Autor: Tom Wolfe
Tytuł: Najlepsi. Kowboje, którzy
polecieli w kosmos
Tytuł oryginału: The Right Stuff
Tłumaczenie: Jan Kraśko
Miejsce
i rok wydania:
Warszawa 2018
Wydawca: Agora SA
Jakoś
tak wyszło, że jak ostatnio chciałam kupić w internetach jedną książkę, to
kupiłam trzy. Najlepsi… to właśnie trzecia z nich (dwie poprzednie już
się tu pojawiły). I muszę przyznać, że w sumie trochę nie wiedziałam, po co
sięgam. I nie chodzi mi tu o sam temat – tutaj zajawka na stronie wydawcy była
dość czytelna. Ale, kiedy książka już była w moim koszyku, zaczęłam czytać o
niej jakieś notki na książkowych portalach i okazało się, że to w ogóle jakiś
absolutny klasyk, gigant reportażu, kultowa pozycja napisana czterdzieści lat
temu (filmowa adaptacja – „Pierwszy krok w kosmos” – weszła na ekrany kin
zaledwie cztery lata później) i w ogóle wstyd, że o tym nie słyszałam, a
jeszcze bardziej wstyd, że nie znałam autora, który zapoczątkował nurt Nowego
Dziennikarstwa.
No
to niniejszym już nie wstyd, bo przeczytałam od deski do deski. I faktem jest,
że istotnie chyba renoma tej książki nie wzięła się znikąd.
Nie
jestem reportażową wyjadaczką, to fakt. Z drugiej jednak strony, parę pozycji z
tego gatunku już przeczytałam i mniej-więcej ogarniam, na czym rzecz polega.
Tak myślę. Ale z całą pewnością nigdy w życiu nie czytałam czegoś takiego jak Najlepsi….
Tego się w ogóle nie czyta jak reportażu. To niesamowicie wciągająca powieść po
trosze sensacyjna, po trosze kryminał, jest mnóstwo humoru, mnóstwo emocji i
bardzo wyraźne budowanie konkretnego klimatu. Nie umiem powiedzieć, czy autor
stara się o obiektywizm – wydaje mi się, że niekoniecznie. Bo wszystko jest
dokładnie takie, jak w polskim tytule: bohaterowie książki, czyli pierwsza
siódemka amerykańskich astronautów, to najprawdziwsi kowboje. Dają czadu,
każdego dnia narażają życie, ale o tym nie mówią, biją rekordy i wspinają się
na szczyt tajemniczego zigguratu, z którego mogą patrzeć na świat i na którym
są przez ten świat oklaskiwani. Ludzie patrzą na nich ze łzami w oczach, a oni po
prostu mają w sobie to coś – to niewypowiedziane coś, niezbędne najpierw do
zrobienia kariery jako pilot, potem zaś – astronauta.
Niemniej
nie mam powodu wątpić w zaprezentowane w książce fakty i zdarzenia. A te,
niezależnie już od narracji, są same w sobie fascynujące. Począwszy od bicia
rekordów w samolotach. Bo przecież pierwsze 20% Najlepszych… nie ma ani
słowa o kosmosie czy o NASA. NASA w ogóle jeszcze nie istnieje. Są tylko oni:
dzielni piloci, którzy przebijają się przez barierę dźwięku w samolocie
zamkniętym na kij od miotły i ze złamaną ręką. Jak bardzo kozaccy oni jeszcze
mogliby być?
Autor
solidnie odmalowuje też całe tło: przede wszystkim więc, żony pilotów. Kobiety,
do których domu każdego właściwie dnia może zastukać smutny pan z wiadomością o
śmierci małżonka. I które też muszą sobie radzić, wspierać się nawzajem i
zajmować rodziną.
Jest
też świat wielkiej polityki, konflikty na samym szczycie, zimnowojenny kontekst
i lęk przed sowietami, którzy z orbity zaczną zrzucać na USA bomby wodorowe, są
niesnaski w NASA, ponury wątek wysyłania w kosmos szympansów, wreszcie też:
napięcia między siódemką naszych tytułowych kowbojów.
Co
mnie zresztą całkiem mocno uderzyło, ponieważ ciągle w głowie mam to, co Mike
Massimino pisał o filmie The Right Stuff. Podkreślał wiele razy, jak
urzekło go to, że ta siódemka stworzyła rodzinę, że byli jak siedmiu
Muszkieterów, że właśnie ta atmosfera wzajemnego wspierania się i wspólnego dążenia
do wielkiego celu tak bardzo go uwiodła. A tymczasem co jak co, ale w książce
akurat tego nie wyczułam. Nie wiem, może film to trochę przeinaczył (głupia
rzecz, jeszcze nie widziałam), a może po prostu patrzę na rzeczy nieco inaczej niż
Massimino. Ale to właśnie mi się podobało, że Pierwsza Siódemka, choć przez
media i opinię publiczną traktowana jako dość jednolita grupa, tak naprawdę
składała się z bardzo zróżnicowanych charakterów, między którymi bardzo różnie
się układało. Na przykład: pozostałą szóstkę niezmiennie irytował John Glenn.
To strasznie fajne, bo czytając daje się wyraźnie odczuć, że to prawdziwi ludzie
z krwi i kości, a nie posągi. A jednocześnie to ich w żaden sposób nie
umniejsza, są nadal chojrakami i kowbojami, najlepszymi z najlepszych.
No
i ten język: swobodny, luzacki – jakby całą rzecz opowiadał mi podjarany
tematem koleś przy wspólnym piwie. A jednocześnie jest w tej opowieści świetny
rytm, niemal melodia, nawet z refrenem, która sprawia, że przez Najlepszych…
się po prostu płynie.
To
świetna książka. Jeśli ktoś się interesuje historią podboju kosmosu, to… to pewnie
już ją zna. Jak się nie interesuje, to jak dla mnie – po tej lekturze się
zainteresuje. Pełno fantastycznych opowieści, szczegółów z pierwszych lotów, wrażenia
astronautów i tych pilotów, którzy odpadli w trakcie selekcji. Czyta się
błyskawicznie, a wprowadza człowieka w zupełnie inny, niemal fantastyczny świat.
Mój
Boże! Być w Edwards pod koniec lat czterdziestych i na początku
pięćdziesiątych! Nawet na ziemi! Usłyszeć jeden z tych niezwykłych grzmotów
dochodzących stamtąd, z nieba, z wysokości dziesięciu tysięcy pięciuset metrów,
jeden z tych gromów przetaczających się nad pustynią, i wiedzieć, że w tej
właśnie chwili któryś z Błękitnych Rycerzy odpalił silniki… X-1, X1A, X-2, D-558-1,
rakiety koszmarnego XF-92A, pięknego D-558-2, wiedzieć, że za kilkanaście sekund
dotrze tam, gdzie nie ma praktycznie powietrza, do wrót kosmosu, gdzie w
południe świecą gwiazdy i Księżyc, że będzie leciał w atmosferze tak rozrzedzonej,
iż przestają w niej obowiązywać prawa ziemskiej aerodynamiki, skutkiem czego
samolot może zerwać się w płaski korkociąg, zawirować jak miseczka owsianki na
wypolerowanym blacie, a później runąć w dół, zacząć spadać na łeb na szyję, w
sposób absolutnie niekontrolowany, jak kamień, jak cegła…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz