czwartek, 14 maja 2015

...bo Arthur C. Clarke zawsze dobry

Autor: Arthur C. Clarke
Tytuł: Opowieści z dziesięciu światów
Tytuł oryginału: Tales of Ten Worlds
Tłumaczenie: Zbigniew Kański
Miejsce i rok wydania: Kraków 1992
Wydawca: Wydawnictwo Literackie

Pomyślałam sobie: „dobra, kobieto, dość obijania się. Kiedy przeczytałaś książkę, a? Kiedy zamierzasz coś o niej napisać, a? Wiesz, twoja pamięć nie robi się coraz lepsza” – i z tymi myślami siadam do pisania. Starczy urlopu blogowego, no i spróbuję jakoś zakopać głębiej to, jak bezczelnie się tu reklamuję. O.
A cóż lepszego mogłoby być na takie przełamanie się niż Arthur C. Clarke? Autor, o którym – szukając wczoraj w internetach informacji o jego karierze nurkowej – dowiedziałam się, że był homoseksualistą i pedofilem. Łaj not.

Na pewno wyrządzę zbiorkowi opowiadań pewną krzywdę, wracając do niego po tak długim czasie, jaki minął od lektury. Po prostu: nie za bardzo pamiętam niektóre teksty. Z drugiej strony, samo to o czymś jednak świadczy. Wszak Koniec dzieciństwa czy 2001: Odyseję kosmiczną pamiętałam doskonale rok czy dwa lata po przeczytaniu. Z trzeciej strony to, oczywiście, nie jest takie proste: wiadomo, że łatwiej zapamiętać jedną historię niż dziesięć.
A chodzi mi po prostu o to, że ja wole Clarke’a w powieściach niż w opowiadaniach. W powieściach narrator ma czas rozwinąć skrzydła, dostaję piękne opisy i płynę z niezwykłą fabułą. Opowiadania zaś są bardziej jak anegdotki: był taki a taki gość, zrobił to a to. Człowiek mógłby coś takiego usłyszeć od znajomego na piwie i nie byłby specjalnie zdziwiony. Krótka historyjka, mocna pointa – tak wyglądają niemal wszystkie teksty z Opowieści z dziesięciu światów. Pewnym wyjątkiem jest Senator i śmierć: raz, że jest to opowiadanie nieco dłuższe od pozostałych, dwa, że chyba mocniej mi utkwił w pamięci jego środek niż pointa. Bo, prawdę mówiąc, trudno w tym wypadku mówić o poincie. Jest raczej stopniowy proces oswajania śmierci. Czytelnik obserwuje wahania nastrojów bohatera, wraz z nim zaczyna odczuwać nadzieję i stoi mu za plecami, gdy senator podejmuje decyzje. To nie jest anegdota, a tekst o emocjach. Z tego zresztą względu mam do tego opowiadania mieszane uczucia. Pisałam już nie raz, że nie jest mi po drodze z emocjami bohaterów u Clarke’a. Pomijając kilka chlubnych wyjątków, to dla mnie zawsze są tylko postacie, a nigdy ludzie (ew. nieludzie). Zachłystuję się światami, ale trudno mi zmniejszyć dystans do bohaterów. A ponieważ w przypadku senatora świat był akurat dość przeciętny, całość odebrałam jako opowiadanie… cóż, dobre, ale nie porywające. Jedna rzecz, która była tam interesująca, to metoda leczenia – ale to temat, z którym mam tak mało wspólnego, że nie do końca umiem się wobec niego ustosunkować.

Pozostałe opowiadania to inna sprawa: to mocne pointy i nieraz niesamowite pomysły. W dodatku czytelnik ma prawdziwą huśtawkę nastrojów – od grozy i niesamowitości, przez przygodę, nieomal kryminał, aż po opowiastki humorystyczne i absurdalne. Zresztą za to też podziwiam autora: jak doskonale potrafił w różne klimaty.
Najbardziej przemówiły do mnie dwa opowiadania: Kto tam? oraz Niedoszły raj. Pierwsze z nich zrobiło na mnie ogromne wrażenie ze względu na perfekcyjnie zbudowane napięcie i bardzo sugestywnie postawione pytanie „Gdzie idzie dusza człowieka, który umiera pośród gwiazd”. Drugie zaś czytałam już w zbiorze opowiadań Gwiazda (pisałam o Gwieździe? Ej, chyba nie… dlaczemu?) – wówczas pod tytułem U progu raju – i pamiętam, że wtedy też ogromnie mi się spodobało. Tak, jest z wyraźnym morałem – ale ten morał nie uwiera. Jest tak naprawdę niegłupi, a przede wszystkim – fantastycznie podany.
Opowiadanie zamykające zbiór, Psia gwiazda, ruszyło mnie najprawdopodobniej głównie ze względów osobistych – bo pies, bo Łajka – choć i bez nich myślę, że byłabym skłonna bardzo je pochwalić.

Teksty składające się na Opowieści z dziesięciu światów są tak naprawdę dobre lub bardzo dobre, trzy z nich są fantastyczne. Po prostu lubię, kiedy Arthur C. Clarke ma więcej przestrzeni. Lubię zatopić się w światach, które tworzy – nie musi być ich od razu dziesięć, jeden na początek wystarczy, bylebym mogła poprzebywać w nim nieco dłużej. Niemniej wiem, że są tacy, co wolą opowiadania tego autora od powieści – właśnie ze względu na błyskotliwe pomysły i mocne pointy. Kwestia gustu. Tak czy owak – polecam. Ale to Clarke, jak niby miałabym nie polecić?




Przez chwilę nic nie drgnęło w lśniąco zielonkawym, spowitym mgłą krajobrazie; zniknął człowiek i zniknął szkarłatny dywan. Po czym, wypływając zza rzeźbionych wiatrem pagórków, stworzenie znowu się pojawiło. A może był to tym razem inny egzemplarz tego osobliwego gatunku; nikt już tego nie zbada.
Przepłynęło obok kopczyka kamieni, gdzie Hutchins i Garfield zakopali obozowe odpadki. Raptem zatrzymało się.

2 komentarze:

  1. Łoł! Fryy wróciły! <3 ;)
    Zdecydowanie zabieram się do nurkowego Clarke'a. Bo tak. W ogóle do wszystkiego się zabieram.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. A co! ^^ Kiedyś trzeba.
      Trzymam kciuki za wszystko! *trzyma* c[_]!!

      Usuń

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...