Ja może wyjaśnię.
Obejrzałam sobie jakiś czas temu Jupiter:
Intronizację. Niby mówiono mi, że film dość nędzny, ale i tak chciałam. Owszem,
głównie ze względu na Seana Beana – ze mnie prosty człowiek, jak kogoś lubię,
to lubię i przemęczę się przez wiele szitu.
A kiedy po obejrzeniu chciałam podzielić się
wrażeniami, okazało się, że ktoś umie zrobić to lepiej. Więc cóż – oddaję głos
Ulvowi, a swój komentarz dorzucę na koniec.
Ulvie, przemawiaj.
***
Spoilery jak krowy będą. Zbieżność z Krff niezamierzona, chodziło mi o to, że duże spoilery, nie że Kruffa duża; albo, że
spoilery małe, jak Krffa. Duże jak solidny byk! o! Więc jak ktoś nie widział, a
chciałby zobaczyć, to uprzedzam.
Po pierwsze, film mnie strasznie wynudził i
zirytował. Owszem, pełno tu efektów specjalnych, wszystko wybucha, dużo piu piu
w kosmosie. I co z tego, skoro główna bohaterka (Mila Kunis) jest tak
straszliwą damą w opresji, że ciągle musi ją ktoś ratować. Praktycznie każda
scena z nią kończy się tym, że na gwałtu rety potrzebuje pomocy i wtedy pojawia
się ON. Genetycznie zmodyfikowany człowiekowilk (wilcza natura polega chyba
tylko na tym, że węszy i ma spiczaste uszy) na kosmicznych wrotkach. Mila
spada, on ją ratuje, Mila spada raz jeszcze on i jego wrotki są w gotowości
bojowej. Przy okazji szurprajs szurprajs, są oni starannie maskowanym wątkiem
romantycznym tego filmu. Ona sprzątaczka, on w zasadzie też sprzątacz. Ale do
rzeczy (tu zaczynam streszczać).
Ziemia to wielka wylęgarnia dla ludzi, których
się uprawia, żeby następnie, jak dojrzeją, zebrać ich i przerobić na coś, co
wygląda jak solidnie zmrożona Finlandia, a jest papką genową, czy czymś takim,
która to papka odmładza pulę genów w rasie panów. Generalnie wygląda to tak, że
jak masz zmarszczki, to bierzesz w tym kąpiel i puff, lifting jak się patrzy.
Ziemianie oczywiście o wszystkim nie mają pojęcia, bo rasa panów utrzymuje
wszystko w tajemnicy i żyjemy sobie w takiej iluzji normalnego świata, bo
wszystko jest tuszowane i sza, kosmici nie istnieją, ale tak naprawdę, to oni
są.
Tutaj się zawiesiłem, bo pomyślałem sobie, że
pomysł taki trochę na żywca z Matrixa, tam maszyny nas uprawiały, tutaj
kosmici, ale to w zasadzie podmianka koloru. Tajemnica się wyjaśniła pod koniec:
to również reżyserowali Wachowscy. To im wyszło nawet gorzej niż trzeci Matrix.
Bohaterka żyje sobie w wielodzietnej, biednej
rodzinie emigrantów z Rosji/Ukrainy, nie wiem do końca skąd, ale mówią ze
wschodnim akcentem. I pracuje ciężko od rana do nocy, żeby zarobić na chlebuś,
kilka razy widzimy jak czyści sedesy, ściele łóżka, jest na
przynieś/podaj/pozamiataj, co pokazuje, jak ciężkie ma życie. Po jakimś czasie
okazuje się, że jest królową tych kosmitów, co to nas uprawiają, bo geny ich
królowej się w niej odrodziły. Wszyscy z jej genowej rodziny chcą ją wtedy
zabić albo wykorzystać i o ile w tym pierwszym przeszkadza Lego-wilk na
wrotkach, to wykorzystywanie każdemu przychodzi bez trudu. Jupiter (tak,
bohaterka nazywa się Jupiter), daje się wpuścić w każdy kanał i należy do tych
osób, które obejrzą się za każdym razem, jak do nich zakrzykniesz: "Ojej!
za tobą!" Więc wrotkarz ma sporo roboty, musi się chop najeździć,
nagimnastykować, a w tym wszystkim ma zakres mimiki jak krzyżówka The Rocka z
Mroczkiem.
Wygląda mniej więcej tak:
W pewnym momencie trafiamy na wątek
biurokratyczny. Bohaterowie muszą uprawomocnić tytuł królowej poprzez
załatwienie kilku formalności w jakimś kosmicznym urzędzie. Chodzą od okienka
do okienka, nigdzie nic się nie daje załatwić, każdy ich odsyła gdzie indziej
i... odsyłam do 12 prac Asteriksa z 1976 roku:
Ostatecznie Jupiter zostaje królową kosmitów,
ziemia jest ocalona, rodzina bohaterki wraca, do swojego chlewnego mieszkania,
gdzie żyją wspólnie szorując sedesy i borykając się z wiecznym brakiem kasy.
Yup, królowa kosmitów, którzy są w stanie wymazywać ludziom pamięć, budować
całe miasta w jeden wieczór, nie wpadła na pomysł, żeby rodzinie, którą tak
przecież kocha zapewnić nieco wyższy komfort życia?! Wiecie jaka jest
przedostatnia scena? Rodzina zrzuca się na teleskop dla Kunis, bo ona chciała
na samym początku sprzedać swoje komórki jajowe, żeby go kupić(to chyba
teleskop jej zamordowanego ojca był). Zrzucają się, bo ich na to nie stać! W
sensie odmawiają sobie czegoś, żeby kupić tej durnej pipolinie ten cholerny
teleskop, a ta bździągwa nie może im załatwić chociaż nowego telewizora? Wiecie,
co robi zamiast tego? Idzie się spotkać z rolkarzem, który daje jej swoje
wrotki, bo sam ma teraz na plecach skrzydła. Tak, został aniołem. Takie
subtelne mrugnięcie, że wicie wizerunki aniołów to byli kosmokomandosi. Jeżusiu, jaka nędza.
A, najważniejsze. Występuje tu Sean Znowu Zginę
Bean. Nie ginie. Nawet to Wachowscy popsuli.
***
(foto zajumanione z Filmwebu) |
Dziękuję, Ulvie.
Od siebie muszę dodać kilka rzeczy:
Po pierwsze, ta nieszczęsna Jupiter: byłam nią
autentycznie zniesmaczona. W tym momencie przestaję się dziwić, że ludzie byli
tak zszokowani Furiosą i że ustawili ją na jakimś ołtarzu feminizmu, skoro z
drugiej strony kino atakuje ich… tym czymś. Nie przypuszczałam, że w XXI w. w
ogóle robi się takie postacie: tak bardzo złe. Właściwie mogę tu swobodnie
abstrahować od jej płci, choć faktem jest, że pakiet jej wad zazwyczaj jednak
dotyczy postaci płci żeńskiej: cierpi nie wiadomo czemu, ma pretensje do świata
nie wiadomo o co, sama do niczego się nie nadaje, trzeba ją ciągle ratować,
wszyscy mają jej dawać coś od siebie, ale ona nie potrafi zaoferować niczego w
zamian. Po prostu wkurza. Jest miałka i taka… zbędna. No bo na czym konkretnie
polega jej problem? Ma, z tego co widziałam, kasę na kosmetyki (w końcu szoruje
te kible w pełnym makijażu), ma jakiegoś smartfona, w dodatku jest zdrowa, ładna
i młoda, co sprawia, że pewnie swobodnie mogłaby znaleźć robotę w jakiejś
recepcji czy czymś, gdzie chodzi głównie o wyglądanie. Ale nie – ona jest taka
nieszczęśliwa, bo musi łóżko pościelić. Zgroza, serio. Bycie sprzątaczką:
przegrane życie. Tam u góry jest już link do Kruffy, ale jakby ktoś przegapił,
do odsyłam jeszcze raz. Tak odnośnie tematu sprzątania.
Jeśli chcieli pokazać współczesnego Kopciuszka,
to zrobili to źle.
Drugi związany z nią dość duży problem: wątek
miłosny.
Ten wątek jest po prostu zły. Bardzo zły.
Wrotkarz ją ratuje parę razy i… no, i to tyle. I są w sobie dziko i szaleńczo
zakochani, tak? No więc ja pytam: a z czego wykwitła ta miłość? Bo nie spędzili
ze sobą specjalnie dużo czasu. Ani jedno ani drugie nie wykazało się jakimiś
szczególnymi cechami charakteru, które mogły ująć drugą stronę. Ona jest ładna,
on przystojny. Mówcie co chcecie, ale ja chyba za bardzo stetryczałam na tak
kretyńskie wątki romantyczne. Jeśli film chce mi wmówić, że dwójkę bohaterów
coś łączy, chcę widzieć chociaż kawałek tego „czegoś”. Bo tak to był tylko rzyg
i puste, rozdęte gadanie w paru scenach.
Co do samego wrotkarza, to owszem, może nie był
to szczyt aktorskiego kunsztu, no ale… no ale dobra, wyglądał, tak? Wydaje mi
się, ze jego zadaniem w tym filmie było właśnie wyglądanie.
Na szczęście był Sean Bean. Polubiłam go, no.
Dzięki niemu wytrzymałam z tym filmem dwie godziny. Niech im tam będzie.
A najgłupsze jest to, że ja widzę, że ten film
mógłby mi się podobać. Bo efektowne sceny były naprawdę efektowne. Statki
kosmiczne mnie autentycznie zachwycały (niektóre trochę przypominały
statki-katedry z Warhammera). Widoki były imponujące. Kosmiczna garderoba
trochę ocierała się o głupoty w stylu Star Warsów, ale w gruncie rzeczy to
pasowało do settingu. I gdyby film na tym wszystkim poprzestał, stanowiłby
doskonałe, efekciarskie kino w stylu Pacific
Rim. Wiecie: kij tam z fabułą, mamy piu piu w kosmosach! Ale nie. Twórcy
postanowili wtłoczyć tam jakąś… nie wiem: głębię czy coś. Poważne treści. Wątek
miłosny. I to dlatego ten film się kompletnie nie broni. Rozmyli to co fajne
jakimś niepotrzebnym, źle zrobionym badziewiem. I o to jestem zła. No.
Generalnie ten film to stracony czas.
- Where's Kiza?
- Stay away from my daughter.
- Don't drag me into your male mating rituals.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz