wtorek, 11 stycznia 2011

Wielka Kolekcja Westernów (I.7) - "Pewnego razu na Dzikim Zachodzie"



Wielka Kolekcja Westernów - tom 7.
Ciekawa rzecz, Fraa już od paru osób dostawała sugestie (niekoniecznie zawoalowane), żeby opisywać więcej szmiry. Żeby opisywać filmy i książki, którym można by wlepić jedną szklaneczkę, albo może i zero. Że zdecydowanie za dużo na tym blogu dziesiątek i dziewiątek.
Zapewne jest w tym nieco racji. Zresztą, tak między prawdą a bogami, dużo zabawniej pisze się o czymś do cna zrytym i beznadziejnym, można się wyżyć i poczuć wyższość intelektualną.
A jednak Fraa dziś po raz kolejny zajmie się filmem bardzo zacnym. Kawiarka może tu oficjalnie powtórzyć tylko to, co mówiła w rozmowach prywatnych: to zbieg okoliczności. Ot, po prostu w tej chwili padło na produkcje wysoko punktowane. Jakby nie patrzeć, ten blog jest dość młody. Z całą pewnością przyjdzie i czas na szmirę. Bah! Co najmniej dwa, a może i trzy tytuły czekają już w kolejce. Tym niemniej, skoro kawiarka zaczęła ten wpis, to go dokończy (a i tak jest to chyba najdłużej pisana notka w blogowej karierze kawiarki).
Na razie – Fraa z góry przeprasza.

Żeby tradycji stało się zadość, należy zacząć od krótkiego omówienia książeczki w kolekcjonerskim wydaniu Pewnego razu na Dzikim Zachodzie (oryg.: C'era una volta il West), produkcji Sergia Leone z 1968 roku.
W pierwszym rozdziale, dotyczącym filmu, mowa jest głównie o specyfice włoskiego westernu – czyli właściwie nic nowego, bo bardzo podobne notki można było znaleźć przy okazji filmów chociażby z „trylogii dolara”. Tym niemniej są perełki w postaci ciekawostek, ot chociażby o tym, jak nakręcono jedną z pierwszej scen, w której człowiek Franka (Jack Elam) usiłuje odgonić muchę.
Drugi rozdział, „Kolej na zmiany”, dotyczy kolei, oczywiście. Trudno oczekiwać, żeby przy okazji tego filmu znalazło się tam cokolwiek innego. Można poczytać nieco o początkach kolei w Stanach Zjednoczonych, o podejściu ludzi do tego nowatorskiego wynalazku oraz o konsekwencjach pojawienia się ciuchci.
Rozdział poświęcony ekipie zawiera wiadomości o Henrym Fondzie, Charlesie Bronsonie, Sergiu Leone, Claudii Cardinale oraz Ennio Morricone, czyli właściwie dokładnie o tych, o których można się było spodziewać, choć trzeba przyznać, że tu jest pewien ból posiadania wszystkich części kolekcji – tym sposobem Fraa ma notkę biograficzną na przykład Sergia Leone czy Ennia Morricone w kilku kopiach, właściwie zupełnie niepotrzebnie.

kadr z filmu Pewnego razu...: Jill i Sam
Co do samego filmu zaś – historia dość typowa dla westernów Leone: tajemniczny, bezimienny bohater, tutaj nazwany Harmonijką (Charles Bronson), pojawia się w miasteczku i, z bliżej nieokreślonych przyczyn, chce komuś wklepać. Jego pobudki są najzupełniej osobiste, a że przy okazji unieszkodliwi się groźnego bandziora – cóż, szczęśliwy zbieg okoliczności.
Co jest nietypowe, to powierzenie jednej z głównych ról kobiecie. Jill McBain (Claudia Cardinale) to prostytutka z Nowego Orleanu, która postanawia rzucić dotychczasowe życie, wyjść za uczciwego, irlandzkiego farmera, Bretta McBaina (Frank Wolff, być może znany komuś z roli Grr w filmie Kiedy kobiety miały ogony i jego kontynuacji) i zamieszkać na jego ziemi, w Sweetwater.
Jest też Morton (Gabriele Ferzetti) – właściciel linii kolejowej (tak się kawiarce zdaje, choć chyba nigdzie nie jest to bezpośrednio powiedziane), biznesmen w zaawansowanym stadium gruźlicy kości. Otóż kolej ma przebiegać tam, gdzie Brett ma swoją farmę, toteż Morton wynajmuje Franka (Henry Fonda), by ten rozwiązał problem Sweetwater.
W to wszystko, zupełnym przypadkiem, zostaje wplątany przestępca Cheyenne (Jason Robards), który do końca nie wie, o co chodzi, ale zamierza to rozgryźć, bo ktoś usiłował go wrobić.
Wszystkie te wątki splatają się zgrabnie w jedną historię, skoncentrowaną wokół farmy wdowy McBain. Kobiecie, niejako mimochodem, pomoże zarówno Harmonijka, jak i Cheyenne.
Tyle samej fabuły.

Jak już Fraa wspomniała, kobieta w roli głównej to zjawisko dość nietypowe jak na western Leone. Claudia Cardinale jednakże stworzyła fantastyczną postać: Jill jest silna, ale nie w idiotyczny, sztuczny sposób. Wcale nie zamierza walczyć do ostatniej kropli krwi o farmę – chce po prostu przeżyć. Wewnętrzna przemiana bohaterki odbywa się naturalnie, właściwie sama z siebie i widz nawet do końca nie może powiedzieć, w którym momencie.
Z innych postaci, które wzbudziły ogromną sympatię kawiarki, wspomnieć należy Mortona, biznesmena i marzyciela, który ma coraz mniej czasu i wyraźny cel do zrealizowania. Fraa twierdzi, że jest to fantastyczny bohater – symbol nowych czasów, człowiek ulepiony z innej gliny, niż Frank czy Harmonijka, facet, który myśli, że za pieniądze może mieć wszystko. Facet, którego ostatecznie przeraża sytuacja, którą sam sprowokował. I facet, który wzbudził ogromne współczucie kawiarki. Zwłaszcza pod koniec filmu – scenę z kałużą Fraa uważa za jedną z najbardziej wzruszających scen, jakie widziała.
Tak jak w Dobrym, Złym i Brzydkim, tak i tutaj pojawia się postać wprowadzająca element humoru – jest to, wspomniany wcześniej, Cheyenne, lokalny bandzior, którego nie sposób nie lubić. Jest po prostu bardzo sympatycznym gościem, no i towarzyszy mu rewelacyjny motyw muzyczny.


kadr z filmu Pewnego razu...: Cheyenne
Poza tym, kawiarce bardzo się podobało, jak Cheyenne powstrzymał gościa w zajeździe od wyciągnięcia broni (zdjęcie po lewej). Tak – wymierzył do niego palcami. Piękne.

Wracając do muzyki: każdy z głównych bohaterów ma swój motyw muzyczny. W przypadku Jill są to całkiem ładne, acz nieco rzewne zaśpiewy, Harmonijce zaś towarzyszy kawałek z – a jakże! – harmonijką, zresztą najbardziej znany utwór z tego filmu.


Jeśliby ktoś z Państwa pytał, dlaczego o najważniejszej postaci z Pewnego razu... kawiarka wspomina dopiero przy okazji muzyki, to Fraa już pędzi z wyjaśnieniem: po prostu nie przepada za Harmonijką. Na tle innych bohaterów, postać grana przez Bronsona wypada jakoś blado, a to przygrywanie sobie kawiarce wydaje się nie tyle fajne i nonszalanckie, co pretensjonalne i nieco sztuczne, choć przyznać trzeba, że gra bardzo ładnie. No cóż poradzić...
A może to po prostu sąsiedztwo tylu świetnych postaci sprawiło, że ktoś w tym rankingu musiał znaleźć się na ostatnim miejscu? Tu trzeba wspomnieć, że nawet bohaterowie zupełnie epizodyczni mocno zapadają w pamięć – gadatliwy barman, który ma kuzynkę w Nowym Orleanie (Lionel Stander) czy woźnica Sam (Paolo Stoppa), w kilku gniewnych zdaniach wyrażający opinię na temat kolei i – idącego za nią – postępu. Zresztą, z udziałem Sama jest jedna z ładniejszych scen w filmie, kiedy bohaterowie w drodze do Sweetwater mijają budowę torów. Dość nostalgiczny moment.
Harmonijce naprawdę trudno byłoby wybić się ponad wszystkie te postacie.

Wracając jeszcze do Cheyenne'a, jeśli wierzyć książeczce, pierwotnie miał go grać Eli Wallach, ale nie wyszło. Fraa może powiedzieć jedno: i bardzo dobrze! Nie żeby kawiarka miała do Tuco jakieś zastrzeżenia, brońcie bogowie, ale Robards sprawdził się świetnie, a jednocześnie nie zrobiła się dzięki temu czwarta część „trylogii dolara”.

Słowem jakiegoś kaprawego podsumowania: Pewnego razu na Dzikim Zachodzie to wciągający film z dopracowaną intrygą i – przede wszystkim – genialnymi postaciami. Fantastyczna muzyka Ennia Morricone dopełnia obrazka.
Nieco punktów Fraa obetnie ze względu na Harmonijkę i własne widzimisię.
8/10







Chciałabym się napić wody, jeśli można.
Wody? To słowo oznacza truciznę w tych stronach od czasu wielkiej powodzi!
Nigdy się nie myjecie?
Jasne, że się myjemy.
Chciałabym użyć tych samych udogodnień, co wy.
Mamy na zapleczu wannę z wodą. Ma pani szczęście. Tylko troje ludzi z niej dzisiaj korzystało.
Po kolei czy wszyscy naraz?
Widzę, że jest pani przyzwyczajona do luksusu...




PS. A w ramach bonusu, jeśli komuś szczerze i serdecznie latają westerny: zdjęcie, jakie Fraa machnęła przed ostatnią odwilżą. Jako dowód na istnienie jazdy bezwzrokowej. Sądząc po kartce, która przebija przez śnieg na szybie - człowiek sprzedaje samochód. To chyba dobrze...
(źródło: zasoby własne)

2 komentarze:

  1. No jeśli mam być szczery to ta notka już mniej mi się podoba. Poświęcić więcej czasu Mortonowi niż Frankowi to czyste szaleństwo :). Warto też dodać, że "Pewnego razu..." to swego rodzaju zwieńczenie "Trylogii..." i film, o którego zrobieniu Leone zawsze marzył. Od czasów, gdy sam rozpływał się w zachwycie dla, umiejscowionych w Monument Valley, filmów Forda. Nawiązał do tego w scenie z Jill i Samem przejeżdżającymi przez MV.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Hehe :) Nic nie poradzę, Morton mnie rusza o wiele bardziej niż Frank. :) Zestawienie tej jego ogromnej potęgi z równie ogromną bezradnością jest dość... no... nie wiem, jak to określić. Straszne. Frank natomiast plusuje dla mnie dopiero pod koniec, przy okazji ostatniego pojedynku. W kontekście tego wszystkiego, że zarówno on, jak i Harmonijka, należą do czasów, które minęły. Nieco smutna, nostalgiczna nuta. Ale tak poza tym, to jakoś mnie ten facet nie ujął.

      W ogóle to Ty jesteś teraz takim moim wyrzutem sumienia, bo przypominasz mi, że tak okropnie zalegam z działem westernowym... Chyba czas odkurzyć tę kategorię. :)

      Usuń

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...