wtorek, 10 sierpnia 2021

Tym razem bez Jokera: "Ptaki Nocy (i fantastyczna emancypacja pewnej Harley Quinn)"

(źródło)
Jeszcze na moment wrócę do uniwersum DC. Uniwersum, które – żeby nie było wątpliwości – znam głównie z kina i telewizji. Zdarzyło mi się przeczytać kilkanaście komiksów, jestem w trakcie przedzierania się przez wydaną swego czasu przez Eaglemoss Wielką Kolekcję Komiksów DC, ale mam pełną świadomość faktu, że to zaledwie kropla w morzu tytułów, które wszak wychodzą nieprzerwanie od bodaj 1938 roku. Historię Jokera i Harley Quinn znam więc raczej powierzchownie (i w sumie nie wiem, czy tutaj głównie nie bazuję na grze Arkham Asylum), ale nie trzeba szczególnego zgłębiania tematu, by wyraźnie widzieć jedno: ich związek był od początku patolą. Trudno mi to nawet nazywać związkiem czy romansem, bo jednak głównie było współuzależnienie i toksyczność (stąd zresztą nigdy nie kumałam fanartów sugerujących, jakoby sytuacja przedstawiała się sielsko i cukierkowo). I bardzo mnie ucieszyło, kiedy zobaczyłam, że wreszcie jakiś film porusza ten problem bez owijania w bawełnę. Bardzo mnie ucieszyło, że w Ptakach… nawet nie zobaczymy Jokera. Bardzo byłam ciekawa, jak sprawdzi się Harley jako samodzielna postać.

Właściwie dalej jestem ciekawa. Bo na razie, choć jej oblubieniec jest nieobecny na ekranie, to jednak Harley Quinn (Margot Robbie) wciąż widzimy w jego kontekście. Wciąż nie stoi na własnych nogach, tylko jest byłą dziewczyną Jokera. Wiem, oczywiście, że ten etap musiał znaleźć się w filmie i że – dla lepszego przedstawienia postaci – nie można było się po tym prześlizgnąć, ale przez to po seansie nadal do końca nie wiem, jaka jest Harley Quinn. Osiągnięto natomiast tyle, że jestem tego ciekawa i chętnie obejrzałabym ciąg dalszy Ptaków…, gdzie duch Jokera przestanie unosić się nad wszystkimi wydarzeniami.

(źródło)
A jeszcze inną sprawą jest to, że nie do końca przekonał mnie moment, w którym Harley ostatecznie zrywa z przeszłością i idzie naprzód jako wolna i niezależna jednostka – wiecie, nowy dzień, nowa ona. I w ramach tego „nowa ona”… podcięła sobie kucyki o parę centymetrów. Brakowało mi tu czegoś bardziej radykalnego. Czegoś, co rzeczywiście pokazałoby, że Harley nie chce mieć nic wspólnego z tym, co było. Jakiegoś takiego przytupu większego.
Aha, warto jeszcze nadmienić, że z ogromną radością oglądałam Harley w wydaniu starającym się zwrócić uwagę na jej osobowość, a nie na wypięty biust i mokry podkoszulek. W sumie nawet w scenie z mokrym podkoszulkiem nie miała niczego wypiętego – co, przyznaję, mocno mnie zaskoczyło. Chyba pierwszy raz widziałam tak nieprzeseksualizowaną Harley Quinn (może to zasługa tego, że za reżyserię wzięła się kobieta?) – odświeżające. A jej niebanalne ciuchy z pewnością robią wrażenie. I totalnie uwielbiam scenę, w której podczas ogólnej finałowej rozwałki następuje Związanie Włosów. Prawie uroniłam łezkę wzruszenia.

(źródło)
Oprócz Harley, mamy też galerię innych postaci, z których zdecydowanie najbardziej przypadła mi do gustu Renee Montoya (Rosie Perez) – chyba to zasługa tego, że ona jest, bardzo ogólnie rzecz ujmując, normalna. Bo dramy superbohaterów i superzłoczyńców mogą być oczywiście super wciągające, ale kiedy wśród nich trafi się konflikt związany ze zwykłą policjantką, dużo łatwiej zaangażować się emocjonalnie, skoro ta postać jest nam zwyczajnie bliższa. Nie wiem, jak to jest: rozstać się z arcyzłoczyńcą i uciekać przed całym miastem wkurzonych bandytów. Za to całkiem nieźle umiem wyobrazić sobie, jak to jest paść ofiarą dyskryminacji w pracy i być zmuszoną do przełknięcia faktu, że ktoś inny zgarnia profity za nasze dokonania. Historia zna aż za dużo takich przypadków, to się dzieje każdego dnia wokół nas. Dlatego wątek Renee uważam za szczególnie ważny, ciekawy, a ostatecznie – dość satysfakcjonujący.

Cała historia jest bardzo dynamiczna i widowiskowa, z całkiem fajną narracją, miejscami nawet zabawna – czuć podczas seansu, że ogląda się coś nieco szalonego, że nie powinno się wszystkiego brać na poważnie, choć w gruncie rzeczy problem poruszany przez film jest bardzo poważny i aktualny. Tylko o ile np. Wonder Woman momentami aż nazbyt łopatologicznie nawołuje, że hej, feminizm, emancypacja, równe prawa kobiet i tak dalej, o tyle tutaj te hasła prześlizgują się tylko gdzieś w tle, podczas gdy na pierwszym planie są kolorowe ciuchy, dużo przemocy i humor.
Aha, no i Bruce. W przyszłości chcę więcej Bruce’a!

(źródło)
Jakbym miała się czegoś jeszcze doczepiać, to byłoby to tłumaczenie tytułu. No bo skąd te „ptaki nocy”? O ile nie ma w słownikach informacji, że „prey” niekiedy może mieć znaczenie „noc”, o tyle ten przekład wydaje mi się trochę nietrafiony. No bo niby jakie „ptaki nocy”? Wiecie, jakie są ptaki nocy? Lelki i uszatki. A jeszcze z innych, to kosy i kwiczoły są aktywne nocami. Słowiki zaczynają śpiewać w okolicach północy, o trzeciej dołączają drozdy, rudziki czy świergotki. Czy to z nimi mają mi się kojarzyć bohaterki filmu? Jednak bardziej wymowne i adekwatne wydaje mi się tu oryginalne określenie „bird of prey”, które dobrze współgra z faktyczną treścią filmu. Wiem, że „ptaki drapieżne” nie brzmi może tak poetycko, ale hej – nigdzie nie jest powiedziane, że tytuł koniecznie musi być przetłumaczony. Myślę, że większość odbiorców tego filmu w razie czego umie obsłużyć Google Translate.

Słowem: można Birds of Prey bez bólu obejrzeć i nawet całkiem dobrze się bawić. Niczego mi nie urwało, ale było po prostu dobre. Rozbudziło ciekawość co do dalszych losów ekipy wojowniczych pań. Byłoby fajnie, gdyby WB pociągnęło to w takiej formie dalej, w miarę możliwości powstrzymując się od kolejnych rebootów, zmian castingowych i powiększania chaosu w uniwersum. I za to będę trzymać kciuki.




I underestimated you and I'm sorry.
I'm used to it.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...