(źródło) |
Oczywiście, po raz
kolejny zgapiam tytuł od Nostalgia Critica, który przeca ma serię filmików Old vs New, gdzie porównuje starsze
filmy i ich remake’i. Ja tak naprawdę nie chciałabym się skupiać na
porównywaniu, ale z całą pewnością tego nie uniknę tu i ówdzie. To silniejsze
ode mnie.
Z pewnym
opóźnieniem, ale wreszcie obejrzałam nowych Pogromców
duchów w reżyserii Paula Feiga. Nie byłabym do końca uczciwa, gdybym
napisała, że byłam do tego filmu totalnie neutralnie nastawiona. No nie byłam –
ale serio możecie mnie za to potępiać? Bill Murray, Dan Aykroyd, Sigourney
Weaver i ZUUUL MADAFAKA, ZUUUUL! – i ktoś
porwał się na pobicie tego pakietu? Owszem, było to dla mnie trochę niepojęte i
karkołomne. To jakby ktoś chciał kręcić nowego Ben Hura albo Conana.
Oh wait…
I od razu tu
napiszę, że nie miałam jakiegoś szczególnie pozytywnego zaskoczenia. Ten film
po prostu… nie jest fajny. Próbuje być i ja naprawdę te próby doceniam, ale jak
dla mnie, to one raczej zawiodły.
Przede wszystkim,
moim problemem jest… chyba po prostu humor. I tu leci pierwsze porównanie z
pierwszymi Ghostbusters: reboot bierze
to, co dawał film z 1984, wydłubuje zeń inteligencję, cynizm i sarkazm, po czym
zastępuje to słodkimi podśmiechujkami i głupkowatością. Wystarczy wziąć jedną z
głównych bohaterek, Erin (Kristen
Wiig) – nie trzeba Sherlocka, żeby stwierdzić, że to odnowiona wersja Venkmana (Bill Murray). Tyle tylko, że jak
on był chłodny i cyniczny, tak Erin jest w gruncie rzeczy urocza, dobra,
milusia i ma tę odrobinę głupkowatości, która każe jej ślinić się za
recepcjonistą Kevinem (Chris
Hemsworth). Nie przemawia to do mnie. Zresztą, sam Kevin ma ten sam problem: niejako
zastąpił Janine (Annie Potts). Tyle
tylko, że śmieszność tamtej recepcjonistki polegała w dużej mierze na tym, że
była zbyt inteligentna, przez co miała problemy z dostosowaniem się do
społeczeństwa, ze znalezieniem sobie chłopa i tak dalej. A Kevin? Jest głupkiem.
Cały jego komizm to bycie głupkiem. I nie powiem, miejscami nawet rzeczywiście
sceny z jego udziałem bawiły, bo jego głupkowatość została przerysowana do tak
absurdalnego stopnia, że wreszcie to zaczęło działać – ale wciąż trochę mi było
żal i gdzieś z tyłu głowy tliło się pytanie, co się stało z klimatem
poprzedniego filmu, gdzie nikt nie musiał wrzucać telefonu do akwarium, żeby
rozbawić?
I nawet nie wiem, czy można krzyżować promienie (źródło) |
To wyczucie, które
mieli pierwszy Pogromcy duchów, widać
nie tylko w humorze. Uderzyło mnie także przy pojawieniu się naszego głównego
złego: w wersji Feiga tak dobrze znanego Piankowego Marynarzyka zastąpił duszek
z logo Pogromców. Mamy dokładnie ten sam schemat: jeden z Pogromców myślał o
czymś słodkim i miłym, co nie mogłoby nikogo skrzywdzić, a zła siła wypaczyła
to marzenie i nagięła do swoich potrzeb. Myk polega na tym, że Piankowy
Marynarzyk, choć wielki i na swój sposób przerażający (w końcu tratował i
niszczył wszystko na swojej drodze), był jednocześnie dokładnie tym, o czym
pomyślał Raymond (Dan Aykroyd):
uroczym z wyglądu człowieczkiem z pianki, uśmiechniętym i miłym. I ten kontrast
między wyglądem a charakterem był strasznie fajny. Przecież na tym kontraście
jedzie chociażby Elmirka, a jeśli to mało – Darla Dimple! I jak to działa! A co
zrobili w nowych Pogromcach?
Najwyraźniej uznali, że widz się nie pokuma, że duży, biały bambulec jest zły,
jeśli nie będzie dostatecznie skrzywiony i pomarszczony. No więc zaserwowali
nam skrzywionego i pomarszczonego, wielkiego ducha, który przecież nie robi
niczego ponad to, co robił Piankowy Marynarzyk. Bida. Jakby usiłował zwiększyć
grozę wyglądem, ale nieszczególnie to coś wniosło.
Aczkolwiek, skoro
już wspomniałam o duchach, to muszę powiedzieć, że te, które widzimy w wersji z
2016 roku, są całkiem fajne. Moim ulubieńcem był ten w pasiastych portkach z
końcówki – kojarzył mi się z postaciami z filmów Burtona, kiedy jeszcze były
fajne i świeże (w sensie pomysłu, bo jeśli chodzi o ich stan fizyczny, „świeży”
nie jest najlepszym słowem). Z drugiej strony, duchy z 1984 roku wcale nie były
gorsze. Ot, dwa ożywione posągi Klucznika i Strażnika faktycznie tu i ówdzie
dawały po oczach animacją poklatkową, ale tak poza tym – kurde, można to dziś
spokojnie oglądać i wcale nie wygląda źle czy przestarzale.
O! Fajny duch. (źródło) |
Wiem, że koszmarnie
skaczę, ale muszę jeszcze wrócić do bohaterów, czyli oczywiście głównie do naszych
Pogromców. To, co mi się w nich jeszcze nie podoba, to ich okropna stereotypowość.
Nie boli mnie fakt, że w sumie niewiele o nich wiem – jak się zastanowić,
tamtych z 1984 roku też niezbyt dobrze poznałam, w szczególności Winstona (Ernie Hudson), który po
prostu w którymś momencie pojawia się i zostaje jednym z nich. Niemniej
przynajmniej mogłam wierzyć, że oni są rzeczywistymi postaciami. A ich nowa
wersja jest wpisana w pewne konkretne stereotypy i właściwie w ogóle nie
wykracza poza nie. Patty (Leslie
Jones) jest po prostu czarna. Ma wielkie kolczyki, jest duża i głośna. Wiecie –
jak to czarna. Erin, jak wspominałam, to ta cicha, nieśmiała kujonka, co to się
z niej nabijali w szkole. Nieźle, muszę przyznać, wypada tu Abby (Melissa McCarthy), do której
trudno mi przypiąć coś konkretnego. Nasuwa mi się typ brzyduli o wielkim sercu,
ale muszę trochę pokombinować. A, żeby nie było, mam świadomość tego, że jakby
zacząć kombinować, Venkman i Egon też podpadają pod pewne konkretne typy. Mnie
ta stereotypowość boli tylko wtedy, kiedy właśnie nie trzeba nawet sekundy,
żeby zobaczyć, z czym mamy do czynienia.
I tu pojawia się
jeszcze jedna bohaterka, o której do tej pory nie wspominałam: Holtzmann (Kate McKinnon). I ona chyba
boli mnie najbardziej. Nazbyt wyraźnie widać, że to był czarny koń tego filmu.
Gdyby widzowie kręcili nosami na wszystko inne, to Holtzmann uratuje dzień.
Trochę seksowna, trochę szalona, dość ekscentrycznie ubrana, a do tego
oczywiście genialna inżynier. Cóż może pójść źle?
Ano właśnie to, że
ja widziałam, po co ona jest w tym filmie. Widziałam, co przyświecało twórcom,
kiedy nad nią pracowali. I kompletnie przestałam w nią wierzyć, na tyle była odrealniona. Jednocześnie to przerysowanie było odrobinę za małe, żebym mogła z
czystym sumieniem wrzucić Holtzmann do tego samego worka co bohaterów Guya
Ritchiego czy Quentina Tarantino. Zresztą, nawet gdyby nadawała się do tego
worka idealnie – wciąż odstawałaby od całej reszty, a to już powoli sprawia
wrażenie, jakby Feig właściwie nie do końca wiedział, o co mu chodzi. Chce
pokazać Pogromców duchów
realistycznie czy radosnym galopem popędzić w absurd i przerysowanie?
(źródło) |
No i jeszcze jedna
rzecz – camea. Mam do nich bardzo mieszane uczucia. Ogólnie mam wrażenie, że
twórcy bardzo chcieli mi wcisnąć „też widzieliśmy starą wersję i ją lubimy!”. Tylko
że o ile cameo z udziałem Murraya jeszcze miało jaki-taki sens (nieźle osadzone
fabularnie), a nawet z Aykroydem jakoś się broniło (na tyle krótkie, że nie
zaczęło irytować), to już wciśnięcie gdzieś w trakcie napisów Weaver było dla
mnie cokolwiek bez sensu. Kurde, przecież to – technicznie rzecz biorąc – nawet
nie było we właściwym filmie, tylko już po! Ta scena była, wybaczcie moją
podwórkową łacinę, z dupy. Po prostu. Ni przypiął ni przyłatał, tylko po to,
żeby pyszczek Sigourney Weaver zabłysnął przed kamerą. Nazbyt mocno widać, że
na nią nie było miejsca ani pomysłu. To już pojawienie się Hudsona było lepiej
rozegrane, bo przynajmniej Patty zdążyła nam wprowadzić jakoś swojego wujka w
całą tę historię.
Zresztą, to dziwne
parcie na udowodnienie widzom, że ekipa od nowych Pogromców… widziała pierwowzór, dało się odczuć nie tylko przez
camea. Ot, ta scena w końcówce, w której Erin i Abby siwieją: w pierwszej
chwili byłam po prostu zaskoczona i zastanawiałam się, po jaką cholerę w ogóle
wrzucili ten motyw. Przecież zaraz w następnej scenie nie ma po tym śladu,
panie się farbują i wszystko jest po staremu. Dopiero później (och, przyznaję,
odświeżyłam sobie film z 1984 zaraz po seansie tamtego) zauważyłam, że po
rozwałce z Gozerem jeden z bohaterów mówi, śmiejąc się, że „można by od tego
osiwieć”. Yay, brawo, Paulu Feig – obejrzałeś starych Ghostbusters. Brawo ty.
Ach, no i jeszcze
coś, o czym nie mogę nie wspomnieć: technobełkot. Ja nawet lubię te rzeczy, ale
cóż… nie oczekujmy wiele, dobrze? To Pogromcy
duchów. Łapią niematerialne istoty z zaświatów za pomocą świecących
promieni. Rzućmy więc w tym temacie ze dwa mądrze brzmiące określenia i idźmy
dalej, tak jak to zrobili w 1984 roku. Ale nieeee – wersja z 2016 uznała za
konieczne wepchnąć pierdylion pseudonaukowego pitolingu, który miał
uwiarygodnić działanie broni Pogromców. Tyle tylko, że nie. Sęk w tym, że im
dłużej słuchałam o kwantach, laserach, pozytronach i reczymśtam, tym mocniej
uświadamiałam sobie, jaka to bzdura. Taka sugestia: jeśli nie macie o czymś
pojęcia, nie gadajcie o tym przez godzinę! Bo wtedy trudno będzie ukryć fakt,
że nie macie o tym pojęcia!
Napisałabym jeszcze
coś o magicznie samoremontującym się wieżowcu, ale – tak szczerze – trochę mi
się już nie chce.
Jeśli zebrać to wszystko
do kupy, wychodzi mi film mocno niesamodzielny, który chce zarobić głównie na
sentymencie fanów starej wersji. Z dość słabymi bohaterami i niezbyt odkrywczą
fabułą. I – o tym nie wspomniałam, bo zapomniałam – mocno nędznym antagonistą
(zabiję ich, bo się ze mnie śmiali i nikt mnie nie lubił). W dodatku – ha, o
tym też prawie zapomniałam! – nowi Pogromcy…
mają ten sam problem co Fantastyczna
Czwórka z 2005 roku: tak naprawdę to nikt inny, tylko właśnie nasze
bohaterki były w stu procentach odpowiedzialne za zagrożenie, jakie stworzył
główny zły. Gdyby nie one, nic by się nie stało. Ot, Rowan (Neil Casey) byłby smutnym, sfrustrowanym człowiekiem. Zdarza
się.
Wierzę, że komuś
ten film może się podobać. Ale zdecydowanie nie moje klimaty.
– That's where I
saw that weird sparking thing.
– What was it?
– Baby, if I knew
what it was, I wouldn't have called it a 'weird sparking thing'.
Ej, faktycznie, jakby nie napisały tej książki, to by nie było złego o.O nie pomyślałem o tym :D
OdpowiedzUsuńNom, trochę to obniża zaangażowanie, z jakim się śledzi losy bohaterów xD
UsuńA mi ciężko sobie wyobrazić, żeby komuś ten film mógł się jednoznacznie podobać. Żarty z "pierdzenia przodem" bawiły trochę na etapie przedszkola, ale nawet taki "fart joke" wymaga jakiegoś tła i podparcia, żeby mógł być zabawny. Tutaj takowego nie było.
OdpowiedzUsuńJuż od samego początku widać, że zbudowana platforma jest na tyle zdeformowana, że dalsze deformowanie jej i odchylenia nie będą bawiły. Normalność świata w oryginale z 1984 roku była idealną platformą.
Poza tym, jako odmianę od Nostalgia Critica, polecam ten filmik RedLetterMedia: https://www.youtube.com/watch?v=AHUV8QLpEAc
Filmik męczący ze względu na tempo mówienia tego kolesia, no i trwa GODZINĘ, a to dość sporo na internetową reckę xD Ale tak bardzo się z tym gościem zgadzam. :) Szczególnie podoba mi się ten kawałek, w którym zwraca uwagę na to, że ten film jest zdesperowany i za mocno stara się być lubianym i zabawnym. To chyba główny problem, z którego wynika cała reszta.
UsuńWiększość ich filmików trwa około 20 minut do godziny, ale nigdy nie żałowałem czasu spędzonego na ich oglądaniu. Szczególnie serii "best of the worst" i pochodnych.
UsuńSzczerze mówiąc, lepiej się bawiłem, oglądając godzinę Plinketta o nowym Ghostbusters niż podczas samego oglądania tej wersji Ghostbusters.
Coraz większy mam problem z tymi tytułami. Naprawdę nie można nazwać tego filmu inaczej niż "Ghostbusters", nie można było nazwać nowego Dooma "Doom 4", nowego Godzilli inaczej niż "Godzilla" (co w sumie miało miejsce jakoś tak czwarty raz już). To powoduje, że przy każdej rozmowie, w której powiesz "Ghostbusters" pojawi się nieuniknione pytanie "Które Ghostbusters masz na myśli?"