poniedziałek, 23 maja 2011

ZaFraapowana filmami (48) - "Piraci z Karaibów: Na nieznanych wodach"


Piraci z Karaibów: Na nieznanych wodach - plakat

Nie zamierzam ukrywać, że odkąd do kin weszła pierwsza część Piratów z Karaibów, pozostaję wierną fanką serii. Tak – myślę, że skoro właśnie dostaliśmy możliwość obejrzenia czwartego filmu spod tego szyldu, Piraci z Karaibów: Na nieznanych wodach, można już mówić o serii. Toteż udałam się do kina, mimo iż wszelkie znaki na niebie i ziemi mówiły, że film będzie co najmniej słaby. Zresztą, byłam skłonna w to wierzyć: czwarta część? Litości. To nie mogło być dobre. Przecież dwójka i trójka to była równia pochyła aż po samo dno.

A co wyszło w praniu?
Fabuła, jak to w Piratach z Karaibów, nie grzeszy nadmierną głębią ani powagą, ale i nie tego człowiek się spodziewa, kiedy wybiera ten tytuł. Oto więc kapitan Jack Sparrow (Johnny Depp) chce dotrzeć do Fontanny Młodości – ale nie tylko on. Ten sam cel ma Czarnobrody, czyli legendarny Edward Teach (Ian McShane) oraz podająca się za jego córkę Angelica (Penélope Cruz), która zdaje się mieć o coś żal do Sparrowa. Żeby tego było mało, w ślad za piratami ruszy dobrze znany z poprzednich części Barbossa (Geoffrey Rush), obecnie korsarz na usługach Anglii. Barbossa musi wyprzedzić Hiszpanów, którzy – w razie gdyby było za łatwo – też wyruszają na poszukiwania Fontanny.
Oczywiście to tylko pierwszy rzut na fabułę, bo w rzeczywistości sprawy są zakręcone dużo bardziej.

Jednak ponieważ to właśnie bohaterowie, a nie zawiła i głęboka intryga, wysuwa się na pierwszy plan w tym filmie, od nich zacznę.

Przyznać trzeba, że z obawą patrzę na przyszłość Piratów z Karaibów (a coś mi podpowiada, że będzie jeszcze jakaś przyszłość), jako że kapitan Sparrow właściwie już się zużył. Jeśli człowiek chciałby mówić wprost, to zużył się dawno temu, ale teraz też nie jest za późno, żeby o tym wspomnieć. W pierwszej części filmu wiecznie zawiany pirat odgrywany przez Deppa był czymś nowym, świeżym, zabawnym, nietuzinkowym i po prostu fajnym. Ale prawda jest taka, że w chwili obecnej kapitan Jack Sparrow nie ma już widzowi nic do zaoferowania. To jest po prostu czwarty film z tym samym bohaterem i, prawdę mówiąc, gdybym oglądała zamiast drugiej, trzeciej i czwartej części, kolejny i kolejny raz pierwszy film z serii – nie zrobiłoby to wielkiej różnicy, jeśli idzie o Jacka. Z drugiej strony, to dobrze: strach pomyśleć, co by się stało, gdyby twórcy zechcieli „pogłębić” Sparrowa. Najpewniej po prostu Jack przestałby być Jackiem, a stał się rzewliwym amantem z trudną przeszłością. Czyli ciągnięcie kapitana Sparrowa przez wszystkie części jest właściwie najlepszym, co można było zrobić, ale prowadzi do nieuniknionego znudzenia widza.

kadr z filmu Piraci z Karaibów: Na nieznanych wodach
(Barbossa)
Inaczej ma się sprawa z Barbossą – po pierwsze, choć pojawiał się od pierwszej części, jednak było go mniej, a więc nie zdążył jeszcze się znudzić. Po drugie: zmienia się. Nieznacznie, ale mimo wszystko potrafi zaskoczyć. Nie są to zmiany w stylu „to nic, że w pierwszej części był bezwzględnym, paskudnym piratem, teraz zrobimy z niego cnotliwego i nieśmiałego kolekcjonera znaczków, który miał trudne dzieciństwo, hura!” – nie, przeobrażenia są delikatne i w pełni uzasadnione wydarzeniami, jakie miały miejsce po zakończeniu trzeciej części Piratów. Jeśli mam być szczera, to właśnie Barbossa wysunąłby się na mojego ulubionego bohatera serii, gdyby nie drobne „ale”.

Tym „ale” jest Czarnobrody. Oj tak, Edward Teach, grany przez Iana McShane’a (muszę to powtórzyć, bo ten facet naprawdę zasługuje na uwagę, szczególnie po tym, co pokazał jako Al Swearengen. A więc raz jeszcze: Ian McShane!), to majstersztyk. Bardzo groźny, bardzo czarnobrody, bezwzględny i cudowny. Oczywiście twórcy filmu uwzięli się, żeby piraci wyglądali jak geje na Sylwestra, więc Teach też nie uniknął makijażu, tym niemniej z taką twarzą i tak będzie wyglądał na typa, z którym się po prostu nie zadziera. Nawet kredka do oczu tego nie popsuje.

Do pirackiej braci dołączyła też wspomniana już Angelica – tu właściwie nie mam większych uwag. Cruz dość zgrabnie wpasowała się w rolę i jest całkiem przekonująca.
Ponadto widz po raz kolejny ma okazję spotkać dobrze znanego pana Gibbsa (Kevin McNally). I po raz pierwszy pastora Philipa (Sam Claflin), który odpowiada za element moralizatorski – istotnie: mało brakowało, a byłby bohaterem irytującym i smętnym, jednak jego wątek jest na tyle delikatnie wpleciony w wydarzenia, że wcale nie razi.

kadr z filmu Piraci z Karaibów: Na nieznanych wodach (Czarnobrody)
I tu nadszedł czas na to, żebym z radością wspomniała, że w końcu rozstaliśmy się z Willem i Elizabeth, a fabuła Na nieznanych wodach nawet nie leżała obok tej, którą mordowano w poprzednich częściach. I to jest coś, za co należy się pochwała Tedowi Elliottowi i Terry’emu Rossio: jak w dwójce i trójce okropnie i nielitościwie rozciągali fabułę Klątwy Czarnej Perły, sztucznie doklejając do tego wydumane wątki o kobietach-krabach i inne tej klasy, tak tutaj widz ma do czynienia z zupełnie nową przygodą, a w ciągu całego filmu ani razu nie pojawia się nawet słówko o wydarzeniach znanych z poprzednich filmów. Oglądając nie ma się tego wrażenia, że to kolejny wydumany kupon. Ot, po prostu nowy epizod z wesołego życia pirata, yo ho ho.
Tym samym naprawdę nie rozumiem bardzo negatywnych opinii o tym filmie, które ponoć wykwitają często i gęsto (wiem tylko ze słyszenia, bo przyznam, że ani jednej recenzji nie czytałam), bo w porównaniu z drugą i trzecią częścią, Na nieznanych wodach to naprawdę kawał świetnej rozrywki i żadne tam „odcinanie kuponów”, tylko godna kontynuacja Klątwy. Szczerze? Jeśli ktoś jeszcze nie oglądał serii, to szczerze polecam właśnie taką kolejność: Klątwa Czarnej Perły i Na nieznanych wodach. A kiedy Skrzynia umarlaka i Na krańcu świata? Cóż – najlepiej wcale.

Inna sprawa, że choć jako kontynuacja film jest dobry, to jednak wypada słabiej, niż część pierwsza. Nie chodzi tylko o bohaterów, ale o całokształt. W jedynce, mimo że pełno było lekkiego humoru, często zupełnie nierealnych ewolucji i pewnej dozy naiwności, jednak od czasu do czasu pojawiały się też sceny poważne, był klimat tajemnicy, czuło się, że pewne rzeczy przepełniają strachem nawet najgorszych piratów. Tymczasem tutaj jest jedno wielkie „Bua-ha-ha” (nawet wliczając nieliczne smęty duchownego) i nie ma mowy o choćby chwilowej zmianie klimatu (owszem! Odrobiny smęcenia o tym, że każda dusza da się zbawić, nie jest dla mnie jednoznaczna ze zmianą nastroju!). Myślę, że film naprawdę by nie ucierpiał, gdyby wyciąć z niego przynajmniej kilka żartów i spróbować pomanipulować nastrojem.
Tutaj był jeden taki moment, który nie dawał po oczach „jestem Elementem Komicznym” – scena z syrenami. Muszę przyznać, że była naprawdę fajna. Przypominała, że film zrobili ci sami ludzie, którzy pokazali przeklętą załogę Czarnej Perły, idącą po dnie morza.

kadr z filmu Piraci z Karaibów: Na nieznanych wodach
Tym bardziej, że momentami ten humor jest jednak troszkę nazbyt wymuszony. Nie będę tu nawet wspominać o wątku ptysia zaczepionego o żyrandol (choć muszę przyznać, że dziewoja w kinie, siedząca dwa miejsca na prawo ode mnie, rżała z tego bardzo obficie – ale spójrzmy prawdzie w oczy: ona rżała ze wszystkiego, nawet z reklamy AndroVitu – gdzie głównym elementem komicznym było dla niej to, CZEGO to jest reklama…), ale choćby cała sekwencja ucieczki Jacka w Londynie: wszystko fajnie, kapitan bryka w tę i nazad, ale zastanówmy się – facet skacze na dach dorożki. Za nim biegną żołnierze. Co robi dorożkarz? Nic. Kompletnie nic, jakby w ogóle nie zauważył, że ktoś mu skoczył na dach. Jedzie, jakby zupełnie nic się nie działo. Potem kapitan skacze na deskę, niesioną na ramionach przez dwóch gości. Co robią ci goście? Nic! Idą spokojnie dalej, niosąc Jacka prawie jak w lektyce. Nie zatrzymają się, nie bluzgną na niego, nie puszczą deski, są jak lemingi. Trzeba przyznać, że Londyńczycy nie grzeszą spostrzegawczością.

Innym mankamentem filmu jest kilka scen, które są przekalkowane prosto z pierwszej części. Chodzi tu głównie o sceny walk, gdzie człowiekowi, który ogląda pojedynek, nagle nakłada się identyczny pojedynek, tylko z udziałem innych osób. No – innej jednej osoby, bo drugą jest Jack.

Jeśli jednak przymknąć oko na te nieliczne irytujące elementy, widz dostaje – powtórzę – naprawdę kawał przyjemnej rozrywki, z fajnymi bohaterami (Barbossa i Czarnobrody!), wartką akcją i miłą dla ucha muzyką – choć to ostatnie akurat od początku cechowało serię.
Aha – jeszcze jeden ogromny plus: rozróżnienie piratów i korsarzy. Wreszcie!

Polecam na weekendowe popołudnie i daję 7/10 – to po prostu dobry film. Jeśli tylko ktoś ma świadomość tego, że nie idzie na Lyncha ani Almodovara.







– Jack, dobiegamy kresu życia. Cóż szkodzi stanąć po zwycięskiej stronie?
– Wszystko rozumiem. … Poza tą peruką. 

piątek, 20 maja 2011

Fraa w czytelni (24) - "Kaznodzieja"


strona tytułowa pierwszego tomu Kaznodziei

  • Autorzy: Garth Ennis, Steve Dillon
  • Tytuł: Kaznodzieja
  • Tytuł oryginału: Preacher
  • Tłumaczenie: Maciek Drewnowski
  • Miejsce i rok wydania: Warszawa 2002-2007
  • Wydawca: Egmont Polska


Jak łatwo mogliście Państwo zauważyć, kategorię „Książki” zmieniłam na „Literatura” – powód jest prosty: tag „książki” był zanadto ograniczający. No bo co z komiksami? Ktoś, oczywiście, może uznać, że komiksy to w ogóle nie literatura, ale szczerze i serdecznie mam w nosie takie opinie. Nie widzę powodu, dla którego coś, co wręcz nazywa się czasem „powieścią graficzną”, miałoby być czymś „niższym” od tradycyjnej literatury. Ba! Moim zdaniem zresztą komiks jest właśnie szalenie tradycyjną formą – sięga co najmniej średniowiecza, tylko tam w miejsce naszych „chmurek” na teksty były banderole. Skoro tamto było sztuką, to czemu teraz tak często odmawia się tego statusu komiksom? Pisarstwo może być sztuką? Może. Grafika może być sztuką? Może. Czyli połączenie jednego i drugiego tez. Oczywiście, są komiksy dobre, jest i masa gorszych lub bardzo złych. Jak wszędzie. Nie ręczę, że nie zdarzy mi się kiedyś wspomnieć o jakimś gorszym. Na razie jednak zacznę jednak od czegoś świetnego.

Dość dawno temu zaprezentowano mi jeden, zupełnie zresztą przypadkowy i wcale nie pierwszy, zeszyt polskiego wydana amerykańskiego komiksu Kaznodzieja. Choć wzbudziło to moją ciekawość, bliższe zapoznanie się z całą serią przez długi czas odkładałam na później – tym niemniej w końcu nadszedł ten czas, kiedy mogłam w spokoju zapoznać się z historią trójki dość dziwacznych bohaterów.

Kaznodzieja w oryginale wydawany był w latach 1995-2000, a składało się na tę historię sześćdziesiąt sześć zeszytów. W Polsce Egmont podzielił ją na trzynaście tomów.

Głównym wątkiem komiksu jest poszukiwanie Boga przez tytułowego kaznodzieję, Jessego Custera.
Wszystko zaczyna się od tego, że spod pieczy aniołów ucieka tajemny byt zwany Genezis, potęgą dorównujący samemu Bogu. Byt spada na ziemię i trafia wprost w Jessego, który w tym momencie dostaje swoją misję, ale też otrzymuje moc posługiwania się Słowem Bożym. Jednocześnie okazuje się, że Bóg opuścił Tron w niebie, po czym ślad po Nim zaginął. Jesse więc porzuca swoją parafię i wyrusza na poszukiwania. Spotyka byłą dziewczynę, Tulip, oraz irlandzkiego wampira, Cassidy'ego.
Jednakże przygody tej trójki to nie wszystko. Bo czytelnik pozna też niejakiego Świętego od morderców, który zostanie obudzony przez anioły, by odszukać Genezis. Będzie Gębodupa, chłopaczek pragnący pomścić śmierć ojca. Ale jednym z głównych antagonistów trojga przyjaciół jest Herr Starr, skądinąd plątany w potężną kościelną intrygę na najwyższym szczeblu. I zdecydowanie nie można zapominać o duchu Johna Wayne'a.

Bohaterowie są w ogóle ogromnym atutem Kaznodziei. Każda postać, która pojawia się na kartach komiksu, choćby epizodyczna, jest niesamowicie wyrazista i momentalnie budzi zainteresowanie.
Prawdę mówiąc, Jesse na tle tego kalejdoskopu charakterów wcale nie jawi się najciekawiej, co wcale nie znaczy, że jest nudny. Były pastor, nie stroniący od kobiet i alkoholu wzbudza sympatię czytelnika. Jest po prostu stosunkowo normalny na tle innych. Zwłaszcza jeśli wziąć pod uwagę, że jego przyjaciel to Cassidy: pozornie rozrywkowy, z całą pewnością niebanalny wąpierz, którego historię czytelnik będzie poznawał stopniowo, a którego ostatecznie bardzo trudno ocenić. Bo z jednej strony jest bardzo lojalnym przyjacielem, skłonnym do niebywałych poświęceń, ale z drugiej – ma dużo na sumieniu, szczególnie pod koniec całej historii. Fakt faktem, że jest to jeden z tych bohaterów, obok których nie da się przejść obojętnie. Plus stanowi fantastyczne zaprzeczenie wszystkiego, co kojarzy się z wampirami. I, jeśli mam być szczera, jest to drugi z dwóch moich ulubionych postaci w komiksie.

strona z Kaznodziei
Pierwszym natomiast jest Święty od morderców.
Jeśli miałabym wskazać największego twardziela Dzikiego Zachodu, musiałoby paść właśnie na niego. Stanowi fantastyczną westernową nutę w całej historii, która rozgrywa się przecież całkiem współcześnie. A to sprawia, że Kaznodzieja zyskuje w moim prywatnym rankingu +10 do zajebistości. Za przeproszeniem, oczywiście.
Już sam tytuł tego „świętego” jest intrygujący – patron morderców. W dodatku kowbojski kapelusz, płaszcz i dwa colty zawsze i wszędzie będą prezentować się po prostu świetnie, choćby nosiło je zupełnie cielę.
Ale Święty cielęciem nie jest. Jest niebezpieczny, małomówny i uparty. Żaden człowiek go nie pokona, a aniołowie drżą przed nim ze strachu. Święty od morderców to kowboj-Nemezis.

(!) Teraz uwaga, będzie spoiler. (!)

Szczególnie interesujący moment jest wtedy, gdy czytelnik już pozna historię Świętego, a ten postanowi darować życie Jessemu i dowiedzieć się, czemu jego życie potoczyło się tak, jak się potoczyło. A kiedy tylko się dowie – Bóg może zacząć odliczać dni do własnej śmierci.
Tak – Święty od morderców jest konsekwentny i niebezpieczny. Dla każdego. Nawet wszechmogący Bóg się nie ukryje. A zakończenie jego wątku jest jedną z najbardziej wypasionych scen całego komiksu.

Koniec spoilera.

Inną ciekawą (choć nie aż tak jak Święty, ale umówmy się – nikt nie jest tak ciekawy, jak Święty) postacią jest wspomniany już Herr Starr. Facet, którego prześladuje pech. Który jest tak bardzo poważny, a jednak tak bawi. Który jest nieczuły i brutalny, a jednak nie mogłam pozbyć się bardzo ciepłych odczuć wobec niego. To właśnie on wywoływał we mnie większość uśmiechów, kiedy czytałam Kaznodzieję. I nie raz, nie dwa łapałam się na tym, jak dobrze rozumiem tego gościa i wszystkie jego frustracje (vide genialny dialog o cudzysłowie).

Prawda jest taka, że interesujące postacie można by wymieniać jeszcze długo, ale to nie ma większego sensu. Najlepiej po prostu to wszystko zobaczyć na własne oczy.

Kolejnym atutem Kaznodziei jest fabuła. Oprócz głównego wątku poszukiwań Boga, czytelnik ma do czynienia z oddzielną historią Cassidy'ego, Świętego od morderców, Gębodupy i Herr Starra. Jessego dogoni też jego przeszłość i dziwaczna, zwichrowana, ale przede wszystkim niebezpieczna rodzinka.
Wszystkie te wątki tworzą nierozerwalną sieć, która – co tu dużo mówić – wciąga bez reszty.

strona z Kaznodziei
Do bohaterów i fabuły należy dodać też inne zalety: na przykład świetną kreskę, bez typowych, komiksowych uproszczeń w rodzaju dorzucenia byle jakiego, kolorowego tła dla bohaterów. Każdy kadr jest dopracowany i staranny.
Czytelnik dostanie też sporo humoru, choć historia sama w sobie jest prawdę mówiąc poważna, a pytania, zadawane przez bohaterów, skłaniają raczej do refleksji, niż śmiechu. To nie jest jeden z Marvelowskich komiksów o superbohaterach, którzy walczą z kolejnymi superwrogami za pomocą swoich supermocy. Owszem, Jesse ma Słowo, ale korzysta z niego rzadziej, niż można by się spodziewać. Ta historia naprawdę pozostaje w pamięci i chce się do niej wracać.
Mimo że komiks – co tu kryć – jest mocno brutalny, podczas czytania nie ma się wrażenia, że autorzy epatowali krwią i przemocą ot tak, byle zaszokować. Wszystko jest świetnie wyważone.
Miał rację Kevin Smith, kiedy wychwalał komiks we wstępie do jednego z zeszytów:
Już od najmłodszych lat słyszymy, że rozmowy o religii są społecznym faux pas – że rozmawiając o Bogu, można kogoś urazić. Garth musiał być nieobecny na tej lekcji albo postanowił ją olać. I dzięki niech będą Bogu, że tak się stało – ponieważ na stronach KAZNODZIEI pan Ennis mówi o wierze, duchowości, religijności i hipokryzji w taki sposób, że wydawca, na co dzień zajmujący się promowaniem przygód latających, niezniszczalnych i posiadających magiczne pierścienie istot, musiałby być walnięty (albo po prostu sprytny), żeby coś takiego rozpowszechniać. Zazwyczaj tego typu dzeiła są uznawane za «zbyt kontrowersyjne».
Jak wiadomo, «kontrowersyjne» często znaczy «ciekawe i inteligentne». Chociaż na stronach KAZNODZIEI pełno jest nowatorskiego spojrzenia na naturę Boga i na bezmyślne wyznawanie religii przez masy (jest tam też mnóstwo krwi i obrazowo przedstawionej, często niepokojąco śmiesznej przemocy), nie jest to komiks wypełniony tandetnym efekciarstwem ani w warstwie fabuły, ani rysunku. W mojej opinii tandetne efekciarstwo w fabule to ucinanie ręki jakiejś słynnej postaci, by nadać jej «więcej głębi». Natomiast tandetne efekciarstwo w rysunku to strona po stronie wypełniona superbohaterami i używanie dziwacznych plam zamiast tła.
Garth i Steven unikają tego typu błędów – opowiadają nie nadmiernie skomplikowane historie z godną pozazdroszczenia umiejętnością, typową dla osób, które od lat doskonalą się w tym, co robią.”
Jeden zasadniczy minus, jaki dostrzegam w Kaznodziei, to sporadyczne podmianki rysownika. Szczególnie żałuję, że podmianka taka miała miejsce w zeszytach poświęconych Świętemu od morderców – tym samym jeden z moich ulubionych wątków został, w mojej opinii, nieco spaprany graficznie.

Toteż absolutnie jednoznaczne muszę stwierdzić, że Kaznodzieja jest rewelacyjnym komiksem i ewidentnym zaprzeczeniem teorii, jakoby komiks był w jakiś sposób „niższą” formą literatury niż powieść. Z czystym sumieniem polecam i wrzucam pełne 10/10.






Jeśli dorzuci się do tego irlandzkiego wampira, kilka rysunków cycków, jakiś maraton, pościgi, świetne pomysły i najlepsze dialogi we współczesnym komiksie, wychodzi z tego zajebiście wypasiona i zmuszająca do myślenia rozrywka. A dla tych, którym umknęło to za pierwszym razem, pozwolę sobie powtórzyć – jest to lepsza zabawa niż oglądanie filmów...

nawet moich.
(…)
A jeśli ten komiks obraża kogoś ze względu na przekonania religijne odbiorcy – cóż, smuci mnie to. Ponieważ jako osoba, której wiara w Boga jest niezachwiana, głęboka i prawdziwa, zapewniam wszystkich uważających ten komiks za obraźliwy, że jestem pewien – w sercu i duszy – iż Bóg jest wszechmocny, sprawiedliwy oraz pełen miłości...

i jest wielkim miłośnikiem KAZNODZIEI.

– Kevin Smith
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...