Autor: Colin
Thubron
Tytuł: Po Syberii
Tytuł
oryginału: In Siberia
Tłumaczenie: Dorota
Kozińska
Miejsce
i rok wydania: Wołowiec 2012
Wydawca:
Czarne
Niniejszym odhaczyłam przynajmniej część moich
tegorocznych założeń czytelniczych (przeczytać co najmniej dwa reportaże z
Czarnego). I chyba nawet mnie to cieszy, bo po ostatniej lekturze muszę sobie
zrobić przerwę od tego gatunku.
Jak wspomniałam w tytule, Po Syberii to rozkmina na temat bliższego i dalszego Wschodu (bo w
książce mkniemy faktycznie na przełaj przez caluśką Syberię) popełniona przez
przedstawiciela szeroko pojmowanego Zachodu – konkretnie: Anglika. A ja, polski
czytelnik, jestem jakoś pośrodku. I czuję, że tematy, które porusza autor, są
bardziej egzotyczne dla niego niż dla mnie. Czytam, jak się autor zadziwia nad
kolejnymi rzeczami, i myślę sobie „pfef, napisz mi coś, czego nie wiem”. Po raz
pierwszy mnie to uderzyło, kiedy pojawiła się wzmianka o Jekaterynburgu i
tamtejszych nazwach ulic, które co prawda zmieniono po śmierci Stalina, ale:
„Ilekroć jednak spytałem o drogę, na usta przechodniów pchały się stare, komunistyczne nazwy.”
Autor widzi w tym jakiegoś komunistycznego
ducha, który wisi nad ludźmi i tak dalej. A ja widzę w tym zwykłe
przyzwyczajenie, zero metafizyki. Ujmę to może tak: moim ulubionym kinem zawsze
było to na rogu Świerczewskiego i Marchlewskiego. Do podstawówki chodziłam przy
ulicy Lumumby (przez pół dzieciństwa zresztą zastanawiałam się, hu de fak is Lumumba), a do liceum – nieopodal Placu Dzierżyńskiego. Mimo że wszystko to
miało miejsce grubo po 1989, a na tabliczkach widniały nazwy odnoszące się do
Jana Pawła II, Solidarności i tego typu rzeczy. I to nie znaczy, że u mnie w
domu odczuwano jakąś dziką tęsknotę za PRLem – po prostu używano nazw, które
rodzicom towarzyszyły całe życie. Tak jak na sklepik pod domem wciąż mówię „u
Piotra”, mimo że fefnaście razy już się zmienił właściciel – i branża zresztą
też (od nabiału po ciuchy). Nie wiem, jak to wygląda w Anglii. Może Anglicy są
elastyczniejsi – a może nie mają wielu takich zmian. W każdym
razie to był jeden z momentów „autorze, o co ci w ogóle chodzi?”.
Było takich chwil więcej. Ot, z politowaniem
wzruszałam ramionami, kiedy czytałam o tym, jak to samochody „snują się
wężykiem między dziurami w nawierzchni ulicy Lenina”. No bo serio? Mam cyknąć
fotkę ulicy przy swoim osiedlu? W gruncie rzeczy nawet nie mogę mówić, że w
nawierzchni są dziury – bo tam po prostu nie ma nawierzchni.
Kiedy autor opisywał, jak to obudziły go świnie
pod oknem, miałam ochotę autentycznie się roześmiać – no bo c’mon, nas tu budzą
dziki i jakoś żyjemy. Choć przyznam, że jak pierwszy raz usłyszałam lochę z
młodymi, to myślałam, że to sąsiedzi postanowili zarżnąć niemowlę. Ale nie – to
tylko warchlaki w krzaczorach.
Wisienką na torcie tych – w moim odczuciu nieuzasadnionych
– zadziwień był epizod z pierogami z kapustą, którymi został poczęstowany
reportażysta. Podsumował to tylko jednym zdaniem: „Były ohydne.” – i tak
całkiem serio, ja w tym momencie po prostu już w to nie wierzę. Nie wierzę, że
pierogi były faktycznie jakieś wstrętne, tylko przypuszczam, że Anglik nie zna
takiej potrawy, nie jest oswojony z ideą kiszonej kapusty. Tylko że trudno z
przejęciem czytać reportaż, kiedy przestaje się wierzyć reportażyście.
Wspomniane już zadziwienia są tak naprawdę
jednym z elementów, które składają się na coś większego: nachalne próby wzbudzenia
emocji. Serio. W którymś momencie miałam wrażenie, że autor bardzo się stara,
żeby tekst był super uduchowiony i żebym ja się nad nim zadumała i zasmuciła
nad losem postkomunistycznej, rosyjskiej ludności Syberii. Tyle tylko, że
zamiast rzeczywiście opisać coś, co będzie jakkolwiek przejmujące, potrafi
pisać, że… no, że nic się nie dzieje. Że idzie przez miasto i ma przeczucie,
jakby coś miało się stać, ale koniec końców nic się nie dzieje. Facet idzie
przez miasto. Tadam! Może jestem nieczuła, ale nie widzę w tym dramatyzmu.
Natomiast efekt był taki, że wszystkie obserwacje reportażysty budziły we mnie
pytanie „I co w tym niezwykłego? Czemu o tym piszesz?” – choć może
niepotrzebnie. Może kiedy czytałam kawałek:
„Kierowca leżał na asfalcie martwy, z rozrzuconymi rękoma i nogami. Nasz autobus zaniósł się wspólnym, drżącym westchnieniem. Po chwili szofer włączył radio i ruszyliśmy dalej.”
chodziło tak naprawdę tylko o prostą
informację, opis wyłącznie o charakterze kronikarskim. Ale w kontekście całej
książki ja po prostu siedziałam i myślałam „No ok, i co z tego? A co innego
ludzie mieliby zrobić? Do czego zmierzasz, autorze?”. Nie wykluczam, że w tym
wszystkim ostatecznie mocno krzywdzę reportażystę i jego dzieło.
W ogóle wciąż odnosiłam wrażenie, że autor za
bardzo skupia się w tym wszystkim na sobie. Miejscami chyba więcej miejsca
poświęcił opisowi własnych emocji i własnego wyglądu niż zdarzeń, w których
uczestniczył. A co ja z tego wszystkiego zapamiętałam? Że nie potrafi drzwi za
sobą zamknąć, przez co do starszego pana, którego odwiedzał, wbił się nawalony
Rusek i żądał wódki od gospodarza. Ot, i weź tu człowieku wpuszczaj gościa z
dalekiego, bogatego Zachodu…
A już najgorsze z tego wszystkiego było, kiedy
użył sformułowania „lata świetlne” na określenie czasu („Sasza był w wieku
Igora, ale wyglądał tak dojrzale, jakby dzieliły ich lata świetlne.”). Na
szczęście to była końcówka książki, bo inaczej chyba zaczęłabym gryźć Kindla.
I nie, nie skończyłam jeszcze marudzić.
Kolejny mankament dostrzegam u samych założeń
książki.
Po pierwsze, temat jest zbyt obszerny na jeden
reportaż. Ogromne, zróżnicowane terytorium, gdzie o każdym okręgu z osobna
można by napisać książkę (wszak, nie przymierzając, Książek popełnił taką o
samym Jakucku i okolicach) – siłą rzeczy więc bardziej się po tej Syberii
ślizgamy, niż faktycznie zagłębiamy w ten świat. Autor wspomina o milionie
rzeczy, ale żadnej z nich nie zgłębia. Nigdzie nie zagrzewa dłużej miejsca.
Rozmowy z tubylcami to w przeważającej większości krótkie odwiedziny u tego i
owego, po czym jazda do kolejnego punktu na mapie. Szkoda, bo marnuje się
potencjał.
Po drugie, autor sam wspomina, że w ogóle w
całej tej wyprawie szukał definicji Syberii. Jakiegoś wspólnego mianownika. I
ja tego nie ogarniam. Jak w ogóle można zakładać, że coś takiego istnieje? Dla
tak ogromnego terytorium, gdzie
ludność rosyjska miesza się z chińską, z koczownikami i bogowie wiedzą jeszcze
z kim, a strefa klimatyczna zmienia się trzy razy? Przy maksimum dobrej woli
mogę stwierdzić, że nadzieja na istnienie takiego jednego określenia, wspólnego
dla całej Syberii, jest cokolwiek naiwna. I jakoś zupełnie mnie nie dziwi, że
autor czegoś takiego nie znalazł.
No, to teraz chyba skończyłam marudzić.
Bądźmy uczciwi: książka ma też sporo naprawdę
fajnych fragmentów. Mnie osobiście całkowicie ujął fragment o mieście
Akademgorok. Owszem, kojarzy mi się z Barockstadt z „Syberii”, ale nie w tym
rzecz. Niesamowity pomysł, niesamowita historia. I wiem, że na pewno będę
jeszcze drążyć temat w innych źródłach.
Podobało mi się przybliżenie sylwetki Stellera,
pokazanie niektórych zagubionych w tajdze wiosek, wreszcie poświęcenie nieco uwagi
ludom wywodzącym się od Scytów (taka tam moja prywatna słabość do Scytów).
Gdyby było tego więcej, a mniej prób wzruszenia mnie losem Anglika wśród
rosyjskich komunistów, byłabym zachwycona.
Być może to jakiś zachodni styl pisania
reportaży, który mi nie odpowiada. A być może to tylko styl tego autora. W
każdym razie to nie jest do końca książka, której oczekiwałam.
Pewnego
razu dostałam nielegalną paczkę: trzy kilo cukru!… i po kryjomu warzyłam piwo.
Którejś nocy funkcjonariusz wszedł do naszej sypialni i łubudu! Wybuchło prosto
na niego. Już się przestraszyłam, że wezmą mnie do karceru, tymczasem on za
każdym okazaniem nazywał mnie piwną detonatorką i wszyscy się śmiali. Więc o
tym niech też pan napisze. Tam się nie tylko płakało. Niech pan o tym napisze.
Myślę sobie, że dla takiego Anglika komunizm to jakaś taka wielka, zła legenda. Jakby wtedy nad naszą częścią świata rozpościerała się czarny klosz, pod którym nie było za grosz nie tylko szczęścia, ale i zwykłej normalności. I stąd to zadziwienie - niezrozumienie dla tego, że dawna nazwa jest tylko słowem oznaczającym kierunek, czy miejsce na mapie, a nie żadnym symbolem czegokolwiek dla zwykłego człowieka.
OdpowiedzUsuńA pierogami to mnie zirytował. Ale mnie zawsze irytuje takie komentowanie smaków - "nie smakowały mi" jest prawdziwe i nie wzbudza emocji. "Były ohydne" generalizuje odbiór potrawy - jakby dla wszystkich takie miały być. Strasznie tego nie lubię :/
"Wspomniane już zadziwienia są tak naprawdę jednym z elementów, które składają się na coś większego: nachalne próby wzbudzenia emocji." - odnosiłem takie samo wrażenie. I już zacząłem się bać, że to ja jestem taki nieczuły i cyniczny, że mnie te zabiegi irytują zamiast zachwycać.
OdpowiedzUsuń