poniedziałek, 6 stycznia 2025

"In the grim darkness of the far future, there is only war" (czyli: Rogue Trader)

Screen z gry
O. Cię. Panie.
Ale od początku.
W poprzednim wpisie nadmieniłam, że troszkę zaczęłam się wkręcać w RPGi – nie tylko jako gracz, ale próbuję swoich sił również jako GM. Moje doświadczenie póki co nie jest zbyt imponujące. Jako graczka uczestniczyłam w sesjach Zewu Cthulhu, Dungeons & Dragons, Mork Borga, Corp Borga, Deadlandsów i Cyberpunka. Jestem noobem, więc mam zerowy aparat krytyczny i każda z tych przygód niesamowicie mi się podobała i dawała cały pakiet zupełnie innych rzeczy do jarania się. Oczywiście, niektóre settingi leżą mi bardziej niż inne – i tu muszę podkreślić, że Zew Cthulhu na zawsze w serduszku. Pierwsza przygoda, którą poprowadziłam, to był właśnie Zew. Potem spróbowałam się z D&D, z którego tak po prawdzie i tak zrobiłam Zew, bo czemu nie. W międzyczasie dowiedziałam się o istnieniu Cthulhu Invictus, czyli Zewu w starożytnym Rzymie – mamy już za sobą krótką przygodę w tym settingu. Było trudno, bo to jednocześnie moje pierwsze prowadzenie na Roll20 i cały czas zmagam się z tym, jak utrzymać klimat i tempo w rozgrywce online, były też oczywiście rozmaite inne mankamenty, ale jestem dobrej myśli i ufam, że w końcu się nauczę.
Bo prawda jest taka, że prowadzenie bardzo mi się spodobało. Efektem tego jest sterta nowych podręczników i erpegowe plany sięgające maja.

Wśród tych planów znalazło się Imperium Maledictum. Problem polegał tylko na tym, że ja uniwersum Warhammera 40k znałam dotąd raczej z memów, tego co mi od czasu do czasu Ulv opowiadał, z doskonałej fanowskiej animacji Astartes i… i właściwie to tyle. Miałam raczej ogólne pojęcie niż faktyczną wiedzę. Obawiałam się więc, że muszę się solidnie przygotować, zanim poprowadzę przygodę w Imperium Maledictum. Oczywiście, zaczęłam hurtem oglądać filmiki na YT, subskrybuję aktualnie kilka kanałów, które szczegółowo omawiają historię tego świata. Tylko że, jakkolwiek to mi da jakąś wiedzę, nie pojmę w ten sposób klimatu.
I tutaj poratował mnie Ulv, który objawił przede mną grę Rogue Trader.

Fragment screenu z gry.
Wykadrowane, żeby nie spoilować.
Rogue Trader olśnił mnie właściwie od pierwszego wejrzenia. No bo już pierwsze cutscenki ociekały tym niesamowitym klimatem, który gdzieśtam mi się kojarzył z WH40k. Były gotyckie, monumentalne wnętrza, wspaniała muzyka, przesada w absolutnie każdym detalu, a wszystko pod czujnym i wszechobecnym spojrzeniem Imperatora.
Mimo drobnego zagubienia w pierwszych kilku czy kilkunastu minutach rozgrywki, ostatecznie mechanika okazała się całkiem prosta i mniej-więcej od trzeciej walki nadążałam już, co i jak. Testy umiejętności również są czytelne i tak naprawdę wkrótce jedyna trudność, jaka pozostaje, to levelowanie postaci – a to dlatego, że skillów jest jakiś  milion pińcet, każdy oczywiście ma szczegółowy opis (po angielsku) i wbijanie kolejnych poziomów to dużo, dużo czytania, wymagającego sporego skupienia.

No właśnie: jakbym miała się do czegokolwiek przyczepić (choć trudno uczyć z tego zarzut do twórców, co najwyżej do dystrybutora…?), to brak polskiej wersji językowej (kinowej, ma się rozumieć!). Bo Rogue Trader to nie jest cRPG tylko z nazwy. To nie jest bijatyka z jakimiś pretekstowymi dialogami tu i ówdzie. Tu jest cała masa tekstu. Mam na myśli: Cała. Masa. Człowiek czyta i czyta, i czyta, i te teksty są naprawdę dobre, klimatyczne, wciągające i w ogóle. Po prostu całość byłaby bez porównania bardziej przystępna, gdyby można to wszystko czytać po polsku. No ale nic się nie zapowiada, żeby takowa wersja miała powstać, więc trzeba zagryźć zęby i odpalić sobie translatora na telefonie, bo całkiem serio, czasami natykałam się na słowa, których znaczenia najzwyczajniej w świecie nie znałam, mimo że zasadniczo z angielskim sobie radzę i niejedną grę po angielsku już przeszłam.

Zaznaczyłam tam wyżej, że akceptowalne byłoby tylko spolszczenie napisów, bo ojojoj… voice acting jest tak przefajny. Nie ma go bardzo dużo – udźwiękowione są co ważniejsze dialogi i postacie, niemniej bardzo przyjemnie się ich słucha. Szczerze, to nie znudziło mi się nawet słuchanie tych kilku randomowych zawołań mojej własnej postaci, które wykrzykiwała sobie, kiedy kazałam coś jej robić.
To po prostu dobre głosy i dobre aktorstwo.
I głupia sprawa, bo jeden z moich ulubionych głosów należy do antagonisty. No ale co zrobić.
No i ta muzyka! O rany, trochę się obawiam, że jak już dojdzie do sesji i będę prowadzić to Imperium Maledictum, to przeoramy pół soundtracku z Rogue Tradera (druga połowa to będzie Children of the Omnissiah z WH40k Mechanicus – tego akurat gracze mogą być pewni i nie będę udawać, że nie xD ). Ten ciężki, gotycki klimat bije z każdego kawałka, który się pojawia w grze. A jednocześnie są na tyle zróżnicowane, żeby nie nużyły – w zależności od tego, na jakiej planecie akurat się znaleźliśmy czy co się dzieje w danej scenie.

Screen z gry
No właśnie: bo co tak w ogóle się tam dzieje? Froo, może w końcu powiesz, o czym właściwie jest Rogue Trader?
Prawdę mówiąc – o czym nie jest! Mamy konkurujące ze sobą rody Rogue Traderów na obszarze zwanym Korona Expanse, odciętym od reszty imperium przez niedawno powstałą rozpadlinę, nazwaną Cicatrix Maledictum. Tylko od nas zależy, czy z pozostałymi rodami połączą nas sojusze, czy postanowimy się ich pozbyć. Jest dużo – bardzo, bardzo dużo – walk klasowych. Rewolucje wszczynane przez biedotę, czystki dokonywane przez arystokrację, w to wszystko oczywiście wmieszana jest Inkwizycja i najrozmaitsze kulty, jedne bardziej legalne, inne mniej. Jest też napięta relacja z Adeptus Mechanicus, którzy co prawda są w Imperium, ale jednak zawsze tak trochę na boku. Bogowie Chaosu czyhają za każdym zakrętem, a ich szaleni kultyści nie dają nam spokoju. No i do tego oczywiście są xenosi, czyli cała masa nieludzi, którzy też próbują jakoś funkcjonować w tej rzeczywistości. A wspominałam, że dostajemy jeszcze dylematami związanymi z AI?

A nasza rola? Przede wszystkim: przeżyć i zadbać o wysoką pozycję rodu von Valancius. Cała reszta jest opcjonalna, choć mam pewne podejrzenia, że jeśli wybierzemy drogę herezji, będzie nam o wiele trudniej.
No bo mamy trzy alignmenty, w których możemy robić postępy w zależności od podejmowanych decyzji: dogmatyk – wiadomo, for the Emperor! i do przodu; heretyk – głównie jest po prostu chujem; no i ikonoklasta – to jest takie… bycie poczciwym człowiekiem. Bez zapatrzenia w Imperatora, bez odwalania herezji: po prostu, jeśli widzimy, że komuś źle się dzieje, staramy się mu pomóc z dobroci serca. Jest to opcja najbardziej komfortowa, która u mnie zdecydowanie przeważyła (nie nadaję się na fanatyczkę religijną), choć z czasem nie ukrywam, że to podejście zaczęło mi się zmieniać. Bo trzeba pamiętać o jednym: w tym uniwersum, jeśli zrobi Wam się kogoś żal i zechcecie nieść bezinteresowną pomoc – istnieje ogromna szansa, że po pewnym czasie ta decyzja kopnie Was w dupę. Kilka razy się w ten sposób przejechałam i nie ukrywam, że jak któryś raz z rzędu miałam podjąć decyzję, czy jakichśtam uchodźców przygarnąć na pokład, czy wybuchnąć tu i teraz, to moim jedynym pytaniem było, dlaczego te torpedy tak wolno się ładują.
I całkiem szczerze, niesamowicie mi się ta paranoja spodobała. Rogue Trader jest w tym momencie jedną z dwóch gier, z jakimi miałam do czynienia, które wyrwały mnie z mojej moralnej strefy komfortu – pierwszą był Beholder. To gry, w których naprawdę nie wiadomo, jaka decyzja jest najsłuszniejsza, a kurczowe trzymanie się początkowych ideałów może się bardzo brzydko na nas zemścić – nigdy nie miałam tego typu odczuć podczas gry w Dragon Age, Mass Effecta, a nawet w Baldury, mimo że Baldury przeogromnie lubię.
Przy czym nie jest tak, że żeby nam się powiodło w Rogue Traderze, musimy być cynicznymi świniami – zupełnie nie o to chodzi. Po prostu podczas rozgrywki wrastamy w ten świat i zaczynamy coraz mocniej zdawać sobie sprawę z konsekwencji. Zaczynamy się z nimi liczyć i podejmować niektóre decyzje z dużo większą świadomością. Czasem to oznacza pewną dozę cynizmu, owszem. Ale nie zawsze. Bardzo, bardzo udany aspekt moim zdaniem.

Screen z gry.
Edytor postaci (i statku).
Inną sprawą jest oczywiście to, czym właściwie jest owo „powodzenie” w tej grze. Mamy gazylion zakończeń, jako że Rogue Trader nie zaniedbuje żadnego, choćby zupełnie małego wątku. Być może nawet aż do przesady, bo czytanie podsumowań zajmuje naprawdę sporo czasu i nie ukrywam, że przy niektórych tematach ogarniało mnie zdumienie, że właściwie to… co mnie obchodzi, co się stało z jakąś kopalnią, o której istnieniu zapomniałam pięć minut po tym, jak skończyłam związany z nią quest? Dejcie mnie zakończenia moich companionów!
A, no bo właśnie: o tym jeszcze nie wspomniałam – companioni. Towarzysze są, pardą maj frencz, zajebiści. Wyraziści, interesujący i różnorodni. Ich interesy są sprzeczne, a questy w większości bardzo intersujące. Na specjalną uwagę zasługuje tu dodatek Void Shadows, który umożliwia nam zrekrutowanie niejakiej Kibellah – jest świetną postacią, ma bodaj najlepiej poprowadzony wątek budowania relacji z naszym Rogue Traderem, sama zaś fabuła zawarta w tym DLC również jest ogromnie angażująca. Niektóre historie towarzyszy mają nawet pewne elementy wzrusza – może nie jakoś żeby płakać rzewnymi łzami, ale taki delikatny wzrusz się pojawia.
Jedyny mankament, to że tylko niektórzy towarzysze mają opcje romansowe, a w moim przypadku oznaczało to, że niestety moja Rogue Traderka nie mogła związać się z żadnym z dwóch companionów, których najbardziej miała na oku. No cóż. Życie. W pierwszym ME Garrus też był poza stawką, trzeba jakoś z tym żyć.
Natomiast ta mnogość wątków, konsekwencji, decyzji, relacji – ta złożoność historii w Rogue Traderze sprawia, że gra wydaje się bardzo regrywalna. I nie ukrywam, że sama zaczęłam kolejną rozgrywkę. Bo najwyraźniej 179h to za mało.
Co ciekawe, Rogue Trader raczej nie zostawił mnie z kacem. To nie tego typu doznanie. Było cudownie, ale chyba nie trafiło mnie do tego stopnia w miętkie, żebym teraz przez kolejne tygodnie nie była w stanie zagrać w nic innego. I ani trochę nie uważam tego za wadę – gra nie musi być żadym turbo osobistym przeżyciem, żeby była świetna.

A czy czuję się teraz bardziej kompetentna w temacie poprowadzenia Imperium Maledictum? Och, w żadnym razie! Ogarnia mnie paraliżująca panika, że nie dowiozę. Poprzeczka, którą przed sobą zobaczyłam, nieomal niknie w chmurach. Na szczęście  mam jeszcze trochę czasu, żeby oswoić się z tą perspektywą.

poniedziałek, 18 listopada 2024

"Król w Żółci" i inne historie

Autor: Robert W. Chambers
TytułKról w Żółci
Tytuł oryginału: The King in Yellow
Tłumaczenie: Violetta Dobosz
Miejsce i rok wydania: Toruń 2014
Wydawca: Wydawnictwo C&T

Tak zasadniczo: ja nawet nie lubię horroru. Filmy z tego gatunku oglądam bardzo rzadko i zazwyczaj raczej te z dolnej półki, bo przynajmniej się na nich nieźle bawię, podczas gdy horrory uznawane powszechnie za dobre, po prostu nieco mnie nudzą. Nie inaczej jest z książkami: nie czytam horrorów. Chyba już kiedyś wspominałam, że jedyną publikacją Kinga, jaką przeczytałam (może poza jakimś randomowym opowiadaniem, które mogło się gdzieś przewinąć, nie dam głowy), było Jak pisać. Pamiętnik rzemieślnika.
Ale, ma się rozumieć, jest od tej zasady odstępstwo. Odstępstwo początkowo nazywało się Edgar Allan Poe – było to uwielbienie od pierwszego wejrzenia. KrukZagłada domu UsherówMaska Czerwonego Moru czy wreszcie Przygody Artura Gordona Pyma – to teksty, które kazały mi w zupełnie inny sposób spojrzeć na grozę. I choć wówczas jeszcze nie czytałam za bardzo Lovecrafta, to przecież gdzieśtam znałam teksty kultury, które do jego twórczości nawiązują, kojarzyłam zarysy mitologii i być może nawet jakieś krótkie opowiadanie gdzieś wpadło. Pamiętam też, że na początku 2018 roku trochę przypadkiem dostał się w moje ręce zbiór Przyszła na Sarnath zagłada i zrobił na mnie ogromne wrażenie.
Na poważnie za twórczość Lovecrafta zabrałam się w 2020 roku, kiedy wychodziły piękne wydania od wydawnictwa Vesper. Wsiąkłam w tę twórczość bardzo mocno. Urzekła mnie klimatem, tą atmosferą tajemnicy – tym, że w większości przypadków bohaterowie są zbyt mali i głupi, żeby to wszystko zrozumieć. Zrozumiałam, że może i współczesny horror to nie moja bajka, ale bardzo, bardzo przemawia do mnie ów „kosmiczny horror” Lovecrafta.
A jeszcze gdzieś w tak zwanym międzyczasie troszeczkę się zaczęliśmy mocniej bawić w RPGi. Na początku ostrożnie, wjechała jakaś sesja czy dwie D&D. Aż pewnego razu wzięliśmy udział w sesji Zewu Cthulhu. Nie minęło dużo czasu, jak zaczęłam nieśmiało przemyśliwać o tym, żeby samodzielnie coś z tego świata poprowadzić. Bo co prawda na D&D dobrze się bawiłam, ale to właśnie Zew… przemówił do mnie najmocniej i poczułam, że to jest właśnie to.
Oczywiście, minęło nieco czasu od mojego przemyśliwania do czynów – jak to u  mnie. Koniec końców, pierwszą sesję poprowadziłam w minione wakacje i był to właśnie Zew. Bawiłam się dobrze i sama nie wiem, co daje mi więcej frajdy: samo prowadzenie, czy jednak zagłębienie się w spektakularny, nieskrępowany overprep.
Po wstępnym przeglądzie mitologii i odsłuchaniu kilku audiobooków na YT (w ramach riserczu i odświeżenia uniwersum, a od pewnego momentu to już dlatego, że po prostu znów mnie wciągnęło – winię za to kanał Księgarnia), moja przygoda skupiła się wokół kultu Hastura. To był nieco przeciągnięty oneshot, dwie sesje. Żeby jednak dopiąć wszystko tak, jak uważałam za konieczne, wpadłam w bardzo głęboką studnię riserczu o Hasturze: o sztuce „Król w żółci”, o Carcosie czy Żółtym Znaku. Przy tej okazji dowiedziałam się również, że w gruncie rzeczy Hastur nie jest tworem oryginalnie Lovecraftowskim, a przygarniętym przez niego od innego autora, czyli Roberta Chambersa. Początkowo ignorowałam ten fakt, bo po sesji moją uwagę odciągnęło przygotowywanie kolejnej przygody, tym razem D&D, którą od razu postanowiłam przerobić na Zew… (jej roboczy tytuł to Dungeons and Cthulhu), a najbardziej lovecratowskim bóstwem, jakiego znalazłam w lore Forgotten Realms był Tharizdun – no i wtedy już wsiąkłam w riserczowanie Tharizduna (NO REGRETS!).
Niemniej teraz już jestem po tej drugiej sesji i mogłam wrócić do Hastura – bo jednak okazuje się, że stara miłość nie rdzewieje i naprawdę mnie ten temat wciągnął bardziej niż powinien.
Uznałam więc, że trzeba w końcu sięgnąć po pierwowzór, do samego źródła.

Lektura Króla w żółci zajęła mi dwa wieczory.
Całościowo – jestem pod bardzo pozytywnym wrażeniem. Czy urwało mi to dupę? Nie, ani trochę. Czy Chambers będzie moim ulubionym twórcą grozy obok Poego i Lovecrafta? Nie wydaje mi się. Uważam, że wciągnięcie tytułowego motywu i postaci do uniwersum Lovecraftowskiego to najlepsze, co mogło się przytrafić Chambersowi. Ale czy warto sięgnąć po pierwowzór?
Tak, zdecydowanie.
Opowiadania Chambersa są pozbawione aż takich językowych wygibasów, jakie można spotkać w prozie Samotnika z Providence. Ale to wcale nie znaczy, że są pozbawione klimatu. Mam wrażenie, że autor mocniej skupiał się na ludziach – na ich szaleństwie, obsesjach i lękach. Kiedy w to wszystko zostawał wmieszany Żółty Znak, pięknie to wszystko grało i robiło duże wrażenie.
Wydanie, które czytałam, jest – z tego co mi wiadomo – niejako wzbogacone o trzy teksty, które co prawda nie są osnute wokół Hastura i tajemniczej a doprowadzającej do szaleństwa sztuki, ale są niejako sztandarowymi tekstami Chambersa. Są to: Księżycowy StarzecPosłaniec i Miły wieczór. Nie ukrywam, że mam z tym pewien problem. Te opowiadania nie są w żadnym razie złe – mają ów niepokojący klimat niesamowitości, intrygują, zawierają elementy grozy. Po prostu nie są w żaden sposób związane z głównym motywem zbioru, toteż pozostawiają pewien niedosyt. Nie po to czytam zbiór Król w żółci, żeby nie mieć nic o Królu w żółci. Toteż przyznaję, że te trzy ostatnie teksty nieco mniej mi siadły niż wcześniejsze. Niemniej Posłaniec – mimo braku okołohasturowych nawiązań – wybił się mocno na plus.
Cztery wcześniejsze historie to tak naprawdę to, po co w ogóle sięgnęłam po ów tytuł.

Na największe oklaski w mojej opinii zasługuje Naprawiacz reputacji. Przyznaję, na początku czytało mi się go dość dziwnie. Autor bardzo obszernie zarysowuje setting i wspomina mnóstwo detali, co do których jako czytelniczka miałam później wrażenie, że no przecież one muszą być znaczące. Rząd USA zalegalizował samobójstwa i otwiera pierwsze komory śmierci? Abstrahując od flashbacków z Futuramy – no przecież to musi być ważne. Nikt nie rzuca tego typu infodumpem, jeśli to nie będzie kluczowe w późniejszej fabule. Albo: jednemu z bohaterów jego kotka notorycznie rozdrapuje twarz do krwi i niemal gołego mięsa – na stówę to jakiś dziwny zwierzak, może jeden z kotów z Ultharu albo coś w ten deseń. No i znów czekamy w napięciu na rozwiązanie tajemnicy, a koniec końców okazuje się, że tam żadnej tajemnicy nie było. Po prostu chłop miał obłąkanego kota. I tak dalej. Autor daje nam dużo hintów, zawiesza po kilka strzelb na każdej ze ścian, a ostatecznie wystrzelą może dwie z nich.
Dziwne to – nie przeszkadzało mi jakoś specjalnie i nie czuję się rozczarowana, ale odczuwam męczącą ciekawość, po co to wszystko było i czy zostało gdzieś rozwinięte.
Niemniej serdecznie polecam to opowiadanie.
Drugim bardzo dobrym tekstem był Żółty Znak – choć może nie jestem aż tak entuzjastyczna, jak ponoć był sam Lovecraft, który miał ponoć ogłosić to opowiadanie jedną z najlepszych opowieści grozy wszech czasów. Ale czyta się dobrze: jest niepokój, tajemnica, okropność, wszystkie elementy ładnie się składają, a tajemnicza sztuka „Król w żółci” na stałe wrzyna się w świadomość jako tekst, który jest jednocześnie piękny i okropny i którego nie wolno pod żadnym pozorem czytać.

Nie ukrywam, że po lekturze mam ochotę przy najbliższej okazji wrócić w Zewie Cthulhu do tajemnicy osnuwającej Carcosę. Póki co jednak raczej tego nie zrobię, jako że nie chciałabym wpaść w monotonię. Obecnie mam na tapecie przygodę w Cthulhu Invictus (czyli Zew… rozgrywający się w starożytnym Rzymie – czegóż chcieć więcej?!) i – w dalszych planach – Star Trek Adventures. Ale mam wrażenie, że Hastur nigdzie nie ucieknie. Po prostu musimy poczekać.
Cóż jeszcze mogę napisać?

Król w żółci jest dla mnie również o tyle znaczący w tym momencie, że – o ile się nie mylę – jest moją pierwszą książką przeczytaną w tym roku. A i za rok poprzedni nie dam głowy.
Tak, trochę się czytelniczo pogubiłam. W ciągu ostatniego roku znalazłam nową pracę, rzuciłam ją, znalazłam kolejną, zaliczywszy w międzyczasie kilkutygodniowe L4, zaczęłam się uczyć programowania, zrobiliśmy z Ulvem grę w ramach Hello IT GameJamu (dostępna tutaj – jest to wersja jeszcze bez poprawek, nad którymi cały czas pracuję; w planie jest również DLC z toaletą), grywam trochę w RPGi i zaczęłam oswajać się również rolą DMki. Wróciłam trochę do akwareli, choć w natłoku nowych rzeczy, które próbuję robić, trochę je znów zaniedbałam, ale po listopadzie wszystko sobie zamierzam poukładać.

No tak, bo oczywiście mamy NaNoWriMo. To znaczy takie trochę oficjalne, a trochę nie, bo… och cóż, NaNoWriMo to temat na oddzielny wpis. Dość powiedzieć, że wybiło niejedno szambo w ramach tej imprezy i walczą we mnie dwa jenoty: jeden chce zostać na oficjalnej stronie ze względów sentymentalnych (13 lat pisania powieści!), drugi chciałby się odciąć. Zobaczymy, jak będzie, ale żaden z jenotów nie zakłada, że przestanę pisać. W końcu do tego nie jest potrzebny żaden oficjalny stempel od HQ. Po prostu się siada i pisze. No więc próbuję po raz, po raz piętnasty, z czego mam nadzieję, że będzie to czternasty udany. Mam nieco tyłów obecnie, ale też jest jeszcze trochę czasu na nadrobienie, więc nie załamuję rąk. Muszę po prostu zorientować się, ile zostało mi dni urlopowych do końca roku.

Zresztą, niestety NaNoWriMo jest też jedną z niewielu rzeczy, jakie w ogóle ostatnio pisuję. Trochę obwiniam o ten zjazd czytelniczo-pisarski moją ostatnią pracę, w której spędziłam rok, a która przeorała mnie dużo mocniej niż powinna. Zero zaskoczenia – korpo to jednak nie mój wajb. I nikomu nie polecam outsourcingu i pracy dla zewnętrznego klienta. Efekt jest taki, że każda firma ciągnie w swoją stronę, a stojący najniżej w hierarchii pracownik musi non-stop udowadniać, że nie jest dziobakiem. Każde potknięcie, niewypowiedzenie jakiegoś zdania czy przekroczenie jakiegoś czasu może kosztować pracodawcę cenne grosiki, a klient tylko na to czeka, bo to grosiki, które zostaną u niego w kieszeni, więc powstają drobiazgowe procedury, procedury do procedur, procedury na wypadek, gdyby procedura do procedury okazała się niewystarczająca, a w tym wszystkim gdzieś ginie to, że np. chłop nie może ważnego maila otworzyć i on naprawdę ma w dupie nasze procedury, bo on po prostu potrzebuje tego maila na już, bo mu robota stoi.
A tak – pracowałam w helpdesku.

Jak zawsze, mam dużo planów i zero pomysłu, jak je zrealizować. Obecnie pracuję zdalnie, więc to jest bardzo korzystne ze względu na nietracenie czasu na dojazdy. A jednak zupełnie nie idzie mi organizacja… no, organizacja czegokolwiek tak naprawdę. To w gruncie rzeczy ani trochę mnie nie dziwi, bo zawsze miałam z tym problem. Zaczynam dojrzewać do tego, żeby rozpisać sobie jakąś tabelkę z rozkładem jazdy. Nie wiem jeszcze tylko, co miałoby mnie zmusić do przestrzegania owej tabelki. Ale hej, tym będę się martwić, jak już ja sporządzę, prawda?


 

O, pieśni mej duszy, już martwy mój głos,

Podzielisz i ty niewylanych łez los,

Co zginą i umrą tak

Jak Carcosa.

czwartek, 19 stycznia 2023

Podsumowanie 2022

Antologia - szczegóły w dalszej części notki.
Zardzewiałam, nie przeczę. Dlatego pomyślałam, że zanim wjadę w 2023 rok, spróbuję ogarnąć się trochę z rokiem poprzednim, w którym udało mi się napisać aż trzy notki. Bo przecież, choć moje pisanie nie istniało, to jednak cośtam się działo. Na niektórych polach niewiele, to fakt, no ale. Po kolei.

Czytanie


Znacie te wszystkie rankingi czytelnictwa? Te coroczne lamenty, że Polacy nie czytają i że wszyscy pogrążamy się w otchłani postępującej głupoty? No, to w 2022 zostałam niezbyt dumną przedstawicielką kategorii „przeczytałam dwie książki w ciągu roku”. Jednej nawet nie pamiętam, bo to było chyba na początku roku. Za to pamiętam tę drugą. Zaczęłam z nią walczyć jeszcze pod koniec 2021, a skończyłam jakoś na przełomie września i października. Nie chcę poświęcać jej zbyt wiele czasu (bo już poświęciłam go zdecydowanie za dużo), wystarczy powiedzieć, że była naprawdę bardzo zła, a dodatkowo dość długa (wydanie papierowe ma 606 stron, ja akurat miałam ebooka). Zasypiałam zazwyczaj jeszcze zanim dobiłam do dwóch procent lektury. Z różnych względów zależało mi,  żeby ją skończyć, więc uznałam, że może zadziała motywująco, jeśli nie będę się rozpraszać innymi tytułami, dopóki nie pokonam tego jednego. Zadziałało w sumie średnio i osiągnęłam głównie tyle, że praktycznie kompletnie odzwyczaiłam się od czytania. Próbuję to zmienić, ale mamy drugą połowę stycznia, a ja wciąż nie skończyłam żadnej książki.
Prawdę mówiąc, nawet komiksy nieszczególnie ratują sytuację, bo również nie poszalałam w temacie.
Nawet przyszło mi do głowy, że to dlatego irytuje mnie trochę większość akcji niby promujących czytelnictwo (stosiki i te sprawy), ale przypomniałam sobie, że nie – one irytowały mnie od lat, bo nie lubię, jak ktoś daje światu do zrozumienia „jestem lepsza od was, bo mam takie a nie inne hobby”.

Gry


kadr z gry
Przede wszystkim, w marcu 2022 miała miejsce premiera Syberii: The World Before. Nie trzeba być Sherlockiem, by wiedzieć, że to moja ogromnie ukochana
seria, więc oczywiście momentalnie rzuciłam się na jej czwartą odsłonę (podjęłam nawet dwie próby napisania o niej notki, ale za każdym razem przerywałam po dwóch zdaniach).
Nie ukrywam, że mam co do tej gry dość mieszane uczucia. Jasne, to Syberia, więc tak czy owak dobrze się bawiłam. Ale ta Syberia była taka… mało Syberiowata. O ile wcześniejsze części tworzyły dość spójną opowieść o podróży Kate Walker na odległy, skuty lodem i nieco mitologiczny wschód, zamieszkany przez tajemniczych Jukoli i mamuty, o tyle The World Before zupełnie odchodzi od tego klimatu i nasza prawniczka przemierza urokliwe, alpejskie miasteczka. Miało to swój urok, oczywiście, ale nie tego oczekuję od gry pod tytułem „Syberia”. Słabiej też, w moim odczuciu, wypadła sama historia. Pewnie dlatego, że również tutaj zerwano z dorobkiem poprzednich odsłon i dostaliśmy zupełnie nową opowieść, niemającą nic wspólnego z wyprawą do świata mamutów. Nie było więc bagażu emocjonalnego, nabudowanego przez trzy gry i kilkadziesiąt godzin rozgrywki. I muszę przyznać, że nie udało mi się ponownie wkręcić tak mocno, jak w oryginalną historię. Skądinąd to nie była zła fabuła – ot, po prostu trochę mniej w moim guście. A rozwlekanie gry znajdźkami w ogóle do mnie nie trafiło i, całkiem szczerze, w większości je ignorowałam. Nie mam cierpliwości do biegania po zrujnowanym sklepiku w tę i nazad, żeby znaleźć cztery ukryte fotografie tylko po to, żeby dostać za to achievement. To nie dla mnie.
I choć miło spędziłam czas z The World Before, to potem z tym większą przyjemnością wróciłam do Syberii I i II, a nawet – dość nisko przecież ocenianej – III.

W zeszłym roku wreszcie się przełamaliśmy i zaczęliśmy ogrywać HoMM3 z rozwinięciem Horn of the Abyss, a nie – jak do tej pory – In the Wake of Gods. Muszę powiedzieć, że to odświeżające. Może i nie ma tylu szalonych modyfikacji, które na przykład umożliwiają graczowi rozmnożenie Butów Trupa i przerobienie zapasowych par na inne buty, czy awansowanie posiadanych artefaktów dotąd, aż dorobimy się Miecza Armageddonu. Z niespodziewaną ulgą przyjęłam jednak brak doświadczenia jednostek. Niby fajnie, kiedy nasz Centaur zaczyna strzelać, ale zupełnie inaczej postrzega się straty wojenne. W WoGu starałam się kończyć grę z jednostkami, które zrekrutowałam w ciągu pierwszego miesiąca – bo były doświadczone i nie dało się ich tak po prostu zastąpić świeżakami rekrutowanymi w końcówce scenariusza. Szczególnie jeśli w ustawieniach wybraliśmy opcję, że potwory na mapie również mają zdobywać doświadczenie. W HotA nie ma tego bólu. Jasne, zawsze lepiej mieć mniejsze straty niż większe, ale mam ten komfort, że w razie czego po prostu się dorekrutuję i nie będzie większej różnicy.
Pirackie miasto jest dość przyjemne. Jednostki strzelające wydają się całkiem mocne, a jednostki pierwszopoziomowe… cóż, jak to jednostki pierwszopoziomowe: giną jak szmaty.
Brakuje mi tak naprawdę dwóch rzeczy: Commandera i customizacji sojuszy. Choć wiem, że jeśli chodzi o sojusze, to potrafiło rozwalać starannie przygotowane pod konflikt scenariusze. Ale, prawdę mówiąc, to było nawet tym zabawniejsze.
Toteż choć WoG na zawsze pozostanie w serduszku, to z dużym entuzjazmem poznaję nowe miasto, nowe potwory i budynki na mapie.
(a na sojusze jest jeden prosty trik: zmienić ustawienia scenariusza w edytorze map)

kadr z gry
2022 rok to również zbyt dużo czasu spędzonego w grze Pentiment – ale nie dało się inaczej. Produkcja ta w pierwszej chwili urzeka stroną wizualną: całość jest utrzymana w klimacie średniowiecznych miniatur, dialogi mamy zapisywane w znanych ze średniowiecznych obrazów wstęgach, a postacie są odpowiednio koślawe. Pojawiają się zarówno ozdobne inicjały, jak i kolorowe rubryki czy maniculae. Pełno jest smaczków, jak choćby to, że czasem w dialogach pojawiają się literówki, które na bieżąco zostają zeskrobane i poprawione, albo sam fakt, że użyty krój pisma zależy od wykształcenia i pochodzenia postaci. Wypowiedzi bohaterów znających druk nie są powoli pisane, tylko odbijane za pomocą czcionki. Podobają mi się też nazwiska bohaterów: przykładowo mamy drukarza Druckera, młynarza Müllera czy kowala Schmidta.
Ale to wszystko to tylko urokliwa otoczka. Samo „mięsko” jest jeszcze lepsze: po pierwsze, po krótkim wstępie dochodzi do morderstwa, którego rozwiązania podejmujemy się w imieniu naszej postaci, czyli młodego artysty Andreasa. I to jest naprawdę złożona sprawa, podczas której musimy dokonywać wyborów, za którym tropem podążyć i wobec kogo ostatecznie wysunąć oskarżenia. A warto pamiętać, że w tej grze nasze wybory mają znaczenie. I że Andreas ma swoje ograniczenia. Ale poza samą intrygą kryminalną, jest wspomniany właśnie artysta i jego wewnętrzny konflikt, jego tęsknoty i marzenia ubrane w formę teatru w jego własnym umyśle. Ten wątek niesamowicie rozwija głównego bohatera i pozwala graczowi jeszcze mocniej wsiąknąć w cały ten świat. Który, nota bene, technicznie rzecz biorąc nie jest już średniowieczny, tylko raczej renesansowy (zresztą, jak sygnalizowałam: mamy tam druk), ale to właśnie ten rozkrok między dwiema epokami jest w dużej mierze motorem napędowym fabuły.
Ogólnie bardzo, bardzo polecam. Jest trochę zagadek, dużo rozmawiania z innymi postaciami i szalenie trudne wybory. Aha, no i można głaskać pieski. 10/10.

Seriale


kadr z Pierścieni Władzy
A tak, 2022 obfitował w głośne seriale. Chociaż w dzisiejszych czasach każdy serial może być głośny, wystarczy że odpowiednio znany jutuber nakręci o nim filmik z odpowiednio clickbaitowym tytułem, no ale tym razem rzeczywiście to były produkcje zahaczające o duże uniwersa: bo i coś z
Gry o Tron, i z Władcy Pierścieni, i z Wiedźmina. I muszę powiedzieć, że to dość zabawne, jak łatwo jest nakręcić spiralę zachwytów bądź pogardy wobec danej produkcji. Wystarczy właśnie kilka takich bardzo skrajnych recenzji w necie (a przecież skrajną recenzję zawsze chętniej się kliknie od takiej „no, było w sumie średnio”, więc to właśnie takie będą najczęściej nagrywane), a potem to już się kręci samo. A im popularniejszy setting, tym te radykalne pokrzykiwania „fanów” głośniejsze. Więc teraz już sama nie wiem, czy najgorszym serialem w dziejach są Pierścienie Władzy, czy Rodowód krwi, czy po prostu drugi sezon Wiedźmina. Ale bezapelacyjnie najlepszym serialem dekady jest Ród Smoka.
Tyle tylko, że Rodu Smoka obejrzałam cztery czy pięć odcinków i najzwyczajniej w świecie mnie znudziło, a wiecznie nabzdyczona, roszczeniowa Rhaenyra tak mnie wkurzała, że ostatecznie nie miałam ochoty się z tym męczyć. Póki co nikt mi za oglądanie seriali nie płaci, więc nie zamierzam się katować w imię bliżej nieokreślonych zasad.

Natomiast z prawdziwą przyjemnością oglądałam Pierścienie Władzy (mam już za sobą dwa seanse zresztą, a także prawie całą stronę notki, którą zaczęłam o tym tytule pisać w 2022, ale oczywiście nie skończyłam). Serial ma swoje głupotki, ale możliwość ponownego wsiąknięcia w Tolkienowskie uniwersum jest dla mnie nagrodą samo w sobie. A jeszcze na dodatek serial ma fantastyczne krasnoludy i przepiękną Morię z czasów jej świetności, czego dotąd chyba żaden film nie pokazał. Dialogi tu i ówdzie są wprawdzie niemal komicznie głupie (niestety są to miejsca, w których mają być głębokie i natchnione), ale mamy sporo dynamicznej akcji, fajne postacie (Durin i Dis!), i absolutnie przepiękne lokacje. Jestem przekonana, że jeszcze wrócę do tego tytułu.

Nie wiem czy wrócę, ale również świetnie się bawiłam przy Rodowodzie krwi. Podoba mi się tam w sumie masa rzeczy: cały design elfiego imperium, zawieszony gdzieś między orientem a Gwiezdnymi Wojnami. Merwyn, która próbuje udowodnić całemu światu, że nie jest tylko głupią dziewczynką, ale w gruncie rzeczy przecież nią jest, więc po każdej niezbyt udanej próbie samostanowienia to pragnienie eskaluje. Lubię naszą ekipę głównych bohaterów, z których każdy jest na swój sposób sympatyczny i tak naprawdę chętnie poznałabym ich dalsze losy, bo nie wszyscy dostali odpowiednio dużo czasu antenowego. No i po prostu chciałabym sobie dalej pooglądać, jak tłuką złoli i jak rozwijają się ich relacje. Początkowy etap „zbierania drużyny” przywodzi mi na myśl zbieranie Siedmiu Wspaniałych i również na swój sposób bawi. I nawet CGI było nieco lepsze niż w Wiedźminie (o którym tutaj nie wspominam, bo zdanie mam w sumie takie jak po obejrzeniu pierwszego sezonu, więc nie ma sensu powtarzać – no, może poza tym, że obecnie wolę nawet „Burn, Butcher, Burn” niż „Toss a Coin to Your Witcher”).
Moje główne zastrzeżenia to po pierwsze: początkowy przewrót pozostawia niedosyt – wszystko dzieje się za szybko. W ogóle podczas oglądania pierwszego odcinka miałam wrażenie, że fabuła się nie toczy, tylko galopuje, jakby serial się bał, że trzeba wszystko pokazać jak najszybciej, bo Netflix zaraz go anuluje. Na szczęście to tempo później się wyrównuje i w kolejnych epizodach już nie miałam takiego wrażenia.
Po drugie (i prawdę mówiąc to jest bez porównania poważniejszy zarzut), w serialu wykorzystano na krzywy ryj grafiki artysty Shawna Cossa. Nie wiem, jak się potoczyła sprawa, ale mam nadzieję, że Netflix zachowa się wobec oskarżeń jak należy.

kadr z Nasza bandera znaczy śmierć
Z innych seriali, mieliśmy oczywiście
Wednesday – serial fajny i bardzo przyjemny do obejrzenia, nawet jeśli rozwiązanie intrygi jest dość banalne. Postacie interesujące, a Catherine Zeta-Jones jest doskonałą Morticią. Ale jak Jeżusia kocham, jeśli jeszcze raz gdzieś zobaczę taniec Wednesday, to pojadę do Londynu, wespnę się na Big Bena i rozbiję Internet młotkiem.
Całkowicie pochłonął mnie Nasza bandera znaczy śmierć o Stedzie Bonnecie, z Taiką Waititi jako Czarnobrodym. Jest pozytywnie głupkowaty i uwielbiam bohaterów. Właściwie patrząc teraz z perspektywy czasu, chyba wolę serial o piratach niż czwarty sezon Co robimy w ukryciu – podczas oglądania kolejnych perypetii wampirów miałam wrażenie, że widać w tym już zmęczenie materiału. Nie było tak zabawnie i tak świeżo jak przy poprzednich sezonach i to naprawdę najwyższy czas, żeby zakończyć tę historię.

A jak mowa o historiach, które powinny się zakończyć – i na szczęście się zakończyły! – to mamy Westworld i Snowpiercer. Oba te tytuły zaczynały się bardzo dobrze, ale – szczególnie ten pierwszy – zaliczył taki zjazd formy, że przykro było na to patrzeć. Z radością więc powitałam informację o tym, że czwarty sezon był ostatnim. Naprawdę, nie było już sensu dalej wyciskać tej marki. W przypadku Snowpiercera nie było wprawdzie tak źle, ale finał trzeciego sezonu jest naprawdę dość satysfakcjonującym domknięciem historii i najzwyczajniej w świecie nie ma najmniejszej potrzeby ciągnięcia tego dalej.

Pisanie


jak widać :)
Chciałam wprawdzie wspomnieć jeszcze o filmach, ale właśnie się zorientowałam, że to podsumowanie i tak jest już zdecydowanie za długie, więc omijam tę kategorię i przeskakuję od razu do dokonań literackich. Nie mam ich wiele, bo też nie pisałam w 2022 zbyt dużo. Tak naprawdę napisałam tylko kolejne NaNoWriMo, tym samym zresztą dokończyłam tekst, który zaczęłam w ramach NaNo 2021. Łącznie powieść ma nieco ponad sto tysięcy słów i mam niejasne wrażenie, że gdzieś w połowie następuje nagła zmiana wątków, charakterów postaci i ogólnie założeń fabularnych, bo przed pisaniem drugiej połowy nie powtórzyłam sobie pierwszej, więc ledwo pamiętałam, o czym właściwie pisałam. Być może dałoby się to poprawić w redakcji – trudno mi powiedzieć, jak daleko idące są to zmiany. Niemniej można powiedzieć, że mam jakiś ukończony draft, co jest tak naprawdę pewnym ewenementem, bo – choć
Bajki o umieraniu z 2020 również są ukończone, to od lat urywam pisanie NaNoPowieści gdzieś w połowie, kiedy tylko osiągnę wymagany limit słów.

Udało się natomiast doprowadzić do końca publikację dwóch opowiadań napisanych przed 2022 rokiem: pod koniec roku ukazały się:
  • Ballada o zemście – western w antologii Taki Dziki Zachód pod redakcją Bartka Biedrzyckiego;
  • Ostatnia Katylinarka – opowiadanie historyczne, poświęcone rozbiciu spisku Katyliny. Do przeczytania w czasopiśmie Meander: papierowym w niektórych bibliotekach, albo po prostu na stronie z czasopismami PAN.
Z obu tych publikacji jestem mega zadowolona – nie dlatego, że te teksty są wybitne, podejrzewam, że są po prostu poprawne, ale zarówno napisanie westernu jak i opchnięcie tekstu w „Meandrze” było gdzieś na mojej pisarskiej checkliście.

Jak łatwo też zauważyć, w 2022 kompletnie nie wyszło mi pisanie tutaj, na blogu. Nie umiem stwierdzić, dlaczego tak wyszło. I nie zamierzam obiecywać, że w tym roku będzie jakoś bardzo inaczej, bo mam już całkiem niezłe doświadczenie, jak się kończą takie obietnice.

Podsumowanie podsumowania


I to chyba tyle. Nie chcę niepotrzebnie przedłużać. Rok był jaki był, trochę zły, trochę dobry. Główny żal do siebie mam o to, że tak mało kreatywny. W sumie nie rozwinęłam się na żadnym polu – chyba że kulinarnie, choć nie wiem, czy można to nazwać jakimś szczególnym rozwojem. Zdarzy mi się niby zrobić jalebi z przepisu sprzed tysiąca lat, ale jak robię zapiekankę ryżową, to i tak zawsze przypalę ryż.
Aha: trzy miesiące temu zaczęłam się uczyć klingońskiego na Duolingo. Qapla’!
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...