(źródło) |
Jak wspomniałam
przy okazji pisania o ostatnich Piratach…,
po seansie przeskoczyliśmy do innej sali kinowej na kolejny film. Filmem tym
byli właśnie Strażnicy Galaktyki vol. 2.
Co ja mogę
powiedzieć? To był ogólnie wieczór udanych filmów, no. Nie ukrywam, miałam
pewne obawy co do Strażników…,
szczególnie chodziło mi o wątek Star-Lorda i Gamory: bałam się, że fabuła
będzie rozmemłana i podporządkowana historii trudnej miłości dwojga bohaterów,
którzy w jedynce mieli się ku sobie (wszak to właśnie się przytrafiło
nieodżałowanemu sequelowi Hellboya). Dodatkowo muszę przyznać, że miałam już
troszeczkę dość małego Groota. Tak, ja też uwielbiałam tę postać w pierwszej
części, ale serio: w którymś momencie strach było otworzyć lodówkę. Internety
rzucały we mnie zabawkami z małym Grootem, fanartami z małym Grootem, kurde –
przepisami na torty w kształcie małego Groota! Świat oszalał na punkcie małego
Groota, więc ja – dokładnie tak samo jak było z Osłem ze Shreka – zaczęłam go nienawidzić.
A jednak Strażnicy Galaktyki vol. 2 wyszli
obronną ręką z obu tych problemów i chyba się przy tym nawet nie spocili.
Przede wszystkim,
ten nieszczęsny wątek miłosny – z mojego punktu widzenia raczej niezbyt
interesujący – został w zaskakującym stopniu pominięty. Oczywiście, tu i ówdzie
mamy wyraźne znaki na niebie i ziemi, że coś jest na rzeczy. Bah, raz to jest
powiedziane zupełnie wprost. Ale film poświęca temu wątkowi zaledwie parę scen,
nie pozwalając, by romans zdominował fabułę. I to jest dokładnie taki sposób
prowadzenia historii miłosnych, jaki lubię: dzieje się – ale dzieje się raczej
w tle. Na pierwszym planie zaś mamy problem ojcostwa. Ale o tym za chwilę.
Moja druga obawa –
Groot – również okazała się nieuzasadniona. Pomijając początkową scenę, w
której malec tańczył, a w tle odbywała się rozwałka (scena, jak na mój gust,
milion razy za długa i mnie naprawdę bardziej ciekawiło mordowanie tego
kosmopotwora niż tańczący trzecią minutę Groocik), przez resztę filmu
młodociany ent miał akurat tyle czasu antenowego, ile potrzebował, żeby
pozostać interesującym i uroczym, a nie zacząć nużyć czy irytować.
(źródło) |
No dobrze – to
udało mi się określić, o czym nie
byli Strażnicy…. Teraz może czas
przejść do rzeczy?
Będą spoilery, bo tym razem nie bardzo mi się chce ich
unikać. Przepraszam.
Jak wspomniałam:
problem ojcostwa. To znaczy właściwie ten film w dużej mierze pozostaje tym,
czym była pierwsza część: opowieścią o rodzinie. I to naprawdę ładną opowieścią
o rodzinie – takiej, wbrew pozorom, bardzo realistycznej, mającej wiele
problemów ze sobą, sporo konfliktów, wyraźne różnice charakterów. Ale rodziny się
nie wybiera, rodzinę się kocha. I vol. 2
nie odchodzi od tej idei, natomiast wysuwa na pierwszy plan kwestię ojca.
Oczywiście, to tak
naprawdę nie jest nic oryginalnego, że między opiekunem/nauczycielem a uczniem
powstaje więź, która jest mocniejsza niż roszczenia ewentualnego naturalnego
ojca. Dla Luke’a drożsi byli Owen czy Obi-Wan niż Vader, dla Frodo – ojcem był
Bilbo. Nie wspominając o profesorze Xavierze, który zastępował ojca całej masie
podopiecznych. W Strażnikach…
dostajemy konfrontację Ego (Kurt
Russell) i Yondu (Michael Rooker). I
moim zdaniem, to wyszło bardzo fajnie. Charakter prawdziwego ojca Star-Lorda
nie jest od początku oczywisty, stopniowo też poznajemy mroczne tajemnice
niebieskiego przemytnika. To może nie najbardziej odkrywczy wątek w kosmosach,
ale został przedstawiony ładnie, tu i ówdzie wzruszająco i w taki sposób, że ja
nie mogę nie uwielbiać Yondu.
(źródło) |
To znaczy bądźmy
szczerzy: po pierwszej części Strażników…
ja już go i tak uwielbiałam. Nie miał tam wielkiej roli, ale wystarczającą,
żeby chwycić za froowe serduszko. Tutaj twórcy pozwolili mu rozwinąć skrzydła.
Wysunięcie tej postaci na tak bardzo przedni plan przekroczyło moje najśmielsze
oczekiwania. Miał zwyczajnie fajne sceny, miał też zabawne, nie zabrakło
wzruszających. Założył sobie bardziej wypasionego irokeza. Zrobił niekiepski
rozpiździel za pomocą jednej strzałki. Nauczył Star-Lorda korzystania ze
Szmocy. A wreszcie też – uratował dzień. Serio, Yondu zgarnął całą zajebistość,
jaka może być dostępna w filmie tego typu.
Oczywiście, skoro tak
bardzo pozwolił mi się polubić, musiał zginąć. Wszak dopiero co pożegnałam się
z kapitanem Barbossą, czemu by teraz nie z Yondu? Tak, tak, wszyscy, z którymi
o tym rozmawiam, mówią, że przecież oni wiedzieli, że to tak się skończy, odkąd
Stakar (Sylvester Stallone)
powiedział o tym pogrzebie, co to go miało nie być. A ićcie Państwo w uj. Ja
najwyraźniej tego typu filmy oglądam zupełnie inaczej. Ten przełącznik w mózgu
odpowiedzialny za „co będzie dalej?” mam po prostu wyłączony i chłonę radośnie
to, co mi podsuwa film w danej chwili. Przy rozmowie Yondu ze Stakarem ani
przez ułamek sekundy nie zastanawiałam się, do czego to może doprowadzić. Cieszyłam
się, że Stallone taki fajny i było mi smutno, że Yondu taki bidny. Ot, tyle.
Toteż praktycznie do końca filmu miałam nadzieję, że jednak jakoś się to ułoży.
I się nie ułożyło. Ale, tak jak w przypadku Barbossy, nie mam aż tak wielkiego
żalu. To znaczy mam, ale jestem usatysfakcjonowana tym, jak film pokazał tę
śmierć. Myślę, że uratowanie protagonisty, uroczysty, całkiem wzruszający pogrzeb,
powszechny hołd i fajerwerki w kosmosach to dość uczciwa cena za zabicie mojego
ulubionego bohatera. Na ten przykład Fili nie miał tyle szczęścia.
(źródło) |
Kiedy teraz o tym
myślę, to chyba najnowsi Strażnicy… uderzyli w nieco poważniejsze tony niż
pierwsza część. To znaczy jasne, nadal mamy mnóstwo, MNÓSTWO humoru, ale chyba
tych rodzinnych problemów jest odrobinę więcej niż poprzednio. Tym bardziej, że
na drugim planie mamy jeszcze relację Gamory i Nebuli (którą nadal bardzo
lubię).
Co jeszcze? No cóż,
Tommy Flanagan jak zwykle ginie, ale za to dostajemy Davida Hasselhoffa,
Howarda the Duck oraz nieślubne dziecko Gotreka i Worfa – Taserface’a. Zawsze
coś.
Obawiam się, że
mogła mi wyjść bardziej notka o Yondu niż o filmie jako takim. W każdym razie świetnie
się bawiłam w kinie, a Strażników
Galaktyki vol. 2 uważam za fajnych ponad oczekiwania. Jestem całkowicie
przekonana, że obejrzę ich jeszcze nie raz.
– I am Groot.
– What's that?
– He says,
"Welcome to the frickin' Guardians of the Galaxy!" Only he didn't use
"frickin'".
I 3 obejrzymy. https://www.youtube.com/watch?v=GzQwKLNX0aA
OdpowiedzUsuńJako żywo! :D
Usuń