piątek, 11 lutego 2011

ZaFraapowana filmami (43) - "Łowca androidów"


Blade Runner - plakat

Tak – Fraa zabrała się za odkurzanie klasyków. Przyczyn jest kilka: po pierwsze, zwyczajna chęć przypomnienia sobie tego, co się oglądało kiedyś. Po drugie, głód ujrzenia lubianych aktorów w ich czasach świetności. No i po trzecie, konfrontacja filmów starych z nowymi, oryginałów z sequelami czy remake'ami. Tak naprawdę, dziś miał być inny tytuł, ale okoliczności wymusiły mały poślizg w czasie i padło na film Ridleya Scotta z 1982 roku, Łowca androidów (oryg.: Blade Runner).

Jeśli się zastanowić, fabuła filmu naprawdę nie jest skomplikowana, a wręcz trąci banałem i aż nadmierną prostotą: oto w niedalekiej przyszłości, w której komputery są niemal jak ludzie, szóstka androidów wymyka się spod kontroli. Zostaje wezwany Rick Deckard (Harrison Ford), bo tylko on, stary wyjadacz, może je zlikwidować. Zaczyna się polowanie.
Tyle fabuła.
Rzecz w tym, że ten film to znacznie więcej, niż główny wątek.

Po pierwsze – jest wątek właściwie poboczny, dotyczący niejakiej Rachael (Sean Young). Fraa musi przyznać, że ta historia jej akurat w ogóle nie zainteresowała, a jedyne, co kawiarka pamięta, a co dotyczy tej pięknej niewiasty, to kuriozalna fryzura i gigantyczne poduchy w ramionach, przez co Rachael wyglądała jak zawodnik futbolu amerykańskiego. No i wkradł się tam mały idiotyzm: szef opowiada Deckardowi, że kobieta zniknęła i nigdzie nie mogą jej znaleźć. Tymczasem widz ogląda poszukiwaną, która w jasnym, ogromnym i mocno kłaczastym futrze z gigantycznym kołnierzem przeciska się przez chińską dzielnicę – trzeba przyznać, że policja niedalekiej przyszłości nie grzeszy spostrzegawczością, bo trudno byłoby bohaterce gorzej się kamuflować.

kadr z filmu Blade Runner (od lewej: Deckard i Gaff)
A właśnie, skoro już Fraa wspomniała o niedalekiej przyszłości, to parę słów należy się samej wizji świata.
Wyraźnie widać, że jest to film z wczesnych lat osiemdziesiątych. Przede wszystkim, akcja dzieje się w drugiej dekadzie XXI wieku, a więc teoretycznie za pięć lat należy się spodziewać włączenia najbardziej wypasionego modelu androidów wszech czasów. Dziś to trochę bawi, ale też jest bardzo ciekawe: porównanie, co gnieździło się w ludzkiej wyobraźni trzydzieści lat temu, a co istotnie osiągnięto.
Widać też różnice w wizjach dawniej i dziś: jeszcze do niedawna przyszłość miała być kanciasta, monumentalna i nachalnie zmechanizowana. Obecnie jawi się raczej opływowa, gładka, miniaturowa. Widać to choćby w przypadku samochodów: pojazdy w filmie to bryły o ostrych krawędziach. Dziś ewidentnie widać dążenie do maksymalnej jajowatości w tej gałęzi przemysłu.
Ponadto w Blade Runnerze widz dostaje świat zaawansowany technicznie, ale też brudny i paskudny, pełen biedy i paskudnej pogody. Rozwinięty w skali makro, z latającymi pojazdami, koloniami pozaziemskimi, androidami i gigantycznymi budowlami, ale stojący w miejscu w skali mikro: wśród tego wszystkiego przecież wciąż używa się staromodnych wentylatorów sufitowych, a w zlewie zalegają brudne naczynia. Nic zresztą dziwnego, jeśli chodzi o te „zacofane” elementy – w końcu to nie jest wcale jakaś odległa przyszłość. Acz jest pewna niekonsekwencja: no bo są androidy niemal bardziej ludzkie niż ludzie, a nie wymyślono innej wentylacji, niż śmigło pod sufitem?

kadr z filmu Blade Runner (od lewej: Roy i Sebastian)
Choć trzeba przyznać, że – być może dzięki temu zostawieniu zupełnie nieprzyszłościowych drobiazgów, a więc wykluczeniu zbędnego efekciarstwa – pod względem technicznym film się nie postarzał. Sporadyczne sceny, w których widać całe miasto, z dymem, buchającymi płomieniami i imponującymi budynkami, wciąż robią wrażenie.
W ogóle zdjęcia są po prostu fajne i budują niezwykły klimat. Czy to te, wspomniane wyżej, panoramy miasta, czy te mokre, brudne uliczki, gdzie zgraja jakichś bezdomnych dzieciaków czy karłów wyrywa sobie jakieś ustrojstwo z rąk, czy wreszcie wnętrze domu, w którym mieszka J. F. Sebastian (William Sanderson, znany jako E. B. Farnum z Deadwood) – z zabytkowym wystrojem i żywymi zabawkami.

Na tym tle są, oczywiście, bohaterowie. Teoretycznie na pierwszym planie jest tytułowy łowca, tym niemniej Fraa uważa, że film został całkowicie skradziony przez Rutgera Hauera, który wcielił się w androida Roya Batty'ego. O ile bohaterowie Harrisona Forda pozostawali centralnymi postaciami na przykład w Gwiezdnych Wojnach czy Indiana Jonesie, o tyle tutaj Deckard jest facetem właściwie dość nudnym. Przede wszystkim, gdyby nie szczęście albo pomoc innych, zginąłby ze trzy razy. Nie chodzi o to, że nie jest przemocarny – chodzi o to, że przedstawia się go jako jednostkę wybitną i jedyną zdolną do złapania androidów, podczas gdy wcale nie jest wybitniejszy od reszty. Słowa Bryanta (Emmet Walsh) nie znajdują potwierdzenia w fabule. Po drugie, Rick jest dość nijaki: ni to zabawny, ni to amant, ni buntownik. Zwykły, nudny gość. Toteż Fraa przez cały film myślami była przy Royu, zupełnie ignorując głównego bohatera.
Zresztą należy postawić sprawę jasno: jeśli gdzieś występuje Rutger Hauer, jest niemal pewne, że film będzie jego. Kawiarka wielbi go na równi z Christopherem Walkenem, a to wiele znaczy. Roy Batty to niezapomniana postać, a jego końcowy monolog (jeśli wierzyć plotkom – improwizowany) to, zdaniem kawiarki, jedna z najbardziej epickich scen w historii kinematografii, zdecydowanie bardziej miażdżąca niż przemowa Gibsona z Walecznego serca (choć Fraa lubi Braveheart).

Swoją drogą, kawiarka jest zdania, że ostatnie minuty filmu, po słowach Gaffa (Edward James Olmos; zresztą, Gaff to kawiarczy drugi ulubiony bohater po Royu) o tym, że każdy kiedyś umrze, są zupełnie niepotrzebne. Przez cały czas napięcie rosło, w końcu widz dostał upragniony, porażający i wgniatający w fotel moment kulminacyjny – i tu można było skończyć. Tymczasem pojawia się jeszcze jakaś doklejona scena, która niczego ciekawego nie wnosi, a psuje to, tak ważne przecież, ostatnie wrażenie.

Fraa ma niebywały kłopot z ocenieniem tego filmu – z jednej strony prosta fabuła czy bezbarwny główny bohater nie działają na korzyść Blade Runnera, z drugiej jednak Rutger Hauer.
Niech będzie, że 9/10. Z dodatkową informacją, że bez Roya byłoby 6/10.







I'm surprised you didn't come here sooner.
It's not an easy thing to meet your maker.
And what can he do for you?
Can the maker repair what he makes.

4 komentarze:

  1. Z ciekawości archwisty, którą wersję obejrzałaś? :D

    Z tą "jajowatością" nie do końca masz rację. Wrócą do mody, rzeczy mniej fikuśne w surowym wyglądzie - jak zawsze (oby szybko, bo samochodu na ulicach mają brzydkie linie). Aktualnie mamy reprise koszmarnych lat 80tych.

    Świetny tekst.

    OdpowiedzUsuń
  2. Tę reżyserską.

    Co wróci do mody, to rzecz dyskusyjna i nie ryzykowałabym przepowiadania. :) Pewnie wróci jedno i drugie, zależy tylko kiedy. ;]
    Ale rzecz w tym, że w nowszych filmach przyszłość tak właśnie była przedstawiana: wszystko obłe, gładkie i małe. Tak jak i techniczne nowinki: coraz mniejsze, coraz gładsze, ot - choćby telefony komórkowe. Ta monumentalność jest dość charakterystyczna (przynajmniej wedle moich obserwacji ;) ) dla produkcji nieco starszych.

    OdpowiedzUsuń
  3. Ja też miałem mieszane uczucia, co do tego filmu. Z jednej strony ta banalna intryga, z drugiej genialna scenografia.
    Ostatecznie jednak to jest jeden z moich ulubionych filmów. Między innymi za tę bajecznie wystylizowaną dziewoję głównego bohatera.
    Pozdr

    OdpowiedzUsuń
  4. A jednak ryzykuję ;D Przepowiadanie jest fajne, nic Ci nie grozi.

    Co do tych telefonów i innych gadżetów jest trend kultury zachodniej. Osobiście lubię duże i wygodne telefony, niż szpanerskie coś do czego potrzebuję szpilki i szkła powiększającego.
    To jak ładnie ujęłaś monumentalność jest charakterystyczne dla konkretnych budżetów, teraz ścina się koszty produkcji i szkoda im pieniędzy, by pokazać trochę świata przyszłości. Poza tym, film powstał na motywach powieści Philipa K. Dicka, a ten ją konkretnie opisywał. Większość ekranizacji jego opowiadan ma dość klaustrofobiczny wymiar, ale niektóre dają niezłego kopa. W sprawie obserwacji zauważyłem jeszcze kolejną rzecz oprócz miniaturyzowania przyszłości - ograniczenie czasowe, rzadko kto wyjeżdża z pomysł dalej niż 20 lat w przyszłość.

    Wersję reżyserską (tu byłoby pytanie którą, ale już zewrę paszczę). Obejrzałem pierwszym razem wersję kinową europejską i mnie ujęła. Ten film łykam w dowolnej wersji.

    OdpowiedzUsuń

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...