czwartek, 27 października 2011

ZaFraapowana filmami (51) - "Giganci ze stali"


Giganci ze stali - plakat

Trudno zaprzeczyć, że pierwszy film z serii Transformers odniósł sukces. Jasne, nie miał mądrej fabuły ani oryginalnego przesłania, ale za to miał gigantyczne roboty, które miażdżyły całe wieżowce i w jakiś kuriozalny sposób wciąż miały czelność twierdzić, że nie mogą krzywdzić ludzi. I z ogromną przyjemnością oglądałam tychże Transformerów. Nie powinno więc nikogo dziwić, że z radosnym klaskaniem uszami, kiedy tylko nadarzyła się okazja, siadłam do oglądania Gigantów ze stali (oryg.: Real Steel) w reżyserii Shawna Levy’ego (przy którego Nocy w muzeum świetnie się bawiłam).
Pierwsze, co mi się rzuciło na uszy, to dubbing. No cóż – najwyraźniej przegapiłam fakt, że seans będzie z dubbingiem. No trudno. Przyznam, że po kilkunastu minutach nawet się przyzwyczaiłam. I serio polska wersja językowa nie była najgorszym, co przytrafiło się temu filmowi. Było tak… nawet-nawet. Fakt, bez porównania bardziej wolę słyszeć oryginalne głosy aktorów – jakby nie patrzeć, sposób mówienia jest jednym z elementów gry, dubbing więc sprawia, że taki na przykład Hugh Jackman, odgrywający Charliego Kentona, nie jest do końca Hugh Jackmanem, tylko hybrydą wyglądu Jackmana i głosu… nawet nie wiem kogo.
 Jednak, jak wspomniałam, dubbing nie był aż tak tragiczny (a może mam obniżone wymagania po HoMM VI…?). Zresztą, nie przykładałam do niego wagi jeszcze z jednego powodu: i tak oglądałam ten film ze względu na roboty. Tak, niestety. Na ulotce było napisane, że w filmie każdy znajdzie coś dla siebie: mężczyźni – sztuki walki, kobiety – Hugh Jackmana, chłopcy – roboty. Jestem chłopcem. Nic na to nie poradzę.

Fabuła?
Niedaleka przyszłość. Charlie, zadłużony po uszy i sympatyczny frajer, po kolejnej przegranej walce robotów dowiaduje się, że zeszła była jego dawna eks. Sprawa nie dotyczyłaby Kentona, gdyby nie jeden drobiazg, który kobieta zostawiła na pamiątkę Charliemu: syn, jedenastoletni Max (Dakota Goyo). Tak naprawdę ojciec wcale nie zamierza przygarniać dzieciaka, nikt zresztą tego od niego nie wymaga – Maxem chętnie zajmie się bogate wujostwo. Okazuje się jednak, że wujostwo właśnie jedzie na wakacje i chłopaczek nie jest im zbyt na rękę – toteż za plecami ciotki wujek niejako zatrudnia Charliego do kilkutygodniowej opieki nad dzieckiem, za stosowną opłatą, oczywiście.
Okazuje się, że Max jest wielkim fanem walk robotów, toteż, mimo początkowych nieporozumień, znajduje wspólny język z tatkiem, który właśnie w tychże walkach siedzi. I tak pewnej deszczowej nocy obaj wybierają się na złomowisko.
I wreszcie na scenę wchodzi – a właściwie zostaje wwieziony na wózku – Atom. Kawał szmelcu wygrzebanego z błota, przestarzały robot sparingowy, w ogóle nieprzeznaczony do prawdziwych walk. Atom jest jednym z naszych głównych bohaterów. Max pokochał go od pierwszego wejrzenia, Charlie chciał go sprzedać na części, ale ostatecznie syn go przekonał.
A potem Rocky.

kadr z filmu Giganci ze stali (Midas)
Ale, ale! Nie myślcie sobie Państwo, że Atom jest pierwszym robotem pokazanym w akcji! Już przedtem widz dostaje kilka modeli mechanicznych wojowników. Widać w nich jedno: im bardziej któryś jest odpicowany i drogi, tym szybciej będą fruwać kable. Ot, na przykład japoński robot, którego dostaje Charlie.
Zresztą, skoro już o nim wspominam, to nadmienię tu, że ogólnie ci tytułowi „giganci ze stali” bardzo, ale to bardzo mnie rozczarowali. Mój wewnętrzny chłopiec bluzgał na czym świat stoi i kopał w oparcia nabzdyczony, że marnuje czas na takie złomy.
Nie na darmo nawiązałam na początku do Transformerów – kiedy pierwszy raz widziałam jakieś informacje o Gigantach ze stali, liczyłam właśnie na coś takiego, tylko w wersji mini. Że będą fajne maszyny, które będą się naparzać na ringu. A tymczasem dostałam bardzo mizerne robociki, wszystkie zrobione boleśnie na jedno kopyto, dość tandetne. Choćby wspomniany już Japończyk: liczyłam co najmniej na jakiegoś mecha-samuraja. Naprawdę można by bardzo fajnie takiego robota zrobić, wystarczyłaby odrobina wyobraźni. A tymczasem widzowi pokazano złom taki jak inne, tylko pomalowany w oczojebne kolorki i z napisem „sajgonki” na ramionach. Albo coś takiego – przecież wiadomo, że jak na Krupówkach proponują nam wytatuowanie znaczenia naszego imienia po japońsku, to tak naprawdę wszyscy nazywamy się „ryż z warzywami”, prawda? Myślicie Państwo, że w przypadku robotów jest inaczej?
Może i jest – nie wiem, nie znam języka. Tak czy owak, machnięcie paru kanji na ramionkach robota to trochę mało jak na mój gust. To zdecydowanie NIE był mecha-samuraj. Gdzieś w kształcie pancerza przebijała nieśmiała, bardzo nieśmiała próba stylizacji, ale jakby mogła, to by się zagrzebała w ściółce i przeczekała.
Z całego filmu najciekawszym stalowym gigantem okazał się – pokazany zresztą na samym początku – Midas, bo miał hełm stylizowany na grecki, z czerwonym grzebieniem. A ja, głupia, wtedy nim wzgardziłam i pomyślałam: „no nie jest epicko, ale pewnie dopiero się rozkręcają. Czekam na więcej”. Heh…
  
kadr filmu Giganci ze stali (od lewej: Atom i Charlie)
Porzućmy już jednak ten smutny aspekt, jakim były roboty w filmie.
Wspomnieć należy o samym zamyśle, na jakim oparci są Giganci ze stali. Otóż rzecz ma się tak, że normalne walki bokserskie stawały się coraz bardziej brutalne, ludzie chcieli krwi, toteż zastąpiono żywych zawodników – mechanicznymi. Tym sposobem można było przestać się ograniczać. Roboty mogły wyrywać sobie kończyny, szorować twarzami po żwirowisku, coby widownia cieszyła się brutalnością, a wszystko było bezpieczne. Najstarsze modele upodabniano do ludzi, ale później to olano (dlatego przestarzały Atom z wyglądu przypomina trochę szermierza).
I tu mam pierwszą uwagę.
Sorry, ale bezpieczna brutalność jest słaba. Jeśli ludzie chcieli krwi, to zastąpienie jej blachami w żadnym razie nie załatwiłaby sprawy.  A skąd popularność i pewna już legendarność filmów snuff? Bo ludzie chcą prawdziwej krwi, prawdziwego bólu i dreszczyku. Naparzające się robociki tego nie zapewnią. Walki „gigantów ze stali” nigdy nie zdołałyby zastąpić prawdziwych walk żywych ludzi. Może oficjalnie – ale nikt by się nie bawił w organizowanie takich pojedynków w podziemiu. Podziemiem byłyby właśnie wspomniane już „żywe” walki.
Dalej: przestarzały, sparingowy Atom ma „tryb cienia”. Oznacza to, że potrafi naśladować ludzkie ruchy – czy chodzi o taniec, czy o walkę. Widzi, że człowiek przed nim macha ręką, więc sam również macha. Jak cień. Tymczasem nowsze roboty, pozbawione tego trybu, reagują na komendy głosowe albo na… joysticki lub konsole. Teraz proszę mnie oświecić: dlaczego niby konstruktorzy mieliby zrezygnować z trybu cienia, który daje przecież bez porównania więcej możliwości na ringu, na rzecz obsługi a’la gra wideo? Skąd to kuriozalne uwstecznienie? Uznajemy, że Wii to jednak szajs i lepiej wrócić do klawiatury?

Wspomniałam jakiś czas temu o Rockym. Nie ukrywam, że sama jeszcze Rocky’ego nie oglądałam, ale film został mi streszczony. Wniosek? Fabuła od któregoś momentu kropka w kropkę ta sama, tylko mecha-Rocky nazywa się Atom. I jest trochę bardziej symetryczny od Stallone’a (którego, nota bene, bardzo lubię).

Jeśli miałabym mówić, dla kogo jest ten film, obstawiłabym chyba kobiety. Panów najpewniej znudzi koszmarna rzewliwość i przewidywalność Gigantów…, chłopcy będą totalnie rozczarowani robotami. No, może małe dzieci to kupią. Ale głównie film ma szansę spodobać się osobom, które pójdą na niego z zamiarem obejrzenia obyczajówki z Hugh Jackmanem, opowieści o ojcu i synu, którzy nigdy się nie widzieli i teraz, oddając się wspólnej pasji, odnajdują siebie nawzajem. Aha – jest też laska, oczywiście. Nie bardzo załapałam, jaki ma status: przyjaciółka? Kochanka Charliego? Bailey Tallet (Evangeline Lilly) – jej rola polega na… byciu, pomaganiu Charliemu, płakaniu i wprowadzaniu dodatkowego elementu rzewliwości.
Na bogów – nawet finałowa walka była walką tylko w połowie, a w połowie oglądaliśmy wzruszenie Bailey, wzruszenie ciotki Maxa, wzruszenie Maxa… A gdzie te cholerne roboty?!

Słowo podsumowania? Film był słaby. Przesłaby. Znaczy – mógłby być dużo gorszy. O wiele gorszy. Mimo wszystko podobał mi się bardziej, niż Super 8. No i w ostatecznej walce Atom [SPOILER STRASZLIWY] zawsze jeszcze mógł wygrać, żeby było bardziej kiczowato – tymczasem tutaj jednak przegrał na punkty. Plus walka mimo wszystko przez cały czas była dość wyrównana, a szczęście zmienne, a nie – co uwielbiają filmowcy – Atom najpierw przez cztery rundy obrywa po mecha-zadku, żeby minutę przed końcem walki skopać przeciwnika. [KONIEC SPOILERA STRASZLIWEGO] Toteż tak – mogło być gorzej. Ale, nawet nie zmieniając fabuły, zostawiając wszystkie te luki, o których wspomniałam, wciąż mogło być – powinno być! – dużo, dużo lepiej. Mogła być po prostu dobra, odmóżdżająca rozrywka o walczących robotach. I bardzo żałuję, że nie była.
W takiej sytuacji nie może być więcej niż 2/10. A zawyżyłam tak tylko dlatego, że - patrz spoilery.


5 komentarzy:

  1. Dobrze wiedzieć, że nie warto iść do kina - łamałam się po wiadomości o dubbingu, ale teraz wiem już na pewno, że sobie ten film na dużym ekranie odpuszczę, mimo że chciałam go zobaczyć dokładnie z tych samych powodów co ty. :D

    OdpowiedzUsuń
  2. [...]sama jeszcze Rocky’ego nie oglądałam

    W tym momencie przestałaś być dla mnie istotą ludzką.

    OdpowiedzUsuń
  3. Trudno - i tak dziwię się, że tak późno. :P Od lat wisi mi na liście filmów do obejrzenia i jakoś nic z tego nie wynikło jeszcze.

    Rusty Angel - jak coś, to chyba są seanse bez dubbingu, tylko trzeba się pilnować przy zakupie biletu. ;) No ale na serio... tam nie ma jakichś mega "kinowych" scen. Swobodnie można sobie to obejrzeć na małym ekranie.

    OdpowiedzUsuń
  4. Widziałem zapowiedź tego, gdy czekałem na Szefowie Wrogowie i powiem, że była dość interesująca, ale tak z trailerami często bywa. Teraz przynajmniej wiem, żeby kasy na to nie tracić ;)

    OdpowiedzUsuń
  5. "Teraz proszę mnie oświecić: dlaczego niby konstruktorzy mieliby zrezygnować z trybu cienia, który daje przecież bez porównania więcej możliwości na ringu, na rzecz obsługi a’la gra wideo? Skąd to kuriozalne uwstecznienie? Uznajemy, że Wii to jednak szajs i lepiej wrócić do klawiatury?"

    Patrząc na tzw. manipulatory mysz została stworzona w latach 60tych. Musiała poczekać blisko dwie dekady, by okazała się przydatna a trzy, by była niemal niezbędna. Historia rozwoju techniki jest historią spektakularnych porażek i rzeczy banalnych (vide Apple).
    Co do Wii i innych gier bazujących na "szczytywaniu" ruchów gracza - to upadnie. Gry interesujące będą wymagały umiejętności i warunków fizycznych, których gracze nie posiadają (z reguły).
    Nawet w filmie jest to widoczne, nie wygrał projektant, zawodowy pilot robota, wygrał człowiek - BOKSER. Ilu pilotów potrafiłoby tak grać? :D

    Co do potrzeby krwawych sportów... cóż ludzie rzekomo potrzebują kontaktu z innymi ludźmi a wystarcza im fb czy nk. Nie przeceniaj współczesnego społeczeństwa. To kogo masz na myśli to są jednostki.

    Jak zawsze podoba mi się Twój sposób pisania :D

    OdpowiedzUsuń

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...