poniedziałek, 29 listopada 2010

ZaFraapowana filmami (36) - "Czarny Korsarz"


Czarny Korsarz - okładka
Jeśli Fraa miałaby wymieniać ulubione rodzaje fil... [tu Fraa poszła ponawalać kijem od szczotki w sufit, może w końcu sąsiad przestanie podskakiwać tak, że drżą wszystkie ściany (...) o proszę, przestał. Jeśli ktoś z Państwa zastanawia się, co kawiarka chciałaby na święta – Fraa podpowiada: dubeltówkę] … Jeszcze raz.

Jeśli Fraa miałaby wymieniać ulubione rodzaje filmów, bez wątpienia na pierwszym miejscu obok westernów musiałyby się pojawić opowieści o piratach. Dlatego też jeśli coś ma tytuł Czarny Korsarz (Il Corsaro Nero), kawiarka nie mogłaby odpuścić i tego nie obejrzeć.
Na film z 1976 roku w reżyserii Sergia Sollimy można patrzeć dwojako: jak na klasyczny, prześmieszny kicz albo jak na porządny film o piratach. Ale przyjmowanie go na serio może skończyć się dużym niesmakiem.
Po kolei.

Zacząć może należałoby od tego, że ta akurat wersja na DVD nie jest zbyt dobra. Po pierwsze, nie ma możliwości wyboru języka, menu składa się wyłącznie z wyboru scen i z przycisku „start”. Jedyna słuszna opcja: lektor. Na szczęście lektor nie wywołuje bólu zębów, tym niemniej początkowo Fraa myślała, że drugi raz obejrzy Czarnego Korsarza w oryginale, tak coby włoski poćwiczyć, tymczasem tutaj psikus. Drugą kwestią jest fatalna, naprawdę fatalna jakość obrazu. Kawiarka rozumie, że to lata siedemdziesiąte, ale w Wielkiej Kolekcji Westernów dużo starsze produkcje wyglądają jednak lepiej. Czarny Korsarz sprawia wrażenie, jakby był zgrany z YouTube. To nie jest wersja zremasterowana, co to to nie.

Fabuła:
Niejaki książę van Gould (Mel Ferrer) wymordował rodzinę trzech braci: Czarnego, Czerwonego i Zielonego Korsarza. Ci poprzysięgli mu zemstę. Pech chciał, że kiedy dochodzi do wyczekiwanego spotkania z wrogiem, na scenie są tylko Czerwony i Zielony Korsarz. Van Gould zabija ich podstępnie, tym samym jeszcze bardziej narażając się najstarszemu z braci. Tytułowy bohater (Kabir Bedi) rusza w pościg za księciem, ale po drodze się zakochuje w pięknej Honoracie (Carole André) – jak się szybko okazuje, córce księcia – i jego chęć zemsty jakoś tak przygasa. Jest jednak związany przysięgą, toteż kontynuuje misję. W tak zwanym międzyczasie nawiązuje jeszcze współpracę z niejakim Morganem (Angelo Infanti), Anglikiem.

kadr z filmu Czarny Korsarz
Skoro już Fraa wspomniała o Morganie, od tego zacznie: od historii. Kawiarka próbowała umiejscowić w czasie akcję filmu i przyznać musi, że poniosła porażkę. Jeśli założyć, że Morgan jest istotnie tym Morganem (a to się właściwie samo nasuwa – trudno uwierzyć, żeby filmowy pirat nosił nazwisko jednego z najsłynniejszych korsarzy w historii przez zbieg okoliczności), to wychodziłyby okolice roku 1658 – wtedy to Henry Morgan miał zacząć korsarską karierę, a w filmie ten właśnie moment został ukazany: bohater jest jeszcze nieznany, ale pracuje nad tym. Fakt, że piraci rezydują na Tortudze, w pełni wpasowuje się w tę datę. Psuje koncepcję natomiast bandera Czarnego Korsarza: tak jak zresztą w Piratach z Karaibów, bohater posługuje się jolly rogerem jednej z większych pirackich safanduł, Calico Jacka. Na zdjęciu może to być słabo widoczne, w ogóle było to słabo widoczne przez wzgląd na – wspomnianą wcześniej – fatalną jakość obrazu, ale dało radę rozpoznać.
Rzecz w tym, że kiedy Henry Morgan piął się w korsarskim cursus honorum, Jacka Rackhama nie było jeszcze w błysku w oku listonosza. Kiedy zaś Calico Jack przyszedł na świat, na Tortudze nie było już ani jednego pirata. Tak więc ta akurat bandera znalazła się wybitnie nie na swoim miejscu i czasie.

Fraa musi przyznać, że nie lubi czegoś takiego. Jeśli już serwuje się widzowi historię fikcyjnego pirata, to niechże on ma fikcyjnego jolly rogera, a nie jakiś podchwycony z rzeczywistości wzór. Bandera to ważna rzecz. Wizytówka, tylko większa. I powiewa. Podbieranie wizytówek historycznym kapitanom razi. Przynajmniej kawiarkę.

Jest oczywiście jeszcze jedna rzecz, która razi – radosne mieszanie pojęć „korsarz” i „pirat”. Wygląda na to, jakby w Czarnym Korsarzu to pierwsze określenie było używane jako doskonały odpowiednik drugiego, tylko fajniej brzmiący. I to nie tylko w polskim tłumaczeniu – niestety, w oryginale te słowa również są używane wymiennie bez żadnej refleksji. Tak więc pierwsza rzecz, o której należy pamiętać: Czarny Korsarz wcale nie był korsarzem. Był piratem.

Ale Fraa tu się rozwodzi nad historycznymi grzmotami, a tymczasem film to przecież coś więcej.
Sama fabuła nie byłaby gorsza od wielu innych. Kapitan chcący pomścić braci – nie ma sprawy, kawiarka to kupuje bez mrugnięcia. Natomiast sami bohaterowie wołają o pomstę do nieba. Książę van Gould, żeby nie było wątpliwości, kto tu jest postacią negatywną, gra nieczysto. Zabija podstępem, strzela do ludzi uzbrojonych jeno w szpady. Cała reszta jest do bólu uczciwa i sprawiedliwa – zarówno piraci, jak i szlachcice czy służący. Nad bohaterami wciąż i nieustająco wisi kodeks honorowy, którego każdy, oprócz oczywiście van Goulda, przestrzega bez mrugnięcia. Przy tym wszyscy, bez wyjątku, zdecydowanie za dużo ględzą.
Podczas pogrzebu braci tytułowy bohater sadzi taką przemowę, że wszystkie kończyny więdną. Czysty patos bez ani grama sensu. Oto więc na tle czarnego, nocnego nieba stoi Czarny Korsarz (swoją drogą, Fraa na dziedziczeniu zna się tak średnio, ale jednak to wygląda zabawnie, kiedy jeden z braci jest płomiennorudy, drugi to blondyn, a trzeci wygląda, jakby się urwał z Bollywoodu...) oddaje duszę samemu szatanowi i poprzysięga zemstę, a jeśli jej nie dopełni, to niechaj morze pochłonie jego statek, a jego kości obgryzą koniki morskie... Nie, wróć. Koników morskich nie było. To przez Ulva.
Przed i po upojnej nocy z ukochaną Emilio znów popada w ten słowotok. Zresztą, Honorata nie pozostaje mu dłużna, w wyniku czego widz może podziwiać najbardziej odrealniony, kiczowaty i patetyczny do urzygu romans ever.
Jeśli mowa o sztuczności bohaterów, to niestety, trzeba też wspomnieć Indiance, Yarze (Sonja Jeannine). Jest to absolutnie najmniej przekonująca Indianka, jaką Fraa widziała. Począwszy od wyglądu, a skończywszy na wyjątkowo biegłym, jak na dzikuskę, posługiwaniu się językiem włoskim. Swoją drogą – czy to nie dziwne, że zawsze jak jest wybita wioska Indian, jedyna osoba, której udaje się przeżyć, to seksowna, młoda dziewoja?
Fraa już zupełnie pominie długie, rozpuszczone włosy Indianki. Wszyscy wiedzą, że nic tak nie podnosi efektywności pracy na statku, jak wkręcające się w każdą linę włosy.

Zresztą, kawiarka tak naprawdę wykazuje się nadmiernym optymizmem pisząc o pracy na statku. Jakiej pracy? Jeśliby na podstawie Czarnego Korsarza kształtować swoje wyobrażenie o życiu piratów, ba!, w ogóle marynarzy, otrzymałoby się obraz zgrai wesołków, którzy trzymają się oczywiście wspomnianego już kodeksu honorowego, dużo wiwatują, a w przerwach tańcują na pokładzie. I to trzeźwi jak świnie, ma się rozumieć. Szczerze mówiąc, więcej realizmu można by doszukać się w Piratach z Karaibów.

Fraa wspomniałaby jeszcze o traktowaniu widza jak kretyna i opowiadaniu przez bohaterów każdego elementu, który mógłby nosić jakieś znamiona intrygi, ale nie kopie się leżącego...

Kawiarka nie potrafi wyłuskać z filmu jakichś niezliczonych zalet, które miałyby zrekompensować wszystkie mankamenty, poza jedną: całość jest śmieszna. Śmieszna w swojej kiczowatości, w patosie; w tym, że jedyny główny bohater, który nie jest Włochem (Anglik Morgan – nota bene ulubiony kawiarczy bohater w całym filmie, wyjątkowo nie plecie trzy po trzy i nie jest baranem) jest grany przez jedynego aktora pierwszoplanowego, który jest Włochem (wśród pozostałych trafi się Francuzka, Amerykanin czy Hindus).
Na szczęście Fraa czegoś takiego się spodziewała – w końcu to nie jedyny film o piratach, który tak bardzo rozjeżdża się z rzeczywistością. Jeśli tylko podejść do tego dzieła z dystansem, oglądanie może dać sporą frajdę. Bez dystansu... nie warto się męczyć.
Ostatecznie – kawiarka powiedziałaby, że film jest słaby, ale ze względu na jego przezabawność podniesie ocenę o dwa punkciki.


5/10







Patrzyłem na ciebie i mówiłem sobie: „Zdobyłem wszystko, o czym marzyłem, ale ta kobieta nigdy nie będzie moja”. Tymczasem to ciebie pragnę z całego serca.
Nawet nie wiesz, ile razy powtarzałam sobie, że jesteś zabójcą i piratem. Ale serce szeptało mi: „On jest twoim przeznaczeniem! Najszlachetniejszym, najdzielniejszym człowiekiem, jakiego kiedykolwiek w życiu możesz spotkać”. Próbowałam uciec, ale serce ciągle krzyczało: „Biegnij do niego! Obejmij go i ucałuj! Bo on się nie ośmieli”.
Byłoby lepiej, gdybyś uciekła. Wybacz mi i zapomnij. Nie możemy być razem. Złożyłem przysięgę i dlatego muszę być sam. Błagam cię, odejdź.

środa, 24 listopada 2010

Granie na Fraakranie (11) - Titan Quest


Titan Quest w Extra Klasyce
Fraa tak naprawdę w ogóle nie ma serca do gier komputerowych. Najczęściej zaczyna je i nie kończy, bo albo klimat nie odpowiada, albo nudzi się samotne granie, albo wszystko jest miodnie, ale na przeszkodzie staje technika (grę co i rusz wywala, są problemy z instalacją, błędy etc.). Jednak zapowiada się, że kawiarka trafiła na grę, którą skończy. Z trzech powodów: nie pojawiły się jeszcze żadne kłopoty natury sprzętowej, gra ma wygodny i bezproblemowy tryb kooperacji, a klimatami wpasowuje się idealnie w kawiarcze zainteresowania.
Z tego miejsca Fraa po raz kolejny musi podziękować Ulvowi, który podsunął ten tytuł. Zaiste, wygląda na to, że był to strzał w dyszkę. To znaczy KotOR II też był w dyszkę, gdyby tylko się nie wyłączał w najmniej odpowiednich momentach, że Fraa z tej nerwicy już co dwa kroki zapisywała...
Mowa o grze z 2006 roku – Titan Quest. W skrócie: jest to PC-towy hack'n'slash w klimatach antycznych. Oto więc ludzie stracili kontakt z bogami, a uwięzieni przez tych ostatnich tytani uciekli z więzienia (tu nie należy wnikać, co tak naprawdę jest rozumiane jako tytani; w intrze pojawia się Gorgona, więc najpewniej chodzi po prostu o potwory i tyle) – zadaniem herosa będzie więc przywrócenie ładu i porządku. Nietrudno się domyślić, że gracz dokona tego metodą siekania wszystkiego, co się rusza i na drzewo nie ucieka. Jeśli ewentualnie coś by uciekło, na pewno znalazłby się sposób na zrąbanie drzewa.

Kawiarka nie raz już mówiła, że jeśli chodzi o bezmyślne siekanie czy strzelanie do każdego piksela na ekranie, średnio ją to bawi. Szybko pojawia się monotonia, a wraz z nią – nuda. Titan Quest jest wolny od tych problemów. Częściowo to zasługa prostego i przyjaznego trybu kooperacji – bez większego problemu udało się odpalić grę wieloosobową i Fraa nie musi siekać sama (*macha do Ulva*). Co wcale nie jest takie oczywiste, bo skądinąd kawiarka pamięta, że multiplayer na przykład w Baldur's Gate stwarzał pewne kłopoty i uruchomienie go wcale nie należało do prostych zadań.
Drugi powód, dla którego Titan Quest jest takie fajne, to wspomniane wcześniej klimaty antyczne.
Fraa nie ukrywa, że ratowanie Aten obleganych przez satyrów sprawia jej dużo więcej frajdy, aniżeli siekanie ciągle tych samych chowańców, demonów czy czego tam jeszcze, identycznych w całej masie gier fantasy. Dlatego też do Titan Quest Fraa podchodzi dużo bardziej entuzjastycznie, niż na przykład do Diablo, choć w gruncie rzeczy rozchodzi się o to samo: o zabijanie.
(źródło)
A klimat utrzymany jest całkiem fajnie, temu nie można zaprzeczyć.
Graczowi przyjdzie zwiedzić rzeczywiste miejsca, takie jak Delfy, Ateny, Spartę i wiele innych. Jest nawet Akropol i labirynt pod pałacem w Knossos. Lokacje, same w sobie starannie zrobione, są oczywiście przyozdobione rzeźbami – tutaj Fraa ma mieszane uczucia. Bo z jednej strony widać znów dbałość o realia: na Akropolu gracz znajdzie posąg Ateny Parthenos dłuta Fidiasza, wyglądający naprawdę sensownie: bogini w złotej szacie (dzieło Fidiasza było chryzelefantynowe) jedną ręką wspiera się na tarczy, w drugiej zaś ma Nike. Nawet ogólny kształt hełmu został zachowany.
W Knossos z kolei pałac został ozdobiony posągami kobiet z wężami – a więc dokładnie tego, co istotnie jest znane jako „bogini z wężami”. Oddane są w grze świetnie, łącznie z wielowarstwową spódnicą. Nie wiedzieć czemu jednak, tym akurat rzeźbom w Titan Quest zasłonięto piersi, które prawdziwe posągi miały odkryte. To znaczy Fraa by to doskonale rozumiała, w końcu to gra dozwolona od lat dwunastu, więc gołym cycem nie będzie nikt świecił, ale dziwi to w porównaniu z innymi rzeźbami spotykanymi w grze (przynajmniej w greckiej części), gdzie pełno jest zupełnie nagich kobiet. Co, swoją drogą, jest stosunkowo komiczne, bo akurat Grecy nie mieli za wiele takich posągów – ot, przewinęła się czasem jakaś Afrodyta, zresztą stosunkowo późno, jak już antyczni mieli za sobą fazę stylu mokrych szat, ale nie było tak, że marmurowa goła babka stała na każdym zakręcie. Tutaj więc wdarła się główna bzdura, jeśli chodzi o klimat.
Fraa do końca nie wie, jak się sprawy mają w Egipcie i dalej, bo dopiero zamknęła etap Grecji i zaczęła buszować po Egipcie, więc trudno jej powiedzieć, na ile tam są zachowane realia historyczne.

Ponadto trochę burzy nastrój fakt, że potwory są bardzo zdewaluowane. Człowiek najpierw z rozmaitych mądrych tekstów uczy się, że były trzy Gorgony, jeden Minotaur i jeden Orthos, po czym w grze dostaje całe stada orthosów, jeszcze więcej gorgon, że Fraa nie wspomni o labiryncie naszpikowanym minotaurami, co najmniej jakby Pazyfae miała stosunek z bykiem częściej niż okres.
Tym niemniej na przykład takie gorgony mają rzeczywiście trzy szefowe: Meduzę, Steno i Euryale. Już nie ma co wnikać, że te dwie ostatnie były nieśmiertelne. W końcu gracz jest herosem, nie z takimi stworami się walczyło, prawda?
Orthos, którego miał zabić Herakles w drodze po woły Geriona, objawia się jako spotykane co jakiś czas dwugłowe psy.
Fraa jednak w pełni rozumie, że ze wszystkimi szczegółami oddać mitologii greckiej w takiej grze by się nie dało, zresztą pewnie nie miałoby to sensu, chyba że założyć, że grać mieliby w to jedynie mitologiczni zboczeńcy.

Urokliwym elementem są spotykane pojedyncze postacie, nie tylko potwory – gracz będzie miał do czynienia z samym Leonidasem, Nessosem, Diomedesem, Autolikosem, Admetem, Chironem i innymi postaciami – z których część ma w grze rolę bardzo zbliżoną do tej znanej z mitologii. Leonidas więc jest, a jakże, królem Sparty, Nessos to zły centaur, Chiron – dobry etc. Zresztą, jest nawet Wyrocznia Delficka, która mówi wierszem. Może nie heksametrem, ale zawsze coś. Inni mają właściwie wspólne z mitami tylko imię, jak Diomedes (w mitach – właściciel klaczy, które miał skraść Herakles) czy Admet (skądinąd bohater tragedii Eurypidesa Alkestis).

(źródło)
Jeśli chodzi o grafikę, gra przedstawia się naprawdę miodnie. Nie ma zresztą czemu się dziwić, w końcu to produkt z 2006 roku, a więc nie taki znów stary. Przechodzenie przez kołyszące się łany zboża albo przez bagna czy plaże daje okazję do podziwiania grafiki zapewne jeszcze nie fotorealistycznej, ale bez porównania lepszej, niż w opisywanym niegdyś KotOR-ze. No i nie można zapominać o spolszczeniu, do którego Fraa naprawdę nie może się przyczepić (wersja, chwała bogom, z napisami).

Największym minusem Titan Quest jest fakt, że nie można obracać kamery. Można ją nieco zbliżać i oddalać, co oczywiście jest bardzo fajne, ale nie można obrócić, w związku z czym Fraa ciągle cierpi podczas gry na syndrom „Jakie ładne! Jak to obejrzeć w całości...?” – a w całości obejrzeć się nie da, bo kamera nie sięga. A często aż się prosi, żeby spojrzeć z innej strony na jakąś świątynię czy wioskę, bo wyglądają nader kusząco – gracz, niestety, musi obejść się smakiem i widokiem kilku filarów na samej krawędzi. To smutne.
No i już zastrzeżenie czysto z perspektywy konkretnego gracza – Fraa w tej chwili ma postać na dwudziestym poziomie i musi stwierdzić, że do tego czasu bardzo niewiele sprzętów znalazła dla casterów – wszystkie znalezione rzeczy przeznaczone były raczej dla wojaków: z siłą, zdrowiem, obroną i tego typu bonusami.
No i jednak brakuje jakiegoś urozmaicenia w wyglądzie sprzętów – gracz przyzwyczajony do ekwipunku z WoW-a nagle zaczyna cierpieć na „Ueeee, tu wszystko wygląda tak samo!”. W ogóle kreator postaci byłby mile widziany, ale to już takie zboczenie kawiarki – ona uwielbia kreatory postaci. Tymczasem tutaj można zmienić jedynie początkowy kolor tuniki. Za to więcej poszaleć gracz może przy rozwijaniu umiejętności postaci, jako że ten system jest akurat dość rozbudowany.

Fraa myśli, że Titan Quest jest naprawdę dobrą grą. Powinna sprawić frajdę zarówno miłośnikom tradycyjnej siekaniny hack'n'slash, jak i różnym fanatykom grecko-mitologicznym. Nie tylko greckim, oczywiście, jako że graczowi przyjdzie odwiedzić i inne krainy, o czym Fraa już wspominała.


Obniżając więc za niemożność obrócenia kamery i brak kreatora postaci, jak również sporą powtarzalność potworów (kilka typów, które ciągną się jak Grecja długa i szeroka), na chwilę obecną okrągłe, brzuchate:


8/10.


poniedziałek, 22 listopada 2010

Monologi znad kawy (1) - Fraa a cappella

(źródło)
Czyli cykl luźnych wpisów o czymbądź, kontynuacja „Słowa na Niedzielę”.
Dziś bardziej do słuchania.

Fraa nigdy nie ukrywała, że nie zna się na muzyce. Zresztą, łatwo to zauważyć na blogu – nigdy nie poświęciła żadnego wpisu płycie ani kapeli, a najbardziej muzyczna notka, jaka się pojawiła, dotyczyła szant, choć i to od strony raczej tekstowej, aniżeli melodycznej.

Tym razem jednak Fraa postanowiła się uzewnętrznić muzycznie.

Kawiarka nie ukrywa, że preferuje utwory, które zawierają muzykę. Jako „muzykę”, Fraa tu rozumie coś, co można na przykład wybrzdąkać na gitarze albo przynajmniej wyartykułować na dudach, a nie odgłosy gdzieś pomiędzy lodówką z popsutym agregatem a próbami rozruszania samochodu bez płynu w akumulatorze. W całej swojej ignorancji, Fraa więc odrzuca wszelkie kawałki techno czy trance. W ogóle dla kawiarki elektronika jest w porządku, ale nie jako podstawa do tworzenia kolejnych przebojów. Obok melodii do wyplumkania na jakimś instrumencie (UltraMixer nie jest instrumentem muzycznym!), Fraa lubi śpiew (utwory instrumentalne to nieco inna para kozaczków). Śpiew, a nie postękiwanie, recytację czy bluzgu-bluzgu, nie mam mózgu. Siłą rzeczy więc, oprócz gatunków wcześniej wymienionych, odpada hip-hop (w którym akurat melodia nawet czasem się pojawia, zazwyczaj zerżnięta z jakichś klasyków, ale się pojawia).

I tutaj pojawia się klu programu: w tym wszystkim Fraa szczególną słabość ma do zespołów wykonujących piosenki a cappella.

Kawiarka może chyba całkiem łatwo wytłumaczyć, na czym to polega: śpiewając a cappella, siłą rzeczy niemal wszystko zależy od umiejętności wokalnych poszczególnych członków zespołu. Oczywiście, Fraa jest świadoma tego, że elektronika ma tu swoje trzy grosze do dodania, ale umiejętności są jednak niezbędne i kawiarka ośmieli się stwierdzić, że bez nich będzie rzyć blada, a nie piosenka.
Banana Boat, Sosnowiec 2008 (źródło)
Oczywiście zespołów wykonujących piosenki a cappella jest mnóstwo, z tym że nieczęsto celują one w te gatunki, które są bliskie kawiarce. Dlatego też Fraa z prawdziwym entuzjazmem podchodzi do tych twórców, którzy jednak wpasowują się w jej gusta muzyczne.
Najczęściej pada na szanty. Ładnych kilka lat temu (sześć? Siedem?) kawiarka miała przyjemność posłuchać piosenek żeglarskich w wykonaniu zespołu Klang. Fraa pamięta, że przed występem byli zapowiadani jako jedyny kwartet śpiewający na osiem głosów. Czy jakoś tak. Prawdę powiedziawszy, panów jest chyba nieco więcej, choć istnieje szansa, że na koncercie nie pojawili się w komplecie.
Tak czy tak, od tamtej pory Fraa szukała czegoś „w podobie” – i szybko znalazła. Okazało się, że Ryczące Dwudziestki nierzadko bawią się w coś w ten deseń, co wychodzi im bardzo przyjemnie. Jednakże prawdziwa uczta dla a-cappello-skrzywionego ucha kawiarki przyszła wraz z pojawieniem się zespołu Banana Boat.

Panowie istotnie korzystają jeno z własnych głosów i stosownie podrasowanych mikrofonów, dając w efekcie genialne koncerty, podczas których człowiek nawet nie zauważy, że
eeej! Przecież tam nie ma żadnej gitary! A za ogromnymi umiejętnościami Bananów przemawia choćby to, że  kiedy podczas jednego z ich koncertów wysiadł prąd, wcale nie przeszkodziło to w kontynuowaniu imprezy. Na zakończenie reklamowania Bananów, warto wspomnieć o Day-Oh! (Banana Song), piosence, która została zaadaptowana przez zespół chyba ze względu na jej bananowatość. Fraa lubi zespoły z poczuciem humoru.

Van Canto (źródło)
Oczywiście szanty szantami, ale kawiarce zdarza się słuchać również innych gatunków muzycznych.
I ostatnio pojawiło się olśnienie – olśnienie to, o dziwo!, pochodzi z Niemiec (A Fraa musi tu wspomnieć, że nie cierpi Niemców, jak jednak widać – czy raczej słychać – dobra muzyka wszędzie się trafi, zresztą kawiarka nie ukrywa, że jest parę innych niemieckich zespołów, które lubi) i nazywa się Van Canto. I – żeby dopełnić śmieszności sytuacji – jest to zespół powermetalowy.

Metal bez gitary, power metal a cappella? Zabawne, ale prawdziwe. No, ten brak instrumentów nie jest tu taki doszczętny – Van Canto korzystają z perkusji, a od czasu do czasu pojawi się też gitara, choć sporadycznie.
Po pierwsze: jest to zespół, który ma poczucie humoru. Albo – nawet jeśli nie ma – świetnie udaje, że ma. Właściwie kawiarce to wystarczy.



Powyżej mogliście Państwo zapoznać się z coverem piosenki Rebellion Grave Diggera. Tego właśnie Van Canto narobili sporo: coverów. W tym akurat przypadku, Fraa uważa, że nowa aranżacja przerosła oryginał, który jest tak epicki, że sam może mówić, co jest epickie. W swojej epickości jednocześnie jest... po prostu nudny.
Również nieźle wypadł cover Wishmastera, a Fraa stwierdziła, że Nightwish zrobiłby o wiele lepszy interes, gdyby po Tarji zatrudnił Ingę Scharf, zamiast niewydarzonej Anette Olzon. Ta pierwsza przynajmniej umie śpiewać.
Przeuroczy jest również cover Bard's song Blind Guardiana.
Niefortunnie za to, zdaniem kawiarki wypadła aranżacja a cappella Fear of the dark Ironów. Niby Van Canto robią wszystko jak trzeba, jest to ichnie dumdumdum, są fajne głosy, ale po prostu piosenka w ich wykonaniu nie ma za grosz tak zwanego przypierdu. Do oryginału, niestety, się nie umywa.
Van Canto:

Iron Maiden:
Natomiast jeśli tylko Van Canto nie będą robić coverów Ironów, to Fraa jest bardzo za. Bo zespół brzmi świetnie, a człowiek słuchając zapomina, że to przecież jest a cappella. Momentami nawet w miejscach, gdzie jest tylko perkusja, niemal słyszy się gitarę.


Kończąc więc muzyczne wynurzenia, Fraa oświadcza, że czeka na więcej tego typu perełek.

niedziela, 21 listopada 2010

Wielka Kolekcja Westernów (I.6) - "W samo południe"

Wielka Kolekcja Westernów - tom 6.

Tradycyjne wyobrażenie pojedynku z prawdziwego zdarzenia musi zawierać kilka niezbędnych elementów: pozamykane okiennice, jedna, piaszczysta uliczka w typowym miasteczku Dzikiego Zachodu, dwaj kowboje i zegar wskazujący samo południe. I, naturalnie, toczące się tumbleweeds (wszystkie polskie nazwy na tę roślinę brzmią idiotycznie, toteż Fraa używa określenia angielskiego). Prawie wszystkie te elementy znalazły się w westernowym klasyku klasyków, czyli produkcji Freda Zinnemanna z 1952 roku, W samo południe (High Noon). Film, nawiasem mówiąc, o tyle bliski kawiarczym rodakom, że wykorzystany do wyborów roku 1989.

(...)
[tu Fraa przewała pisanie i wróciła po jakiejś godzinie, kiedy miała już przesłuchane wszystkie kawałki Van Canto dostępne na jutubie]

Po kolei więc.
Pierwszy rozdział książeczki dołączonej do kolekcjonerskiego wydania zawiera garść informacji dotyczących produkcji filmu: w jakich warunkach był kręcony (antykomunistyczna nagonka w Hollywood), że Gary Cooper miał wrzody, że reżyser nie zgadzał się na pokolorowanie filmu twierdząc, że czerń i biel doskonale wpasowują się w treść i tak dalej. Fraa z radością znalazła też ciekawostki takie jak:
Dokładnego czasu akcji nie można określić. Pojawia się jednak pewna wskazówka chronologiczna. Uciekający z miasta sędzia zwija flagę USA, by zabrać ją ze sobą. Flaga ma 37 gwiazdek, co oznacza, że pochodzi z okresu między przyłączeniem się Nebraski jako 37. stanu, co nastąpiło 1 marca 1867 roku, a przyjęciem do USA Kolorado 1 sierpnia 1876 roku.” (s. 4)
Jedyne poważniejsze zastrzeżenie, jakie ma kawiarka do tego rozdziału, to pójście za idiotyczną polską tendencją do tłumaczenia nazw, które powinny zostać w oryginale: więc na stronie 9. pojawia się obok Supermana i Batmana (mimo wszystko dobrze, że nie SuperCzłowieka i Człowieka-Nietoperza) niejaki „swobodny jeździec” – minęła chwilka, nim Fraa skojarzyła, że chodzi o Easy Ridera.

Rozdział drugi traktuje o stróżach prawa rozmaitego asortymentu: zarówno szeryfach, jak i niezależnych najemnikach. Tak więc obok Wyatta Earpa i Patricka Garretta pojawił się Bill Hickok. Przyjemna lektura, ale otwierający ją wstępniak co najmniej dziwny. Postawiona w nim teza brzmi:
„W westernach szeryfowie pełnią funkcję szlachetnych i prawych rycerzy, nieskazitelnych bohaterów, obrońców słabych i pogromców zła.”
Dalej jest o tym, że w rzeczywistości wcale nie było tak pięknie.
Rzecz w tym, że Fraa absolutnie nie może się zgodzić z tym uogólnieniem. Na palcach jednej ręki potrafi na chwilę obecną zliczyć szeryfów wpisujących się w ten schemat – prawda jest taka, że szeryfów w westernach jak mrówków i nie ma reguły. Jedni są dzielni i rycerscy, inni to leniwe mendy, jeszcze inni próbują w spokoju dożyć emerytury, są szeryfowie tchórzliwi, są lojalni, są czarni (sasasa...) i tak dalej.

W ostatnim rozdzialiku można znaleźć wiadomości o Garym Cooperze, Grace Kelly oraz reżyserze Fredzie Zinnemannie, więc tym razem dość ubogo.

kadr z filmu High Noon: Helen i Amy
Tyle o samym wydaniu, a teraz coś o filmie.
W dniu swojego ślubu, o godzinie 10:35, szeryf Will Kane (Gary Cooper) dowiaduje się, że do miasteczka pociągiem w południe przyjedzie Frank Miller (Ian McDonald), przestępca, którego Will zamknął przed kilku laty. Szeryf ma do wyboru: udać, że nic się nie dzieje, wsadzić na wóz młodą żonę i odjechać z nią na wieś, zresztą zgodnie z pierwotnym planem, lub zostać i stawić czoła Millerowi. Nietrudno się domyślić, że wspomniana małżonka, Amy (Grace Kelly), będzie namawiała męża do czmychnięcia z miasta. Nietrudno również zgadnąć, że szeryf się nie złamie.
Łamią się jednak wszyscy inni i coraz wyraźniej widać, że w decydującej godzinie Kane zostanie sam.

Fabuła filmu obejmuje więc półtorej godziny oczekiwania (od ślubu do przyjazdu Franka) – akcja dzieje się niemal w czasie rzeczywistym, co podkreśla pojawiający się jak refren zegar, nieubłaganie odmierzający kolejne minuty do południa. Napięcie stopniowo narasta, podczas gdy Will próbuje znaleźć pomocników i uporać się ze sprawami osobistymi.
Jednocześnie pojawia się wątek Helen Ramirez (Katy Jurado), która na wieść o tym, co się dzieje, postanawia wyjechać ze znienawidzonego miasta. Jak sama stwierdza, dla samotnej Meksykanki to okropne miejsce, a wraz z potencjalną śmiercią Willa, umrze również masteczko. Helen ma swojego absztyfikanta, Harveya (Lloyd Bridges), który usiłuje pokazać wybrance, że jest prawdziwym mężczyzną.
Wątki Willa, Harveya, Helen i Amy przeplatają się, widz poznaje wiążące ich relacje w – być może – ostatnich minutach, w jakich w ogóle bohaterowie będą się mogli wdać w jakiekolwiek relacje. Nie tylko postawy tej czwórki są ukazane z całą dokładnością. Pozostali mieszkańcy miasta również dzielą się na mniejsze i większe grupki, są wśród nich ludzie dzielni, są i tacy, którzy po prostu chcieliby przeżyć w spokoju.
Niezależnie jednak od wszystkich przebłysków nadziei, Will czuje coraz mocniej, że w samo południe będzie opuszczony i zostawiony właściwie na śmierć.

Oprócz zaprezentowania więc różnorakich oblicz strachu, widz dostaje też potężny obraz samotności i opowieść o lojalności – zarówno względem bliskich osób, jak i wobec pewnych zasad.

Jednakże dla kawiarki najciekawszy jest wątek Helen i Amy. Rzecz w tym, że Amy jest kwakierką. Kiedy tylko rysuje się ryzyko strzelaniny, panna młoda chce uciekać – jak się okazuje, z mężem lub mimo męża. Wskutek traumy z dzieciństwa, ta poczciwa kobieta nie może patrzeć na broń. Will, znając jej stanowisko w tej sprawie, nie próbuje zatrzymać żony. Widzowi za to serwuje się portret kobiety, która musi wybierać między wiernością ukochanemu a swoją ideologią i wiarą.
To znaczy tak zapewne miało to wyglądać.

Fraa, niestety, widziała jedynie dziunię w czepeczku, która poślubiła szeryfa, a jak tylko pojawia się jakieś niebezpieczeństwo, paniusia zadziera kiecę i śmiga na stację kolejową. Fraa widzi dziunię, która najpewniej przysięgała przed chwilą wierność na dobre i złe (przysięga nie jest pokazana w filmie), po czym cała ta wierność ulatuje w niebyt, bo bidulka Amy nie lubi strzelania.
Podobne do kawiarczego podejście ma tutaj Helen – Helen to dawna ukochana Willa, która jednak w żaden sposób nie rości sobie do niego praw świadoma tego, że ten rozdział z ich przeszłości został zamknięty. Dlatego Meksykanka również nie zamierza pomóc szeryfowi, co więcej – chce odjechać tym samym pociągiem co Amy. No ale właśnie: Helen nie jest żoną Willa. Co więcej, Helen w pięknym stylu okazuje swoją pogardę Amy i deklaruje, że gdyby Will był jej mężczyzną, nigdy by go nie opuściła. Najfajniejsze w tym wszystkim jest to, że Ramirez brzmi w tym bardzo wiarygodnie – Fraa jest przekonana, że istotnie gdyby to Meksykanka była na miejscu nieporadnej kwakierki, bez wahania sięgnęłaby po broń i stanęła u boku męża w samo południe. Być może kawiarka bardzo chce w to wierzyć, a być może to zasługa genialnej Katy Jurado, w każdym razie Helen tym samym wybija się na kawiarczą ulubioną postać z tego filmu. Bo dorabiania ideologii do własnego tchórzostwa Fraa nie kupuje.

W filmie jest jeszcze jeden bohater, którego kawiarka polubiła od pierwszego wejrzenia: Jack Colby, jeden z bandy Franka. Głównie czeka na stacji. Dlaczego Fraa go wyłowiła spośród innych i skoncentrowała na nim większą uwagę? Też nie wiedziała przez jakiś czas, aż do dzisiaj. Jacka gra nikt inny, jak Lee Van Cleef. A Lee Van Cleef po prostu zwraca uwagę i tyle.

Nie można nie wspomnieć o muzyce z filmu High Noon, która została nagrodzona dwoma Oscarami (za muzykę i za piosenkę – po raz pierwszy przyznano nagrodę piosence nie z musicalu).


Oto są wczesne lata pięćdziesiąte. Fraa musi przyznać, że istotnie ten kawałek ma swój klimat, doskonale zresztą pasujący do filmu.

W samo południe to naprawdę świetny film. Kawiarka tylko nie może przeboleć Amy. Brrr.

9/10








What kind of woman are you? How can you leave him like this? Does the sound of guns frighten you that much?
I've heard guns. My father and my brother were killed by guns. They were on the right side but that didn't help them any when the shooting started. My brother was nineteen. I watched him die. That's when I became a Quaker. I don't care who's right or who's wrong. There's got to be some better way for people to live. Will knows how I feel about it.
I hate this town. I always hated it – to be a Mexican woman in a town like this.
I understand.
You do? That's good. I don't understand you. No matter what you say. If Kane was my man, I'd never leave him like this. I'd get a gun. I'd fight.
Why don't you?
He is not my man. He's yours.
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...