niedziela, 4 września 2011

Przy kawie (5) - Podręczny Zestaw Małego Grafomana, cz. I


(źródło)
W końcu nadeszła chwila, w której poczułam się wywołana do tablicy. Koniec przerwy wakacyjnej i blogi budzą się z uśpienia. Tutaj też pora zebrać pajęczyny i zdmuchnąć kurz.
Jako że to taki wpis na rozgrzewkę, daruję sobie ambitne tematy, które od wielu dni kołaczą mi się po głowie, a przedstawię Państwu to, z czym ostatnimi czasy jestem związana najmocniej: czyli Podręczny Zestaw Małego Grafomana.

Jestem pełna podziwu dla pisarzy z wcześniejszych epok i pokoleń, którzy byli w stanie tworzyć powieści historyczne, science fiction i inne, mimo braku dostępu do Internetu. Ba! Do komputera! Ja na chwilę obecną wiem, że nie potrafiłabym niczego napisać, mając do dyspozycji zeszyt i ołówek. Nawet jeśli pod nosem miałabym bibliotekę. Książki, oczywiście, są ważne (nie mówię tu o aspekcie „Chcesz pisać? Najpierw poczytaj!”, ale o lekturach niezbędnych w researchu), tym niemniej ograniczenie się do nich nastręczałoby sporo kłopotów.
Skoro już wspomniałam o pracach badawczych związanych z pisaniem, zacznę od wskazania paru rzeczy, które takie prace bardzo ułatwiają:

Google Earth – muszę przyznać, że dopiero niedawno poznałam potęgę tego programu. Kilka miesięcy temu po raz pierwszy użyłam go do czegoś innego niż „oo, a dziś podejrzę sobie Sfinksa, a potem popatrzę po raz –enty, jak wygląda mój dom z lotu ptaka” i teraz wracam do niego po wielekroć, zachwycona możliwościami. Jasne: są rejony, gdzie zdjęcia satelitarne pozostawiają wiele do życzenia. Wciąż jednak, jeśli decyduję się na osadzenie akcji w nieco dalszych rejonach, niż moje podwórko, Google Earth wygrywa z atlasem czy nawet zwykłymi fotografiami znalezionymi w książkach czy w Internecie. Fotografia, choć bardzo dokładnie pokaże pewne zakątki, obejmuje siłą rzeczy bardzo, bardzo niewielki wycinek przestrzeni. Mapa zaś ma symbolicznie oznaczony las, ulicę i rzekę, ale człowiek i tak nie ma pojęcia, jak w istocie dane miejsce wygląda. A głupio wrzucać bohaterów na przykład do Pragi, jeśli nie ma się pojęcia, jak wygląda cokolwiek poza Starówką w tejże Pradze. Czytelnik, który zna miasto, w takiej sytuacji momentalnie traci respekt do autora (no… ja bym traciła).
Praga widziana oczami Google Earth:

Praga
 Ale Praga to, oczywiście, gęsto obfotografowane miejsce. Co Państwo powiecie na opowiadanie traktujące o ekspedycji w okolice Amazonki?

Amazonka
 A może wysepka gdzieś w okolicach Antarktydy?

fragment Wyspy Bouveta
I tak dalej. Najodleglejsze miejsca akcji nagle stają się na wyciągnięcie ręki. Oprócz zdjęć satelitarnych, w Google Earth można też obejrzeć mnogość fotografii, przyporządkowanych do danego miejsca. Wystarczy kliknąć symbol, by w nowym okienku wyskoczyło nam dodatkowe zdjęcie:


 Oczywiście jest też opcja obliczania odległości między miejscami, przydatna, jeśli bohaterowie mają przemieścić się z punktu A do punktu B i zastanawiamy się, ile powinno im to zająć czasu. Wygodniej sprawdzić to w Google Earth, aniżeli mierzyć w atlasie. Mamy też możliwość oglądania zdjęć historycznych sporej liczby obszarów. Jakby tego było mało, są również modele Marsa i Księżyca, a także mapa nieba, można też określać dokładną porę dnia i widzieć, które rejony Ziemi jak są oświetlone.
Nie wyobrażam sobie już pisania o czymkolwiek bez tego programu.

Dalej: książki są cacy, ale nasze biblioteki miewają bardzo ograniczone zasoby i często trudno znaleźć cokolwiek na temat, którego się szuka. W takiej sytuacji często z pomocą pędzi Internet Archive – ogromna wirtualna biblioteka, pełna perełek literatury, filmografii, fotografii i innych. Potrzeba zdjęć kosmosu z NASA? A może Fragmenta Historicorum Graecorum Müllera? Czy chcemy się wkręcić w grozę z początku XX wieku i obejrzeć Gabinet doktora Caligari? Wszystko jedno – wystarczy odpalić archive.org. Oczywiście, wirtualnych bibliotek jest dużo, chwała bogom coraz więcej, ale IA jest chyba największą i najbardziej wszechstronną z nich.
strona główna Internet Archive

A teraz mała wskazówka: pod warunkiem, że nie pisze się o czymś związanym z Polską, należy zdecydowanie odpuścić sobie polską Wikipedię. O angielskiej zaczynam mieć za to coraz lepsze zdanie – nie tylko chodzi tu o samą zawartość merytoryczną znajdujących się w niej tekstów, ale o całkiem uczciwy wykaz źródeł. Od czegoś trzeba zacząć ten nieszczęsny research i często to właśnie angielska Wikipedia jest dobrą bazą. Jakkolwiek brzmi to może śmiesznie, uważam, że nie warto jej lekceważyć.

A na koniec mała pomoc właściwie tylko dla osób, które chcą bawić się w postapokalipsę (no, i może klimaty wojenne?) – cudowna strona Nuclear Darkness. Pomijając wielość informacji, szczególnie przydatny może się okazać symulator wybuchu bomby nuklearnej:


Wybieramy rodzaj bomby, miejsce, opcję wyświetlania – i rzucamy (oczywiście, nigdy w celach rozrywkowych!). Unikniemy w ten sposób pisania bzdur o tym, ile czego wyleciało w powietrze i jak to Indiana schował się w lodówce.

Właściwie miałam tu napisać o wiele więcej, ale jakoś tak się rozciągnęło, że postanowiłam rozdzielić to na części. W końcu to tylko notka na rozgrzewkę. Komputerowi pomocnicy do organizacji pracy w takim układzie będą opisani następnym razem.
Żeby nie było nieporozumień: nie uważam się za pisarkę, a to co piszę, w żadnym razie nie jest poradnikiem. Ale jest dużo stron i programów, które – przynajmniej mi – bardzo pomagają w pisaniu, więc myślę, że warto je pochwalić i rozreklamować.

Dobranoc Państwu.

1 komentarz:

  1. Warto dodać http://arxiv.org/ - wielką bazę pełną tekstów naukowych czekających na publikacje papierowe. Jak ładnie piszą, strona oferuje Open access to 698,620 e-prints in Physics, Mathematics, Computer Science, Quantitative Biology, Quantitative Finance and Statistics. Dawno nie korzystałam (ostatnio siedzę nad interlingiwstyką), więc wyleciało mi z głowy. Teksty o ile dobrze pamiętam się nie tylko po angielsku oraz dostępne w kilku formatach.

    OdpowiedzUsuń

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...