niedziela, 30 stycznia 2011

ZaFraapowana filmami (42) - "Conan Barbarzyńca"


Conan Barbarzyńca (plakat)


Postawmy sprawę jasno: Fraa nie prowadzi, wbrew pozorom, bloga filmowego. Tam u góry są inne kategorie, w których powinny pojawiać się wpisy. Ale się nie pojawiają. Nie znaczy to, że kawiarka nie ma o czym pisać. Ma, nawet jeśli są to rzeczy, które nikogo nie interesują. Ma masę świetnych pomysłów, tyle tylko, że kiedy dochodzi wreszcie do klepania w klawiaturę, po jednym-dwóch akapitach następuje zwiecha i Fraa zaplątuje się we własnym koncepcie. W ten sposób jeden tekst może powstawać ładnych kilka tygodni.
Z filmami aż takiego kryzysu nie ma, dlatego też głównie lecą  filmy.
Tak jak i dzisiaj.
Natchniona własnym linkiem z poprzedniej notki, Fraa postanowiła wrócić do korzeni – odświeżyła sobie Conana Barbarzyńcę (oryg.: Conan the Barbarian) z 1982 roku, w reżyserii Johna Miliusa (swoją drogą, jednego ze scenarzystów i producentów wielce popularnego serialu Rzym).

Zacząć trzeba od tego, że film jest nieziemsko durny. Durny i kiczowaty, z przesłaniem prostym jak konstrukcja cepa, szczególnie że przecież na samym początku widz dostaje motto z Nietzschego („Co nas nie zabije, to nas wzmocni”), a więc gdyby przypadkiem ktoś nie zrozumiał filmu, to nadal nie musi czuć się zagubiony.

Fabuła zapewne znana: radosne dzieciństwo Conana zostaje brutalnie zakończone przez złego maga, który przychodzi na czele armii do Conanowej wioski i morduje wszystko, co się rusza i na drzewo nie ucieka. Pochwycone dzieci zaś zaprzęga do Koła Bólu. Po latach bohater zostaje sprzedany i rozpoczyna karierę gladiatora, by ostatecznie wyrwać się z niewoli i rozpocząć życie pełne przygód, z pragnieniem zemsty w tle.
W tym miejscu Fraa musi powiedzieć, że Conan wyrządził straszliwą krzywdę późniejszej fantastyce. Wszak model bohatera „kiedy byłem mały, zły mag wyrżnął moją rodzinną wioskę, zgwałcił kota i utopił papużkę, teraz tułam się po świecie, przeżywam przygody i chcę się zemścić” to chyba najbardziej wyeksploatowany topos fantasy. Tym niemniej w 1932 roku, kiedy barbarzyńca Howarda zaistniał w druku, istotnie mogło to wszystko być całkiem ciekawe i oryginalne, nie można więc zarzucać Conanowi wtórności. Cóż, po prostu filmowa fraza „historia Conana zaczęła się w morzu cierpienia” zrobiła się nad wyraz modna i każdy chciałby w ten sposób móc powiedzieć o swoim bohaterze.

Można natomiast mieć liczne zastrzeżenia do drobiazgów w filmie. Fraa nie czytała opowiadań, więc nie wie, czy pojawiające się w produkcji z 1982 roku bzdury mają tam jakieś odzwierciedlenie, ale – przynajmniej częściowo – zapewne tak.

Nawet pomijając komizm sytuacji, kiedy matka Conana chowa się przed najeźdźcami za imponująca sosenką, co przywodzi na myśl jedynie skradanie się Winnetouch, pierwsze wątpliwości pojawiają się już w trakcie ataku Thulsy Dooma (James Earl Jones) na wioskę: no bo do stu demonów, dlaczego on się tyle cackał z zabiciem matki bohatera? Fraa liczyła na jakieś ukryte znaczenie tej sceny, że może coś się później wyjaśni – ale nie, po prostu patrzyli sobie w oczy, patrzyli, potem ciach-ciach i po sprawie. Czemu mag osobiście dokonał tej egzekucji? Cóż, pewnie inaczej Conan mógłby w ogóle go nie zauważyć, a wtedy trochę trudno o mszczenie się.
Dalej: Fraa nie do końca rozumie, dlaczego kiedy Conan już dorósł (i w końcu mógł go zacząć grać Arnold Schwarzenegger), dreptał przy Kole Bólu sam. Był tak pierdołowaty, że musiał powtarzać rok, czy może inni byli tak słabi, że pomarli? A może na tyle silni, że szybciej mogli pójść w świat jako gladiatorzy? Fraa jest zdania, że tego typu dwuznaczności nie powinno być. Zbyt skrajne interpretacje się nasuwają i z superbohatera może w jednej chwili zrobić się superfrajer.

kadr z filmu Conan Barbarzyńca
(od lewej: Conan, Subotai)
Później, jak już Fraa wspomniała, heros zaczyna walczyć. I, co dziwaczne, radzi sobie świetnie. Jak i kiedy się tego nauczył, skoro przez większość dotychczasowego życia chodził w kółko i popychał belkę, kawiarka nie ma bladego pojęcia. Dobrze chociaż, że w końcu wzięto się za trening, choć znów pojawia się pytanie: po co uczyli gladiatora czytać i uskuteczniać miłość cielesną? Czy znajomość starożytnych dzieł filozoficznych miała mu jakkolwiek pomóc w masakrowaniu mózgów przeciwników? To znaczy Fraa rozumie, że jako superbohater, Conan musiał być doskonały w każdej dziedzinie życia, ale wypadałoby chociaż wysilić się na jakiekolwiek uzasadnienie, którego w filmie, niestety, zabrakło.
Co więcej, kiedy w końcu heros odzyskuje wolność, pojawia się zdanie: „Zwrócono mu wolność, o której marzył.” – Fraa pyta: marzył? Doprawdy? Niby kiedy? Bo wcześniej nie pojawia się nawet cień sugestii, jakoby Conanowi było źle w roli maszyny do szatkowania wojowników. Ba! Wręcz jest jasno i wyraźnie powiedziane, że Conan nie odróżniał już zła i dobra, że zabijanie na arenie to całe jego życie. Swoją drogą, tamtą scenę Fraa uważa akurat za całkiem udaną – bardzo fajnie można było poczuć ten klimat: tę dzikość, zaślepienie, egzystencję wyłącznie od walki do walki. Egzystencję dla walki.
No ale później widz się dowiaduje, że bohater pragnął wolności. Dobra. Pozostaje wzruszyć ramionami i przytaknąć.

Potem następowała kolejna przezabawna scena, która skojarzyła się przede wszystkim z instrukcją, co się dzieje z kobietą, kiedy ma marny seks – Fraa nie wie, czy to była wiedźma, wróżka czy kto, ale zamiast się przejąć i przerazić, kawiarka mogła się jedynie śmiać.
Późniejszy moment, kiedy Conan z pięści uśmierca wielbłąda, nie przywrócił pożądanego nastroju, że o zagryzaniu sępa Fraa już litościwie nie będzie opowiadać. A na strzelanie z łuku wężami, to kawiarka już niemal płakała ze śmiechu.

kadr z filmu Conan Barbarzyńca
(od lewej: Subotai, Conan, Valeria)
Oczywiście, konwencja: jeśli jest bohater, musi mieć dziewczynę. I Conan miał dziewczynę – złodziejkę, Valerię (Sandahl Bergman). Po drodze zyskuje też przyjaciela, który (zgodnie z konwencją) prawdopodobnie ma być tym Elementem Komicznym, na którego tle jeszcze wyraźniej będzie widać zajebistość głównego bohatera (Herakles miał Jolaosa, Xena – Gabrielę, Geralt – Jaskra i tak dalej). Przyjacielem tym jest Subotai (Gerry Lopez).
Przy tej „drużynie” Conana też nie raz pojawiły się wątpliwości. Warto zwrócić uwagę na fakt, że wielka miłość Valerii do herosa zaczęła się od chwili, kiedy rzeczony heros podarował złodziejce bardzo cenny klejnot. Trochę prostytucja? Ale tylko troszeczkę...
Albo: skąd właściwie Valeria wzięła białe wdzianko, żeby przebrać się w świątyni? Wydziergała sobie na poczekaniu, czy może zawsze nosi przy sobie, tak na wszelki wypadek?

Nie da się ukryć, że choć sama fabuła może być klasykiem nad klasyki, to jednak film pełen jest niedoróbek i bezsensów, a gra aktorska pozostawia wiele do życzenia (nawet Max von Sydow nie ratuje sytuacji). Schwarzenegger jest tam jednak przede wszystkim kulturystą, klockiem, a nie aktorem, nawet jeśli – jak wynika z wywiadu przeprowadzonego z Miliusem niedługo po nakręceniu Conana Barbarzyńcy – reżyser próbował wpleść w ruchy Conana ducha japońskiej szermierki.
Sytuację ratują rekwizyty (na przykład solidne miecze, a nie błyszczące, rozchybotane niewiadomoco, jakie widuje się do dziś w filmach), momentami naprawdę bardzo ładna muzyka, kilka fajnych dialogów (choćby ten o bogach, toczący się między Conanem a Subotai), parę ładnych scen (ta, o której Fraa już wspomniała, ale też na przykład scena końcowa, na schodach opustoszałej świątyni), no i historia, która – pomijając szczegóły – wciąga i urzeka, między innymi prostotą.
Łącząc to wszystko, Fraa daje dolidne 5/10.






Znowu wygraliśmy!
To dobrze, ale co jest najlepsze w życiu?
Otwarty step, wspaniały koń, sokoły na twoich rękach i wiatr we włosach.
Źle! Conanie, co jest najlepsze w życiu?
Miażdżyć wrogów, widzieć ich prowadzonych przede mną i słyszeć lament ich kobiet.
Dobrze! To jest dobre.



I musical w bonusie:

2 komentarze:

  1. Ten film jest zrobiony muzyką. Są sceny w których ta muzyka tak hipnotyzuje, ze kompletnie zlewa się na ten styropian dookoła.

    Głupi ten film (i inny niż opowiadania, szczególnie jeśli idzie o postać Conana, który był przede wszystkim CWANIAKIEM i MEGACIACHEM), ale piękna muzyka i najlepsza scena z Arnim ever ("No bo ja jestem taki... nieśmiały..." XDDD ) sprawiają, ze mam do tego filmu niesamowity sentyment.

    A z tym kołem to jak zrozumiałam szło o to, ze inni pomarli ;)

    OdpowiedzUsuń

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...