku: a więc są rewolwerowcy, łowcy głów, szeryfowie, damy w opresji, problem niewolnictwa i rasizmu, a wreszcie galopowanie po teksańskich bezdrożach. I absolutne zignorowanie jakiejkolwiek "prawdziwej historii".

Jak dla mnie, Tarantino wydobył z westernu to co najfajniejsze, dodał temu mnóstwo widowiskowości, trochę wybuchów i doskonałą obsadę – właściwie nie było szansy, żeby Django Unchained mi się nie spodobał. 9/10.


 


 
– Actually, I was thinking of that poor devil you fed to the dogs today, D'Artagnan. And I was wondering what Dumas would make of all this.
– Come again?
– Alexander Dumas. He wrote "The Three Musketeers." I figured you must be an admirer. You named your slave after his novel's lead character. If Alexander Dumas had been there today, I wonder what he would have made of it?
– You doubt he'd approve?
– Yes. His approval would be a dubious proposition at best.
– Soft hearted Frenchy?
– Alexander Dumas is black.

sobota, 2 lutego 2013

Fraa w czytelni (38) - "W północ się odzieję"

W północ się odzieję - okładka

Autor: Terry Pratchett
Tytuł: W północ się odzieję
Tytuł oryginału: I Shall Wear Midnight
Tłumaczenie: Piotr W. Cholewa
Miejsce i rok wydania: Warszawa 2011
Wydawca: Prószyński Media Sp. z o.o.

Zewsząd słyszę ostatnio, że powieści Terry’ego Pratchetta są coraz gorsze. Sama jakoś nie miałam okazji się przekonać, bo przyznam, że tych nowszych jakoś jeszcze nie przeczytałam, choć stoją dziarsko na półce. Po W północ się odzieję, które stanowi tutaj chlubny wyjątek, sięgnęłam tak naprawdę tylko dlatego, że miało Ciut Ludzi na okładce. A ze wszystkich serii Pratchetta ja właśnie tę o nich najbardziej lubię. Jakkolwiek wiem, że tak naprawdę tam pewnie główną bohaterką jest Tiffany Obolała, ale to nie ona mnie tam jara. Nie rozumiem, jak można nie wielbić kilkucalowych, niebieskich Szkotów, którzy sieją chaos i zniszczenie wszędzie, gdzie się pojawią. I mają absolutnie rozbrajający system moralny.
W północ się odzieję to kolejna część serii po Wolnych Ciut Ludziach, Kapeluszu pełnym nieba i Zimistrzu. Na szczęście polski wydawca nie skorzystał przy tym tytule z usług pani Malinowskiej-Grupińskiej, toteż powieść została przetłumaczona przez Piotra Cholewę. I to jest pierwszy argument przemawiający za tym, że można czytać bezpiecznie (co mi przypomina, że muszę nabyć poprzednie części cyklu w normalnym przekładzie wreszcie…).

Tiffany Obolała ma szesnaście lat. Nawalony jak szpadel pan Petty tłucze córkę i doprowadza do śmierci jej dziecka, krążą plotki o różnych „zajściach”, ludzie zaczynają patrzeć krzywym okiem na czarownice, a za Tiffany wlecze się niemożebnie cuchnący człowiek bez oczu – i kiedy wydaje się, że gorzej być nie może… no cóż, okazuje się, że będzie jeszcze gorzej. A ze wszystkim szesnastolatka przecież musi uporać się zupełnie sama, w przeciwnym razie okryje się wstydem przed innymi czarownicami. A one będą dla niej… łagodne.
Cóż mogę powiedzieć? W istocie, powieść jest nieco słabsza od wcześniejszych. Nie jest tak lekka, człowiek tyle nie rechocze – choć nie powiem, zdarza mu się. Po prostu rzadziej. Tematyka wypadła szalenie poważna i jest w mocno poważny sposób podana. Trochę mi się to gryzło z tym, czego się spodziewałam. Z drugiej strony, po tych wszystkich narzekaniach czytelników Pratchetta, bałam się, że to będzie jakaś prawdziwa rzeźnia, że się niemożebnie zmęczę. Tymczasem wcale tak nie było. Książka mnie wciągnęła i tak naprawdę przeczytało mi się ją bardzo gładko. Nawet jeśli pewne nauki były podane – jak na mój gust – zbyt wprost. I nawet jeśli autor momentami trochę się powtarza, międląc ciągle to, co zostało już powiedziane na początku powieści. Historia wciąż jest wciągająca.
A Ciut Ludzie wciąż doskonali. A nawet trochę bardziej, bo oto czytelnik miał okazję poznać ich od nieco poważniejszej strony. Mógł zobaczyć Roba Rozbója, kiedy ludzie zagrozili jego domowi i jego rodzinie. I ten akurat motyw szalenie mi się spodobał. Na moment odarł Nac Mac Feeglów z tej ich… czy ja wiem? Slapstickowatości.
Najsłabszym elementem powieści tak naprawdę jest sama Tiffany. We wcześniejszych częściach cyklu całkiem nieźle się broniła: była małą dziewczynką, której głównym atutem był fakt, że nie zachowuje się jak mała dziewczynka. Była nienaturalnie inteligentna i zdeterminowana, przez tę swoją inność interesująca. Tutaj Tiffany Obolała dorasta. I ten fakt, że wciąż jest inteligentna, przestaje być taki interesujący, bo teraz to już tylko niebezpiecznie skręcająca w stronę marysuizmu dziewucha. Ale! Żeby nie było, że tylko na nią narzekam, podobał mi się związany z nią wątek romansowy. Bo dla mnie najlepszy wątek romansowy to taki, którego nie ma – szczególnie, jeśli kończy się dokładnie tak, jak tego chciałam.
Wyraźnie trzeba zaznaczyć, że tej powieści zupełnie nie warto czytać, jeśli nie miało się do czynienia z wcześniejszymi: i to zarówno z tymi z cyklu o Tiffany Obolałej, jak i z innymi, na przykład o Straży Miejskiej. Pojawiają się bezpośrednie nawiązania do wcześniejszych wydarzeń z życia młodej czarownicy, pojawiają się też dobrze znani bohaterowie z innych serii, tacy jak Marchewa i Angua. Bo że czytelnik będzie miał do czynienia również z babcią Weatherwax czy nianią Ogg nie wymaga chyba dopowiadania. Wszyscy oni są opisani szczątkowo lub wcale, więc czytelnik sporo by stracił, gdyby nie znał tych postaci z wcześniejszych powieści.

Zastanawiam się teraz, w jakim stopniu podobało mi się W północ się odzieję. I sama nie wiem: mogłoby być lepsze. Mogłoby być zabawniejsze, z mniej dopakowaną Tiffany, bez łopatologicznego wyjaśniania, że alkohol jest zły, a ocenianie ludzi po wyglądzie niewiele lepsze. Jakkolwiek u Pratchetta zazwyczaj są poruszane poważne tematy, zwykle jednak one były przemycane dyskretniej. Nie zmienia to faktu, że książkę wciągnęłam dość sprawnie, Nac Mac Feegle wypadli – jak zwykle – doskonale, pojawił się szereg moich ulubionych bohaterów i tak właściwie, to przecież i tak wiadomo, że jak ktoś pisanie Pratchetta lubi, to łyknie i to – a jak nie, to za skarby świata nie sięgnie. Byleby od tej powieści nie zaczynać. 7/10, dobra rzecz, którą z przyjemnością można przeczytać w pociągu.












– Rolandzie, ona coś knuje! – ostrzegła księżna. – Pilnuj się. – Machnęła ręką na gwardzistów. – A wy też powinniście się pilnować, skoro już tu wszystkiego pilnujecie.

Gwardziści, mający pewne kłopoty z koncepcją, że powinni teraz pilnować pilniej niż do tej pory, skoro ze zdenerwowania i tak już pilnowali wszystkiego pilniej niż kiedykolwiek, starali się wyglądać na trochę wyższych.

piątek, 1 lutego 2013

Przy kawie (13) - Styczniowy Karnawał Blogowy



(źródło)

Styczeń za nami. Miesiąc blogowo dla mnie dość szczególny z trzech powodów: 

1. Narzuciłam sobie noworoczną comiesięczną blogową normę – i udało mi się ją wyrobić, co odczytuję jako dobry omen na ten rok, o. 
2. Z radością odkryłam, że blog, o którym myślałam, że zdechł dwa lata temu, niedawno odżył – takie coś zawsze cieszy, jeśli się danego bloga chętnie czytywało. 
3. Z pewnym żalem dowiedziałam się z kolei o wycofaniu się z blogosfery Cedro, który prowadził jednego z najfajniejszych blogów, jakie zdarzyło mi się śledzić.
Ponadto, ma się rozumieć, miesiąc upłynął pod znakiem recenzji Hobbita, co mnie wcale nie dziwi, bo przecież sama czekałam na ten film jak głupia. Postanowiłam jednak ani jednej z tych recenzji nie zamieszczać w Karnawale, choć nie przeczę, że ich poziom jest bardzo zróżnicowany i niektóre bardzo zasługiwałyby na polecenie. Ale nie. Bo nie. Bo sama jeszcze pewnie będę o Hobbicie pisać (no co no? Jeden raz mi nie wystarczył, wolno mi!), więc pewnie tam nieco podlinkuję.
A teraz już przejdźmy do rzeczy:

Rusty – O wilkołactwie, bo człowieka ciągnie do lasu – wilkołaki, tak jak wampiry, bogowie, demony i reszta ludowo-mitycznego tałatajstwa mnie po prostu jara. W tym tekście może nie mamy opracowania na miarę tego popełnionego przez Petoię (czy jak tam się odmienia to nazwisko…), niemniej jest ciekawe.

Ninedin – Kanon, czyli problem – bo sama mam bardzo mieszane uczucia odnośnie fanfikcji, toteż wpisy temu poświęcone na Legendum est uważam za szczególnie ciekawe. Tym bardziej, że za przykład posłużył tu Achilles i w ogóle mity, a ten… wspominałam, że mity mnie jarają? Szczególnie greckie. W ogóle fajne podejście do tematu, no.

Cedro – EXIT – cóż, abstrahując od tego, czy z pożegnalnymi spostrzeżeniami Cedro się zgadzam czy nie, jego ostatni wpis jest dość interesującą konkluzją na temat blogosfery – czym mogłaby być i czym jest. I choć obawiam się, że jestem bezrefleksyjną, sympatyczną konsumentką najgorszego sortu, wciąż myślę, że warto to przeczytać.
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...