(źródło) |
Świat zamarzł na
kość i wszystko umarło. W tej lodowatej pustce istnieje tylko jeden azyl:
pociąg, który zaiwania dookoła świata przez okrągły rok. W pociągu żyją ostatni
ludzie na Ziemi. Jeśli pociąg się zatrzyma, wszyscy umrą.
Mówcie co chcecie,
dla mnie ten pomysł jest naprawdę epicki. Pociąg zasuwający przez
postapokaliptyczny świat – co może pójść źle?
A jednak coś może.
Jeśli mam być
całkiem szczera, to dla mnie zajebistość tego filmu w dużej mierze kończy się
właśnie na samej koncepcji świata. Bo jeśli chodzi o zawartość pociągu, czyli
ludzi… no cóż, przepraszam, ale oni są debilami. Naprawdę. Zupełnie nie
potrafię kupić tego, jak funkcjonuje tam społeczność.
Fabuła zasadza się
na tym, że ludzie w pociągu są podzieleni na trzy klasy (oczywiście): ma się
rozumieć, pierwsza klasa to zimni, samolubni bogacze, a klasa trzecia to
biedota wyzyskiwana przez bogaczy. Czy jakoś tak. Zdaje się, że jest też druga
klasa, ale film przechodzi nad tym faktem dość obojętnie i właściwie chyba widz
nie ma okazji poznać żadnego przedstawiciela tych ludzi „pośrodku”. No i trzecia
klasa, ulokowana na końcu składu pociągu, chce się przedrzeć aż do lokomotywy i
przejąć władzę. Czy coś.
Dla mnie to jest
zupełnie sztuczna i nierealna sytuacja. Tak, główny antagonista pod koniec
wyjaśni, dlaczego wszystko wygląda tak jak wygląda, ale to nadal głupie. No bo
tak: ja rozumiem, że pociąg ma ograniczoną ładowność i trzeba kontrolować
liczebność społeczności. I naprawdę uznano, że cykliczne wystrzeliwanie ludzi
to absolutnie najlepsza metoda ze wszystkich?
(źródło) |
To już nawet w Przestrzeni! Przestrzeni! Harry’ego
Harrisona kontrola urodzeń była przeprowadzona jakoś bardziej humanitarnie. Nie można było
chociaż spróbować w tym pociągu ogarnąć sytuacji w jakiś pokojowy sposób?
Podkreślam: to tylko załoga jednego pociągu, a nie jakieś gigantyczne
społeczeństwo, którego nie dałoby się opanować. Już teraz niektóre kraje mają
problem ze starzejącym się społeczeństwem, bo ludzie dobrowolnie rezygnują z
posiadania dzieci. Nie uwierzę, że pasażerowie pociągu byliby totalnie głusi na
prosty przekaz „nie mnóżcie się jak króliki, bo wszystko pierdolnie”.
Dalej: w ogóle cały
ten podział sprowadza się do tego, że mamy dekadencką elitę i rozżaloną
biedotę, a jedni i drudzy to w istocie darmozjady, które nie robią nic dla
przetrwania ludzkości i pociągu. Podejrzewam, że gdzieś pośrodku są ludzie,
którzy ewentualnie pracują: doglądają upraw, konserwują mechanizmy ciuchci i
tak dalej. Ale czy to nie jest dramatyczne marnowanie siły roboczej? Kurde:
zamiast wydzielać biedocie galaretkę z robaków, czy nie lepiej byłoby wciągnąć
ich do prac na rzecz przetrwania? Czy w ogóle podjęto takie próby? Nie, film
wyraźnie wspomina o tym, że uciekinierzy z końca składu pociągu najpierw byli
totalnie porzuceni i zjadali się nawzajem, a potem przyszli jacyś ludzie i dali
galaretkę. I tak to trwa do dziś. Jeżu najmilszy, to jest po prostu głupie.
(źródło) |
Nie jest tak, że w
kręciłam nosem na wszystko w filmie. Ze zdumieniem zorientowałam się, że
Snowpiercer ma fantastyczną obsadę. Nie mówię tu koniecznie o Curtisie (Kapitan Ameryka Chris
Evans), który sprawia wrażenie dość typowego smutnego herosa w stylu
Nie-Chcę-Być-Bohaterem. Ale jest na ten przykład świetna Tanya (Octavia Spencer) – matka, która rusza z rewolucjonistami nie
tyle dla idei, ile żeby znaleźć odebranego jej siłą syna. Podobało mi się, z
jakim uporem Tanya prze naprzód, ile w niej siły i determinacji. Drugą
postacią, która zrobiła na mnie bardzo dobre wrażenie, była Mason (Tilda Swinton). Właściwie trochę
trudno mi ją rozgryźć – z jednej strony była fanatycznie oddana Wilfordowi i
zdaje się, że naprawdę wierzyła we wszystko to, co mówiła. Z drugiej jednak –
nie miała szczególnych oporów przed zdradzeniem swojego mistrza. Prawda jest
taka, że chyba cały ładunek fajności tej postaci stanowi zasługę aktorki. Mason
jest… przegięta. Chyba tak to czuję. Przegięta w taki fajny sposób, jej
wyrazistość staje się atutem na tle trochę zbyt poważnego, smętnego tłumu.
Ma się rozumieć, są
i inni bohaterowie, których lubię: Gilliam
grany przez nieodżałowanego Johna Hurta jest… no cóż, jest postacią graną przez
Johna Hurta. Właściwie to dość typowy stary mistrz i robi dokładnie to, co robi
większość starych mistrzów w filmach. Oraz dokładnie to, co robi John Hurt w
filmach. Ale i tak trudno go nie lubić. To John Hurt!
No i Wilford, w którego wcielił się Ed
Harris. Znów: postać sama w sobie może nie błyszczy. Ale to Ed Harris, więc i
tak człowiek się cieszy na jego widok.
(źródło) |
Muszę wspomnieć też
trochę ogólniej, o klimacie filmu: ten aspekt, przyznaję, zaskoczył mnie.
Startujemy od ponurych wnętrz końca składu pociągu, jest klaustrofobicznie,
brudno i biednie. Jest ciągły strach przed żołnierzami Wilforda. I myślałam, że
to tak właśnie będzie. Tymczasem jakoś w połowie seansu zorientowałam się, że
chyba zabłądziliśmy do produkcji Wesa Andersona: wszystko było dziwne, cukierkowe,
zawieszone w czasie i… dziwne. A po parunastu chwilach wszystko wróciło do normy
i teraz sama nie wiem, czy te przeskoki mi się w ogóle podobały, czy jednak
niekoniecznie.
Film nie jest do
końca zły. Ale nie jest też zbyt dobry. Trochę mi szkoda tak fajnego pomysłu,
bo mam wrażenie, że po prostu nikt się jakoś gruntowniej nie zastanowił nad
scenariuszem. Całość była obliczona na to, że po prostu ma być coś w rodzaju
wojny klas, a jak doszło do tego podziału? Łotewer. Tak jest i już. Wszystkie
filmowe uzasadnienia można sprowadzić do „bo tak”. Do obejrzenia w jakieś nudne
popołudnie, ale nie należy spodziewać się fajerwerków.
– Have you ever
been alone on this train? When was the last time you were alone? You can't
remember, can you? So please do. Take your time.
Ha, a ja nawet lubię ten film, bo jest tak głupi, że aż mi się spodobał. Klimat, obsadę, świat ma świetne, natomiast reszta... gość tłumaczący na końcu, co się właściwie dzieje, najgorszy. Nie wiem, chyba po prostu jedzie na własnym absurdzie i to mi się w nim podoba ;)
OdpowiedzUsuń