(źródło) |
Byłam.
No,
a przynajmniej coś w tym rodzaju. Prawie-byłam…? Nordcon trwał od środy do
soboty włącznie, a mi udało się dotrzeć na kawałek czwartku i piątek. Nie jest
to może spektakularne, ale wciąż o
półtora dnia więcej niż kiedykolwiek wcześniej.
W
czwartek wyrwałam zaraz po pracy. Okazało się zresztą, że dojazd do Jastrzębiej
Góry jest z Gdyni całkowicie świetny, bo PKS z Gdyni Głównej jeździ co
godzinę-pół (w zależności od pory dnia), a przystanek w Jastrzębiej jest tuż
obok miejsca akcji.
Na
miejscu zaś była już Siem, która zjechała na północ nieco wcześniej.
W
ogóle pierwsze wrażenie z imprezy było natychmiastowo pozytywne: szybka
rejestracja, ładnie wydany informator, no i przypinka. Lubię przypinki. Dokupiłam
sobie przy akredytacji jeszcze kubek i koszulkę – i tu także jestem zadowolona,
szczególnie projekt koszulkowy jest rewelacyjny. W dodatku był bardzo fajnie,
konsekwentnie roztaczany klimat związany z tematem przewodnim tegorocznej
edycji Nordconu. Zresztą, ta mocna tematyczność zdecydowanie mi się spodobała,
podobnie jak lokalizacja, gwarantująca przyjemne odcięcie od rzeczywistości. I
już nawet chyba pojmuję trochę ten system rekomendacji i tak dalej, konieczny,
żeby w ogóle się na Nordcon dostać. Przy całym swoim braku konwentowego
doświadczenia, i tak czułam różnicę w ludziach.
Miałam
co prawda początkowo złe przeczucia, bo mi wszyscy opowiadali, że ten cały
Nordcon to tak naprawdę kilkudniowe chlanie ze znajomkami w hotelu na końcu
świata (co jedni zaliczali na plus, inni zaś na fuj-fuj), a nie żaden konwent –
no a ja zdecydowanie chciałam czegoś innego. Okazało się jednak, że te pogłoski
to były mocno przesadzone, bo program był bardzo ciekawy, nie natknęłam się też
na żadne rażące mankamenty organizacyjne (rażące mnie – randomowego słuchacza.
Nie wiem, ma się rozumieć, jak to wyglądało na przykład z perspektywy
prelegentów). No i, choć co prawda nie nocowałam w hotelu, to jakoś nad ranem w
piątek nie natknęłam się na zarzygane korytarze i toalety. Chyba więc jednak da
się żyć.
Aha,
fajne było też położenie nacisku na część rozrywkową, a nie na targową: stoisko
z gadżetami i koszulkami było całe jedno. Acz nie przeczę, ucieszyłabym się,
gdyby było na nim coś ciekawego, bo w sumie wybór nędzny i przez to nie nabyłam
żadnego suwenira dla Ulva. Optymalne byłoby jedno-dwa stoiska, ale z jakimś
ciekawym, urozmaiconym wyborem towarów.
Jeśli
chodzi o sam program: w czwartek udało mi się podczepić pod ludzi, którzy szli
na konkurs „Rozpoznaj Obcego”, prowadzony przez Izabelę Madeję. I, prawdę
mówiąc, to był chyba najsłabszy punkt z tych, na które w ogóle udało mi się
załapać. Nie znaczy to, że był faktycznie zły: po prostu jak na konkurs, to
jednak strasznie jakoś to bałaganiarsko wyszło, jakby prowadzącej zabrakło pomysłu
na ogarnięcie ludzi (co, mam wrażenie, zaowocowało zupełnie dziwnym i
niespodziewanym skarceniem jednego z uczestników za to, że cośtam pokrzykiwał).
Niemniej przekonałam się, że znam zdecydowanie więcej filmowych obcych niż
myślałam, a także – że absolutnie nie jestem typem zapamiętującym tekst książek
do tego stopnia, by później móc wskazać tytuł po cytacie.
Nie
wiem, kto wygrał konkurs, gdyż przed jego rozstrzygnięciem zmyliśmy się do
sąsiedniej sali, gdzie zaczynała się prelekcja Michała i Piotra Cholewów,
poświęcona sztucznym inteligencjom. Dokładnie tak jak się spodziewałam, była
rewelacyjna.
Później
zaś zajechałyśmy z Siemą do Gdańska na noc – ostatni PKS do Gdyni odjeżdżał o
20:18, a więc idealnie, żeby na spokojnie się wygrzebać na przystanek po
prelekcji.
Następnego
dnia udało nam się dotrzeć na godzinę 13:00, czyli zdążyłyśmy na warsztaty
„Inżynieria genetyczna zmieni wszystko. Na zawsze” Konrada „Białego”
Klepackiego. I całe szczęście, że zdążyłyśmy, bo to było ogromnie inspirujące i
fajnie przeprowadzone spotkanie. Ma się rozumieć, dawało się wyczuć, że
zaledwie ślizgamy się po powierzchni tematów, ale to w niczym nie
przeszkadzało. Ani słuchacze nie byli (przynajmniej nie wszyscy) fachowcami w
dziedzinie, ani to nie miał być wykład turbonaukowy, tylko warsztaty kreatywne.
I zaiste, teraz już z Siem wiemy, jakie będzie największe osiągnięcie ludzkości
w dziedzinie genetyki. I kiedy już te łyse mamuty zaczną skakać przez płonące
obręcze, zaklepujemy pierwsze bilety do cyrku.
Potem
było okienko, ale to tylko dlatego, że jesteśmy ślepe buły, bo tak naprawdę, na
to okienko została przeniesiona prelekcja o turystyce kosmicznej, ale nie
widziałyśmy wielkich ogłoszeń naklejonych na drzwiach…
Porzuciwszy
resztę wycieczki, dotarłam za to na opowieść Leszka Błaszkiewicza o SETI. I
znów: bardzo mi się podobało. Było fachowo, czytelnie i inspirująco i gdyby nie
to, że o 18:00 miałyśmy już postanowione odwiedzenie kolejnej prelekcji
Cholewów, to z całą pewnością zawitałabym na „Opowieściach o gwiazdach” wspomnianego
Leszka Błaszkiewicza. Po prostu świetnie się go słuchało.
Po
historii SETI miałam trafić na prelekcję o wszechświatach równoległych, ale
informacja o tym, że została przeniesiona, wisiała tuż obok tej o przeniesieniu
turystyki kosmicznej. Jasne więc, że tej też nie zauważyłyśmy zawczasu. Czyli
po prostu czekało mnie kolejne okienko, w czasie którego zresztą Siem dobiła z
powrotem do hotelu.
Potem
wstąpiłam na obchody trzydziestego jubileuszu Nordconu – ale stwierdziwszy, że
chyba jednak nie czuję się do końca na miejscu, zmyłam się stamtąd czym
prędzej. Okazuje się, że słuchanie wspominków, które nie są moimi wspominkami i
picie szampana z ludźmi, których totalnie nie znam, nie rysuje się dla mnie
jako coś w jakikolwiek sposób fajnego.
Ostatnim
dla nas punktem programu (no bo PKS o 20:18) była prelekcja Cholewów, tym razem
o kosmicznych kryzysach – czyli przegląd mniejszych i większych katastrof,
którymi najeżona jest historia podboju kosmosu. Niektóre historie trochę
zabawne, niektóre straszne, galeria nietuzinkowych postaci, no i oczywiście
znów tona inspiracji. Nie żałuję ani minuty.
Z
pewnym żalem, ale odpuściłyśmy sobotnie nordconowanie. Najprawdopodobniej
jechałybyśmy raptem na jedną-dwie prelekcje i – mimo dobrych dojazdów –
uznałyśmy to za przesadę.
Choć
bardzo skromne, uważam moje pierwsze spotkanie z Nordconem za zdecydowanie
udane. Podoba mi się atmosfera miejsca, staranne przygotowanie, tematyczność i
jakiś taki luz. Potrzebowałam tego po ostatnim Imladrisie, żeby jakoś odzyskać
wiarę w organizację takich imprez. Podobał mi się też brak mangi i anime. I
choć w piątek po południu złapałam, ma się rozumieć, kryzys w stylu „co ja tu
robię, to nie moje miejsce, idę do domu i zagrzebię się pod kołdrą, skąd nie
wyjdę przed emeryturą”, to dziś ośmielę się stwierdzić, że bardzo chcę wrócić
na Nordcon w przyszłym roku – i mam nadzieję, że uda się na dłużej i może nawet
z noclegami w hotelu…?
Strasznie
długa mi ta relacja wyszła jak na „mini”.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz