Immortals - plakat |
Jako miłośniczka wszystkiego, co ma jakikolwiek związek z antykiem, od długiego już czasu czaiłam się na film Immortals w reżyserii Tarsema Singha. Mocno komputerowa estetyka przywodziła na myśl doskonałych 300, sama historia zaś – czyli opowieść o Tezeuszu – kusiła nawiązaniami do greckiej mitologii. Choć oczywiście miałam pełną świadomość tego, że z tej mitologii będą pewnie tylko imiona, bo fabularnie zapowiadała się radosna inwencja scenarzysty, którego nazwiska nie znam i dla jego własnego dobra – lepiej, żebym nigdy nie poznała.
I tak się czaiłam, że w końcu zacisnęłam zatoki, zapomniałam wyciszyć telefon i obejrzałam.
Od razu uprzedzam, że będzie nieco spoilerów, ale Immortals jest tak sztampowe i przewidywalne, że naprawdę nie należy się tym szczególnie martwić.
Spróbuję pokrótce skreślić coś na temat fabuły: otóż Tezeusz (Henry Cavill, czyli ten, który prawie zagrał sparklącego Edwarda Kulena), bękart i wyrzutek, żyje sobie w wiosce Kolpos (okej, my mamy Sfornegacie, Grecy mogli mieć Kolpos, czemu nie? Część odzieży jako eponim też jest w porządku), gdzie nikt go nie lubi. Jest tylko starzec (John Hurt – och, jakże adekwatne w tym momencie stało się jego nazwisko! Jak mnie zabolała obecność tego fantastycznego aktora w tym filmie!) przyuczający bohatera w walce i matka – jej też nikt nie lubi, bo została zgwałcona. Cóż, przynajmniej małomiasteczkowa mentalność została nieźle ujęta – dla społeczeństwa ofiara napaści jest dziwką i już. Pewnie prowokowała kokieteryjnie merdając końcówką peplosu. Dobra.
Któregoś dnia do Kolpos przybywają żołnierze i zarządzają ewakuację, jako że lada moment ma do tego miejsca przybyć straszliwy Hyperion (Mickey Rourke), barbarzyński król, który będzie chciał zniszczyć bogów, Greków i wszystko, co się rusza i na drzewo nie ucieka, a w tym celu usiłuje odnaleźć wykuty przez Hefajstosa Łuk Epirusa (sza, nieważne, że nikt nigdy nie słyszał o żadnym Epirusie!). Lokalizację Łuku ma mu wyjawić wyrocznia sybillińska.
W wyniku zdrady jednego z mieszkańców wioski, Hyperion dociera do celu nieco wcześniej i robi rzeź, ale popełnia zasadniczy błąd: zostawia przy życiu Tezeusza. Od tej pory Tezeusz będzie pragnął tylko zabić złego króla, a mimochodem uratować świat przed zagładą. A później już była mniej lub bardziej sensowna jatka, jako że bohater uciekł z niewoli wraz z kilkoma osobami towarzyszącymi i rozpoczął eksterminację wrogów.
No właśnie, skoro już wspomniałam o towarzyszach: tak całkiem na serio – brakowało jeszcze tylko głosu Fronczewskiego z offu: „Przed wyruszeniem w drogę należy zebrać drużynę”. Bo drużyna była do bólu klasyczna: oczywiście główny, wojowniczy heros, trochę bardziej wyluzowany łotrzyk Stavros (Stephen Doriff) i piękna, tajemnicza kapłanka Fedra (Freida Pinto). Kojarzy się z jakąś grą? Hmm… Może tak… z każdą?
Żeby jeszcze ci bohaterowie mieli jakiekolwiek znaczenie dla rozwoju fabuły. Ale nie! Oni po prostu są. I zachodzę w głowę: po co? Miotają się tam jak bezwładne worki ziemniaków. Stavros w ogóle nic nie robi – myślałam, że może chociaż – skoro było wspomniane, że jest złodziejem – będzie miał swój wielki moment, kiedy nadejdzie potrzeba wykradnięcia czegoś. Ale nie. On naprawdę nic nie robi, a to kim jest, nie ma najmniejszego znaczenia. Fedra ze sceny na scenę ma na sobie mniej ubrania, by w końcu pozbyć się go całkowicie i machnąć cyckiem. A Tezeusz… Tezeusz jest fantastyczną pierdołą, która wspomniany już boski Łuk kiedy tylko znajduje, to zaraz gubi, by ostatecznie stracić go na rzecz Hyperiona. No bo wiecie państwo: to logiczne, że kiedy znajdujecie Państwo przepotężną, zaczarowaną broń ukrytą w kamieniu, która ma wmontowane kody na amunicję, pierwsza rzecz, którą z tym robicie, to… rzucacie na ziemię. A innym razem pozwalacie, żeby pies ją porwał po tym, jak znów ją upuściliście. Tak! Przepotężny Łuk zabrał Tezeuszowi pies! I nic nie pomógł fakt, że heros miał do dyspozycji arcyszybkie rumaki od bogów – najwyraźniej Atena wcisnęła mu jakieś buble, bo psa nie dogonił.
Ach, no właśnie – wielekroć wspomniałam już o bogach. To zupełnie osobny rozdział. Jednym z założeń filmu jest to, że nieśmiertelnych bogów można zabić. Początkowo myślałam, że przynajmniej można to zrobić wyłącznie tym Łukiem z Epiru… Epirusa, przepraszam. Ale potem się okazało, że generalnie bogowie są jacyś tacy słabego zdrowia jakby. A więc mamy tych naszych śmiertelnych-nieśmiertelnych. Mają odgórny i odZeusowy zakaz ingerowania w losy ludzi – pod groźbą kary śmierci! Człowiek zaczyna się zastanawiać: zaraz, zaraz, czy ingerowanie w losy ludzi nie było tym, czym się bogowie przede wszystkim zajmowali? To znaczy oczywiście, czasem Zeus temu albo owemu bogu lub bogini zabraniał komuś pomagać. Ale nie chodziło przecież nigdy o żadną bzdurną karę śmierci (czy określenie „nieśmiertelny” w ogóle komukolwiek coś mówi?), a o szacunek wobec Prządek (bogowie czy nie, ale i tak czuli respekt przed Mojrami) i – chyba częściej – zupełnie dowolne zachcianki i sympatie. Ba, oprócz kary śmierci za ingerowanie w losy ludzi, bogom nie wolno też ujawniać się przed ludźmi. No – chyba że w kamuflażu, bo w boskich, nieśmiertelnych postaciach nie wolno. Nic dziwnego, jeśli mam być szczera. Gdyby Posejdon pojawił się przed kimkolwiek w boskiej postaci, biedny człowieczek najpewniej sczezłby ze śmiechu. Kilka wskazówek, dlaczego? Przyjrzyjmy się bohaterom:
Lewa: Posejdon; prawa: (źródło) |
Princess Posejdon. Tylko cycki ma większe od Lei.
Lewa: Ares; prawa góra: Sonic (źródło); prawa dół: (źródło) |
Ares obudził aż dwa skojarzenia. Albo pozazdrościł fryzury Sonicowi, albo eksperymentował z nowym stylem. Heh, w dzisiejszych czasach punk ma łatwo, nie to co kiedyś, kiedy było się pionierem…
Choć oczywiście w dziedzinie idiotycznego wyglądu ludzie wcale nie ustępują pola bogom – ot, weźmy takiego Hyperiona:
Lewa: Hyperion; prawa: (źródło) |
Hyperion zresztą nie tylko wygląda głupio, ale i zachowuje się jak kretyn. Za pomocą ogromnego młota sterylizuje każdego, kto mu się nawinie. Nie przeszkadza mu to jednak w mówieniu o ponadczasowej, legendarnej sławie i wiecznej pamięci, jakie go czekają. Ja tak tylko cichutko zapytam: facet, jeśli pozbawisz ludzi możliwości rozmnażania się, to za góra pięćdziesiąt lat pamięć o tobie zginie razem z ostatnim kastratem i będzie – nomen omen – po ptakach. No ale czego się spodziewać po najbardziej banalnej odmianie głównego złego, typu „zgwałcili mi kotka, dlatego teraz chcę zawładnąć światem, mwahaha”. Do pełni szczęścia brakowało jeszcze, żeby go matka molestowała seksualnie, kiedy był dziecięciem.
Ale wracając do bogów: ogólnie rozumiem i doceniam. Naprawdę. Biorąc pod uwagę niedawny boski niewypał, jaki nastąpił w Starciu tytanów, twórcy zapewne szukali czegoś nowego – z polotem, oryginalnego, czegoś więcej, niż tylko wsadzenie dziadków w togi albo zbroje. Tyle tylko, że nastąpiło grube przegięcie, wskutek którego bogowie, zamiast w sposób nowatorski i ciekawy, zostali przedstawieni śmiesznie. A więc nie dość, że są śmiertelni, to jeszcze wyglądają jak gladiatorzy z demobilu maźnięci złotą farbką dla lansu. Ewentualnie gimnazjalistki. W dodatku jest ich piątka. Dlaczego tylko tylu? Dla reszty zabrakło głupich nakryć głowy? W scenie walki bogów z tytanami, niesamowicie wielkim i ważnym iwencie w historii kosmosu, bierze udział pięcioro bogów! Zeus, Atena, Posejdon, Ares i… i nie mam pojęcia kto, bo chyba nie został wymieniony z imienia. Obstawiam, że Apollo.
Zresztą, cała ta walka to jakaś kiszka była. Siekają się, bogowie dostają wciry od tytanów, Atena jest ciężko ranna – i cóż robi Zeus? Podchodzi do córki i zaczynają ględzić. Kij z tym, że Posejdon gdzieś tam odstawia z tytanami inscenizację tego:
Tytani, swoją drogą, wyglądają jak banda przerośniętych Pigmejów i nie bardzo widzę uzasadnienie dla czegoś takiego, no ale dobra. Mniejsza o wygląd – skoro jednak już wspomniałam o tytanach, nie można nie wspomnieć o Tartarze, w którym są uwięzieni. Otóż Tartar, jak wszyscy dobrze wiedzą, to takie miejsce w – podkreślę – świecie podziemnym, gdzie dzieją się różne okropne rzeczy. Do zaświatów zazwyczaj można dostać się tylko w jeden sposób, a ewentualne przypadki katabazy są zarezerwowane dla największych herosów. Tymczasem jednak w Immortals Tartar to góra. Dobra, mogę to łyknąć w ramach niekonwencjonalnego przedstawiania pewnych rzeczy – ważne, żeby była zachowana istota tego miejsca, jego rola i wydźwięk, a nie położenie najniższej kondygnacji. Niestety, tutaj też ktoś pokpił sprawę: generalnie, z tego co zauważyłam, w Tartarze – wewnątrz tej góry – jest wyłącznie mała klateczka z tytanami, do której każdy może wejść, kiedy tylko zechce. Tartar nie jest zakazaną, tajemniczą i mroczną przestrzenią, tylko czymś w rodzaju warszawskiej Rotundy. Kiedy wieśniacy z Kolpos się ewakuują, umawiają się na spotkanie pod Tartarem. Najprawdopodobniej u podnóży góry stoją straganiarze i sprzedają pamiątkowe kierpce. Kto by się przejmował, że gdzieś tam sobie tkwi w uśpieniu pradawne zło?
Jest jeszcze masa innych irytujących detali:
Czystość – wszystko jest mega czyściutkie. Wioska – czyściuteńka. Noclegownia dla niewolników – niemal sterylna. Jakaś przystań – to samo. Ja wiem, że to wszystko było robione komputerowo, ale w ten sposób to po prostu okropnie raziło sztucznością. A jestem tolerancyjna na udział komputerów w produkcji filmów, przecież 300 niezmiennie mnie zachwyca!
Fedra mogłaby zdradzić, jakich cieni do powiek używa, bo makijaż bez najmniejszego uszczerbku wytrzymał zalanie gigantycznym tsunami i późniejszą kąpiel.
Łuk Epirusa wyglądałby bardziej imponująco, gdyby cięciwa nie wisiała w nim jak stara, rozwleczona guma od majtek.
Jak to się dzieje, że cztery – może i szybko, ale jednak zauważalnie jedna po drugiej – kolejno wystrzelone strzały dotarły do celu jednocześnie? Doganiały się po drodze?
Spodnie – dlaczego, u licha, bohaterowie poginali tam ciągle w jakichś rybaczkach? W spodniach akurat mógłby chodzić Hyperion, ale on owijał się tylko w futra i zakładał swój króliczy kapelusz. Dla Greków spodnie były oznaką barbarzyństwa. W tym właśnie tkwiła różnica między nimi – cywilizowanymi – a innymi: oni nie nosili (pogardliwe tfu!) spodni.
Przemowa Tezeusza – ojojoj, panie herosie, no Chodkiewiczem to pan nie jesteś… Dawno nie słyszałam tak słabiutkiego spicza. Zdecydowanie komuś tu zabrakło pomysłu, spróbował trochę skopiować 300, ale tak jakoś też nie wyszło. Tu nawet nie można rozpatrywać tej mowy w kategorii „banalna” czy „budująca”. Ona była bezdennie głupia, facet tak naprawdę nic nie powiedział, a sztuczne przedłużanie jej miarowym grzmoceniem w tarcze wcale nie pomogło. Zabiło tylko ewentualne szczątki dynamiki.
Skoro Hyperion miał już ten niesamowity Łuk, którym rozsadził kilkumetrowej grubości mur, to – tak właściwie – dlaczego nie strzelał nim dalej, tym razem w przeciwników? A on wpuścił wojsko w wąziutki tunel, żeby się kotłowali z Grekami, po czym powędrował do tytanów. Przecież na to miał czas, mógł do nich podreptać rozgromiwszy w drobny maczek Hellenów.
W którymś momencie Tezeusz zapowiada, że zostanie legendą i jego czyny ludzkość będzie później sławić, a potem nawet pojawia się wzmianka, że bohater poświęcił się walce ze złem i występkiem – zapytuję więc: które konkretnie czyny i jakiej walce? Chodzi o porwanie dwunastolatki czy może o zostawienie świeżo poślubionej żony na przypadkowej wyspie, kiedy kobieta spała? Nie, żebym marudziła, ale ze wszystkich herosów Tezeusz chyba najbardziej nie ma się czym chwalić. Oni niemal wszyscy byli pierdołowaci, ten jednak przechodził samego siebie.
Ogólnie fatalna przewidywalność fabuły – naprawdę, oglądaniu Immortals nie towarzyszy żadne napięcie, widz ani razu chyba nie zostaje w żaden sposób zaskoczony. Za to ogromny minus, bo co jak co, ale nuda na filmie pełnym akcji to już grube nieporozumienie. Na tym poziomie sztampy człowiek zaczyna się dziwić, dlaczego Hyperion nie wie, która z czterech kobiet jest prawdziwą wyrocznią – przecież to takie oczywiste: ta najładniejsza. Jej towarzyszki są po to, żeby było widać, że jest najładniejsza.
Przez lata, kiedy starzec wychowywał Tezeusza, Tezeusz zwracał się do niego "Old Man" - nie no, spoko. To nic, że ktoś się mną opiekuje przez pół życia. Nie zapytam go o imię. Po co? Byłoby mniej trÓ.
Przykłady można by mnożyć.
No dobrze, ale żeby nie było, że tylko narzekam: było parę ładnych, krwistych scen, w porównaniu z którymi Spartacus: Blood and Sand to kino familijne. W dodatku – choć sądzę, że to zupełnie przez przypadek – nieźle wyszły im same te interwencje bogów, kiedy w końcu do nich dochodziło. Całkiem tak homerycko, chciałoby się rzec. W jednej sekundzie zstępuje bóg i w ten czy inny sposób sprawia, że skazany na niepowodzenie heros jednak wygrywa. Szczególnie Ares miał całkiem sympatyczne wejście – nawet jeśli ubrany był w idiotyczny hełm… I ta krew, fruwające flaki – to wszystko też przywodzi na myśl Iliadę i tamtejsze rozpłatane mózgi i tryskające wnętrzności. To się udało.
No i wyłowiłam spośród bohaterów ulubioną postać, sybillińskiego mnicha (w tej roli Greg Bryk). Był chyba jedynym, który nie pieprzył głupot i sprawiał wrażenie całkiem hardego gościa.
Gdzieś w tym wszystkim słabiutko ćmił się też ognik fajnego pomysłu na Minotaura – drobna demitologizacja, w której labirynt to w rzeczywistości kręte wejście do świątyni, sam potwór zaś jest człowiekiem, wokół którego z czasem narosły legendy. Ten pomysł – jedyna sensowna rzecz, jeśli chodzi o fabułę – zginął jednak w następujących po sobie falach absurdu, głupoty i niezmierzonego patosu.
Całość jest jednak nie do odratowania. W ramach terapii trzeba teraz będzie obejrzeć Clash of the Titans (to z 1981 r. ma się rozumieć) i 300, bo po Immortals został tylko niesmak i wrażenie gwałtownie prostujących się fałd na mózgu. Zdecydowanie 1/10 i honorowy tytuł największego szitu ostatnich lat. Jeśli idziecie Państwo na to do kina (a czemu nie, ja muszę przyznać, że bawiłam się przednio), to poważnie rozważcie zabranie ze sobą flaszki z jakimiś procentami. Będzie jeszcze weselej.
– Do you have any children?
– Not yet.
– A man's seed can be his most brutal weapon. For generations, your people|will stare into the eyes of their sons and they will see my likeness. I will be remembered in every glance, every smile, every tear that is shed for eternity. But before your baptism, understand that you are not drawn here to my flame... on instinct. You're here because you are a coward. And the world does not need any more cowards. So I shall do this world a great favor. And mark you as one of us. And rid you of the ability to populate the earth. Traitor! Although you will not hear them, your forefathers weep in their graves. For the future of their bloodline ends with you here tonight.
*buch! wielkim młotem*
OMG, ahahaha, WTF LOL XDDDD *ómarła od patrzenia na obrazki*
OdpowiedzUsuńto serio był Ares? XDDD Ja bym najwyżej zrobiła z niego Hermesa.
Przy tym to "Niewiarymodny" Jezusa jest bardzo wierny mitologii O.o"
Bardzo mi się twoja recenzja podobała, uśmiałam się jak norka. Dziękuję!
OdpowiedzUsuńTen komentarz został usunięty przez autora.
OdpowiedzUsuńFraa, a co ty masz przeciwko cyckom?! I pierdołom (pierdoła w domu czasem jest pożyteczny, przynajmniej ziemniaki obierze i naczynia pozmywa). I w zasadzie jest mi przykro, że pogardzasz ludźmi roztargnionymi, w końcu niemal każdy może coś zgubić, zwłaszcza łuk z gumką od majtek... Ale szczytem jest już Twoja niechęć do czystości! Przecież nie każdemu herosowi śmierdziały nogi, i nie kazda wiocha była... hmmm... oni hodowali tam chyba kozy?... No OK, niech Ci będzie.
OdpowiedzUsuńAle chyba jednak przekonały mnie te nakrycia głów. Jako człowiek naturalnie mało porośnięty sierścią na umyśle obdarzam wszelakie czapki pełną zachwytu afirmacją, a wręcz idealizuje je, zwłaszcza zimą. A tu jak nie ośle uszy, to zestaw piorunochronów (na pioruny zeźlonego Zeusa?)...
Zatem - ewentualną kasę na kino przeznaczam na piwo. Zresztą, jak sądzę- po filmie i tak musiałbym sie upić, taniej wyjdzie ZAMIAST.
Widziałem i rzeczywiście szału nie ma :)
OdpowiedzUsuńRecenzja mi sie podobala, lepsza od filmu.
OdpowiedzUsuńA poprosil bym jeszcze o recezje filmu Aleksander
bo ze wszystkich filmow o "Grecji", ten mi sie najbardziej podobal.
A faktycznie, jakoś Aleksandra zaniedbałam o.O Nadrobię ^^
Usuń