czwartek, 29 czerwca 2017

Podaruj Mężu łom, czyli znów słowo o prezentach

skrzynia z rozbebeszoną zawartością
Swego czasu wrzuciłam na blogasa parę moich prezentowych dzieł: purity seal czy robokrowę. Dziś idę za ciosem. Dziś będzie o Falloucie.
Wiecie, tak naprawdę jakoś nigdy nie grałam w Fallouta. Znaczy zaczęłam kiedyś, tylko jakoś mi się to rozmyło, jak niemal każda moja przygoda z jakąkolwiek grą. Zresztą, pamiętam, że wybiłam jakąś wioskę, a potem zobaczyłam, że hej, te trupy mają imiona… a skoro mają imiona to pewnie byli ważni. I jakoś straciłam impet, bo mi było szkoda, że tych matołków wymordowałam. A wymordowałam ich tylko dlatego, że nie umiałam zdjąć broni…
No mniejsza.
W każdym razie, mimo że nie grałam, zawsze ogromnie podziwiałam Fallouta za klimat i tę przecudną mieszankę postapo i atomic punku. No i rozmach fabularny. I inne rzeczy, które już poznawałam na wyrywki i stopniowo, zaglądając przez ramię Ulvowi, który jest jak najbardziej graczem.
No więc postanowiłam zrobić falloutowy prezent.
Nie ukrywam: pierwotnie to miała być mała skrzynka z paroma gadżetami (kapsle!) i takim jeszcze mniejszym kuferkiem z dozymetrami. Ale cyferki trudne, ja jestem jemiołem i koniec końców okazało się, że chyba pomerdałam wymiary zewnętrzne i wewnętrzne, a kuferek z dozymetrami za diabła nie właził w tę mniejszą skrzynkę. Cóż mi pozostało?
Kupić większą skrzynkę, oczywiście.
Pech chciał, że nie bardzo były jakieś pośrednie – i moja skrzynka okazała się być taką do przechowywania trupów (tak myślę). Przez moment straciłam pewność siebie, no bo w sumie tego nie przewidziałam i się bałam, że będzie pusto. No ale to był tylko moment. Potem już było wyzwanie.

Bez dalszego przedłużania – oto Dirty Crate made by Fraa.


puszki z wodą - przed i po

Napoje

Postawiłam na różnorodność. Do skrzyni trafiła więc puszkowana woda z Instytutu, piwo, rum i Nuka Cola. Tu od razu muszę nadmienić, że miałam pewien dylemat: wygląd czy funkcjonalność. Na przykład taka puszkowana woda – wiecie, twórcy Fallouta w wielu punktach przenosili do gry bardzo realnie istniejące przedmioty, tak jak właśnie wodę pitną w puszkach, która rzeczywiście była produkowana w Bostonie i którą można nabyć na Ebayu. Tyle tylko, że gdybym ją nabyła, byłby to wyłącznie rekwizyt – nie do spożycia. A co za pożytek z czystej wody, skoro nie można jej wypić? Podobnie z rumem: ten w grze jest w innych butelkach. U nas w czymś takim można kupić raczej whisky. Ale co – przelewać? Zależało mi, żeby wszystko było możliwe do wypicia, w oryginalnych opakowaniach. Stąd pozwoliłam sobie na pewne odstępstwa. Aha, oczywiście nie uchowała się też Nuka Cola. Bo oczywiście, najprościej byłoby przerobić na nią butelki z Coca Colą, tyle tylko, że Ulv nie przepada za Coca Colą – jest w Pepsi-team. Więc przerabiałam butelki z Pepsi, które mają nieco inny kształt. Ale co tam.
piwo i rum - rum ma tłoczoną butelkę, dziad jeden!
Ogólnie przerobienie napojów nie było bardzo trudne: wystarczyło okleić kapsle (za wyjątkiem piwa – piwo ma po prostu czarne kapsle i nie przeczę, że specjalnie pod tym kątem szukałam w sklepie), zerwać oryginalne etykiety i nakleić własne. Jeśli coś sprawiło trudność, to że w pewnej mierze te etykiety musiałam rekonstruować z maleńkich obrazków o słabiutkiej rozdzielczości, gdzie ledwo coś widziałam. Najprościej było z etykietą do Nuka Coli – te są dostępne do wyboru do koloru w internetach. Jedyne, co musiałam zrobić, to przystosować projekt kształtem do butelki Pepsi.

Gadżety niespożywcze

Oczywiście, oprócz napojów, w skrzyni musiały się znaleźć i inne rzeczy: niektóre z nich to tylko małe ozdobniki, kupione bądź wyprodukowane bardzo małym nakładem sił – sznurek, bandaże, mapa, tematyczny kubek, piersiówka, ołówki (trochę tylko oszlifowane i zaostrzone nożem, no bo przecież nie temperówką! – a dlaczego pojawienie się ołówków było uzasadnione, o tym za chwilę), skrzynka z dozymetrami, jakieś plakaty i całkiem małe afisze.
No i był też łom. Musiał być łom.
Osobną podkategorią są tutaj jednak pieniądze.
woreczek z kasą - sześć lat zbierania
ze wszystkich zakątków postapokaliptycznego świata!

Pieniądze

Zanim przejdę do kapsli (oczywiście!), wspomnę o paru innych walutach. W ogóle nawet nie wiedziałam, że w uniwersum tyle tego jest. Pomijając trochę niekanoniczne bankoty i kluczyki od puszek Bractwa Stali (które i tak się znalazły w prezencie), mamy walutę kopalni Kokoweef i Morningstar, złote i srebrne monety Legionu Cezara (z czego zrobiłam tylko aureusa, bo denar na rewersie miał za trudny obrazek…) czy dolary Republiki Nowej Kalifornii.
Kokoweef było absurdalnie łatwe: oni mieli pieniądze dość improwizowane, po prostu wartość napisana na kawałku papieru. Z żetonami z Morningstar było więcej zabawy, bo to drewniane krążki z malunkiem. Zostało mi na szczęście nieco sklejki po robieniu zakładki swego czasu – starczyło akurat na trzy żetony. Potem wystarczyło wyciąć szablon z gwiazdką, szablon z wartością i namalować najpierw jedno, potem drugie. Ach, sklejka miała jakieś wypalone wzorki (robienie zakładki było moją pierwszą zabawą z pirografem), więc na początek poszło też trochę szpachlówki.
aureus - nic nie widać, bo ziemniak
nie radzi sobie ze zbliżeniami
Z aureusem trochę się pobawiłam, nie przeczę. Zależało mi, żeby to miało stosowną wagę, więc nie bardzo ufałam modelinie, masie modelarskiej czy czemuś w ten deseń. Całość oparłam więc na blasze. Wycięłam z blachy kilka krążków i skleiłam je do kupy. Na to nakleiłam własnoręcznie ulepiony ryjek Cezara z jednej i wyciętego byka z drugiej strony. Reszta to zasługa pereł w płynie – swego czasu Ridka zostawiła u nas napoczętą tubkę. Nadało się w sam raz, bo przyznam, że zachodziłam w głowę, jak zrobić napisy. Dalej poszło malowanie i jest jak jest. Nie jestem w pełni zadowolona, bo w dotyku czuć, że to nie metal. Z drugiej strony, jak wspomniałam: przynajmniej jest dość sensowny ciężar, więc nie narzekam. Aż tak.
Z banknotami bywało różnie: dolary RNK są o tyle proste, że grafiki dobrej jakości można znaleźć w internetach. Wystarczy wydrukować, postarzyć i gotowe. Waluta Bractwa Stali ma w internetach tylko szkic koncepcyjny. Sporo więc musiałam nazmyślać i trochę improwizować, niemniej jestem dość zadowolona z efektu. To jak z etykietami: właściwie nic wielkiego, po prostu trzeba zrobić projekt w oparciu o to, co daje nam gra. A resztę robi za nas drukarka.
No i najważniejsze, czyli kapsle.

kapsle podczas malowania - naprawdę,
jeśli macie wybór, nie wybierajcie Perły,
Carlsberga, Heinekena i tego typu rzeczy.
Są smaczne, ale utrudniają życie.
Po pierwsze, musimy zebrać kapsle. Najlepiej oryginalne, mające 21 ząbków. Co tak naprawdę oznacza: jakiekolwiek, bo nie spotkałam się chyba z innymi.
Po drugie, nie popełniajcie mojego błędu – zbierajcie kapsle złote, białe, czerwone, ale na litość, powstrzymajcie się od pstrokatych ciemnozielonych. Nie żeby coś – po prostu trudno się to potem zamalowuje, bo farba lubi prześwitywać.
Enyłej – kiedy mamy kapsle, malujemy je na czerwono. Chyba że już są czerwone – to wtedy świetnie i wystarczy, że przejedziemy je papierem ściernym celem pozbawienia oryginalnego nadruku.
Tu wrócę jeszcze do butelek Nuka Coli: kapsle od Pepsi do pewnego stopnia podlegają tym samym regułom, co kapsle w ogóle. Tylko można sobie darować malowanie na czerwono. Tak naprawdę wygląd kapsli był różny w różnych Falloutach i nie musimy się stresować. Czasem to były całe czerwone kapsle z białym logo, a czasem boki miały złote (czy w ogóle jasne), a tylko na górze białe logo na czerwonym tle z czarną obwódką. No więc na kapsle od Pepsi ta ostatnia opcja jest idealna. Zdzieramy z wierzchu logo Pepsi i jesteśmy w domu.
te jaśniejsze naklejki to takie, które testowo
wcisnęłam w kapsle bez kleju - po prostu
przyklepałam do mokrej farby.
W sumie też się trzymają.
Następnie musimy mieć wycięte odpowiedniej wielkości papierowe kółka z logotypem Nuka Coli. I przyznaję, że długo się głowiłam, jak to wszystko rozegrać, bo opcja naklejanych papierków w ogóle mi nie pasowała. Przeglądałam tutoriale w internetach i tam prawie wszędzie było chamsko widać, ze to po prostu no… papierek naklejony na kapsel. Znalazłam jedną stronę, gdzie koleś robił pieczątki z logo, ale to z kolei wiązałoby się z dodatkowymi kosztami, a zresztą ja miałam kapsle używane, pogięte, na których stempelek mógłby się w ogóle beznadziejnie odbić. Odrzuciłam więc tę metodę. Tak jak odrzuciłam malowanie ręcznie, bo wiedziałam, że to by wyglądało po prostu szpetnie. Wróciłam więc do tych nieszczęsnych papierków.
...i po oszlifowaniu. Na większości kapsli tym sposobem
znów wylazła zielona, oryginalna farba.
Kiedy już mamy wycięte czerwone kółka z logo, po prostu naklejamy je na kapsle – ja to zrobiłam za pomocą jakiegoś kropelkopodobnego kleju. Naklejamy i na kapsle na butelkach, i na te pomalowane na czerwono. Jeśli będziecie mieć całe palce w Kropelce, nie bójcie się: to się z czasem wykrusza. Nie mam tylko pojęcia, co z czym wchodzi w jaką reakcję, bo podczas tej roboty czułam wyraźnie, że papierki na tych kapslach stają się gorące. Oj dobra, BHP jest dla słabych.
Kiedy moje kapsle wyschły, oskrobałam je na brzegach papierem ściernym, żeby trochę ugłaskać papierowe krawędzie. I tutaj już podzieliłam sobie kapsle na mniejsze pakiety: niektóre zostawiłam po tym oskrobaniu, bo podobał mi się efekt. Zostawiłam też te na butelkach. Inne kapsle zaś maznęłam po bokach ponownie czerwoną farbą, żeby jeszcze bardziej zamaskować biel papieru. A potem wszystkie kapsle chlasnęłam Wikolem. Serio. Ja pokochałam Wikol ostatnio. Po wyschnięciu tworzy przezroczystą, błyszczącą powłokę i jest świetny.
A tu schną po wyjęciu z soli. Rdza taka śliczna.
Tę ponownie podmalowaną grupę później znów rozdzieliłam na dwie: jedną zostawiłam taką czerwoną, drugą zaś ponownie oskrobałam, tym razem już tak do gołej blachy i nie przejmując się niczym. A następnie tę garść ponownie oszlifowanych kapsli wrzuciłam na talerz, zalałam wodą utlenioną i zasypałam solą. I zostawiłam na dobę albo i więcej. I dostałam piękną, piękną rdzę.
Aha, część kapsli dostało logo Sunset Sarsaparilli. Bo tak. Bo postawiłam na różnorodność. A część kapsli po Sunset Sarsaparilli ma na odwrocie niebieskie gwiazdki.
I tak to było.

Wszystkie razem pieniądze wrzuciłam do woreczka, woreczek do skrzyni.

mała skrzynka z dziennikiem. I kubkiem.
Pamiętajcie: jeśli można kupić coś innego albo kubek -
zawsze wybierzcie kubek!

Dziennik

I tu wracamy do kwestii ołówków i łomu.
Otóż im dłużej robiłam te rzeczy, tym bardziej odczuwałam chęć wpięcia tego wszystkiego w jakąś historię. Tak też zrobiłam – obok innych gadżetów, w skrzynce znalazł się więc fragment dziennika pisanego przez gościa, który ocalał z Krypty 74, która w 2178 została przejęta przez bandytów. Mój ocalały od sześciu lat wędrował przez Stany, spotykał ludzi i wymieniał towary. Swoje rzeczy trzymał w skrzyni. Czasem przywalił komuś łomem. I pisał dziennik – najpierw na maszynie (och, swobodnie zmieściłaby się w tej skrzyni!), potem ołówkiem (otóż to!).

Łom. Mieć łom albo nie mieć łomu
to jak mieć dwa łomy!

Skrzynie

No i jeszcze otoczka, czyli same pudełka. Przez pewien czas byłam trochę w kropce, kiedy myślałam o tej dużej, drewnianej skrzyni. Bo internety podpowiadały mi, że w Falloucie są różne takie pojemniki, ale dość często metalowe. Ku mojej radości jednak, udało mi się znaleźć coś takiego jak dirty crate – i te były drewniane. Właściwie były całkiem doskonałe i natychmiast się na to zdecydowałam. Co do mniejszego pudełka, to już odpuściłam bycie aż tak tró. Po prostu chlapnęłam logo Vault-Tec i zostawiłam jak jest. Kaman, to tylko pudło po amunicji – mam uwierzyć, że w uniwersum Fallouta coś takiego byłoby jakieś super nierealne?
Finałem było, oczywiście, ochlapanie wszystkiego sztuczną krwią. Przyznaję, że bardzo lubię to robić, a po wszystkim ręce wyglądają, jakby się właśnie wyrwało komuś wątrobę. To źle, że mi się to podoba…? Zresztą, krew totalnie przeszła test jakości, gdyż albowiem zaraz po odsłonięciu całego prezentu, w czasie kiedy Ulv zaczynał oglądanie zawartości, nasz kudłaty Ochłap bez żenady podszedł do skrzyni i zaczął ją - tę krew - zlizywać.
Łom nie tyle ochlapałam, ile raczej zanurzyłam w miseczce z krwią raz, drugi, czwarty – z fabularnych powodów zależało mi, żeby na nim znalazła się nieco grubsza warstwa.


I to właściwie tyle. Efekt pewnie mógł być lepszy, ale też ośmielę się stwierdzić, że mógł być gorszy. Jestem dość zadowolona ze skrzyni i jej zawartości, pisanie dziennika troszeczkę zdjęło ze mnie dwuletnią pisarską blokadę, no i ogólnie świetnie się bawiłam. I wiem o Falloucie więcej niż kiedykolwiek. I w ogóle, to ten:


WSZYSTKIEGO NAJLEPSZEGO, ULVIE!!!


A tu nasz Ochłap.Bo tak.

niedziela, 18 czerwca 2017

O takiego Hulka walczyliśmy, czyli "Wonder Woman"

(źródło)
Od jakiegoś czasu obserwowałam, jak internety niesamowicie podjarały się Wonder Woman. Że film rewelacyjny tak bardzo, że ratuje honor DC, że podnosi z kolan dotychczasowe filmy z tego uniwersum, a w dodatku główna rola należy do kobiety, więc w ogóle ach i och. Nie mówię, że mnie dziwił zachwyt sam w sobie: dziwiło mnie raczej ustawiczne wyciąganie opozycji: „poprzednie filmy od DC” vs Wonder Woman. Bo wiecie: nie uważam, żeby Człowiek ze stali czy Batman vs Superman były aż tak złe. Oczywiście, mam do nich sporo zastrzeżeń (szczególnie że akurat zupełnie nie jestem fanką Supermana jako postaci), ale oba te tytuły miały swoje zalety. Szczególnie ten drugi: Batmana. I jakoś wybierałam się na Wonder Woman zupełnie spokojna, że wyjdę z kina usatysfakcjonowana – bo wychodzi mi na to, że filmy uniwersum DC są po prostu z tytułu na tytuł fajniejsze i już się nie mogę doczekać Aquamana. To znaczy Ligi Sprawiedliwości też, ale to oczywista oczywistość, a jestem ogromnie ciekawa Aquamana…
Ale zbaczam z tematu: ogólnie chodzi mi o to, ze Wonder Woman to świetna rzecz – i że dokładnie tego się spodziewałam, o.

A coś konkretniej… przede wszystkim, byłam zupełnie zachwycona, jak ładnie wyważyli proporcje między rzewliwym gadaniem, smuteczkami i umoralnianiem a nieskrępowaną, pardon my french, napierdalanką. Pamiętam, że w takich na przykład Avengersach byłam mocno rozczarowana, bo fajna akcja zaczęła się jakoś w ostatnich minutach filmu, a cała reszta polegała głównie na gadaniu. Tutaj nie było tego problemu: już rozwałka na plaży z Amazonkami robi wrażenie (serio serio, ja wiem, że to było może przekombinowane, może tu i ówdzie bezsensowne, ale kurde: who cares?! „Rule of cool” – powinni to hasło umieścić na plakacie, bo to ewidentnie była najważniejsza zasada, którą się kierowano przy produkcji), a potem jest jeszcze lepiej. Jest też, ma się rozumieć, mnóstwo – MNÓSTWO – slow motion. Ale trochę się nie dziwię. Bo skoro już zrobili tyle tej fikuśnej choreografii, byłoby szkoda, gdyby widzom to umknęło. No więc zadbali, żeby nie umknęło ani jedno kopnięcie i ani jedno strzelenie z bata. I chociaż przesada ze slow motion bywa niebezpieczna, to tutaj mi to grało: wydaje mi się, że spora w tym zasługa naprawdę fajnej, dynamicznej muzyki.
To jest trochę tak: w Rogue One te końcowe dwie minuty z Vaderem są absolutnie najlepszymi dwiema minutami, jakie widziałam w kinie od lat – no więc w Wonder Woman bohaterka w co drugiej scenie ma takie dwie minuty. I nie, to się nie nudzi.

Antiope - jedna z fajniejszych postaci (źródło)
Kiedy myślę o Wonder Woman, przychodzi mi do głowy inny film, w którym też było widać, że to w ogromnej części robota komputera, też było mnóstwo rzeczy przesadzonych i dziwnych tylko po to, żeby podporządkować całość złotej rule of cool: i przecież to też jest film, który uwielbiam: 300. Tam na tle rodem z green screena pozował Leonidas, tutaj – Hulk Wonder Woman.

A właśnie, skoro już wspomniałam o zielonym pakerze z konkurencyjnej piaskownicy: trudno o nim nie myśleć, kiedy patrzy się na Dianę. Naprawdę: ten film dał ładnego Hulka. Well done, DC. Mamy więc rozbijanie budynków własnym ciałem, rzucanie przeciwnikami w dal, podnoszenie ciężarówek, miotanie czołgami i ogólnie cały ten stuff, który sprawia, że zastanawiam się, czy ta pani nie powinna aby być zielona.

Co mnie zaskoczyło, to bardzo optymistyczna przeżywalność bohaterów drugoplanowych. Postacie, które na starcie skreśliłam, dotrwały do napisów końcowych. Zdziwienie bardzo, bo gdzieś się zapodziała zasada „zabijamy tych, których Fraa lubi”. Faktem jest, że musieliby tu ostro natłuc, bo jak teraz o tym myślę, to ja chyba polubiłam naprawdę dużo postaci z tego filmu, z Aresem włącznie. Najmniej przemówił do mnie chyba Steve, ale nie wiem, czy przypadkiem nie doszedł tu do głosu mój jad, którym wciąż pluję w jego pseudo-Kirka z najnowszych Star Treków.

Skoro już dość wyraźnie napisałam, że film jest dynamiczny i widowiskowy, można jeszcze na chwilę zatrzymać się na warstwie fabularnej i co z tego wynikło.
No więc cóż…
Możemy wrócić do dynamiki i widowiskowości?

i cała wesoła gromadka (źródło)
Nie no, wiecie: nie jest bardzo źle. Historia Diany jest ogólnie fajna, natomiast końcówka i puenta filmu są trochę jak nieślubne dziecko kucyków Pony i Troskliwych Misiów. Kiedy padło zdanie, że najważniejsza jest power of love, miałam wrażenie, że księżniczka Themysciry zaraz strzeli tęczą z brzuszka.
Z drugiej strony, to w sumie do niej pasowało (nie strzelanie tęczą, tylko rzucanie takimi tekstami). Bo to, co również się udało Gal Gadot i Patty Jenkins, to połączenie w postaci głównej bohaterki wkurwionego Hulka i… no, i kucyka Pony. Diana jest jednocześnie wyczynowym rozpierdalatorem i niewinnym dzieckiem o złotym serduszku. I to po prostu działa. Nie było chyba momentu, w którym miałabym wrażenie, że meh, to naciągane, nie kupuję tej postaci.
No więc to zakończenie jest głupkowate, ale jak pomyśleć, to właściwie stanowi dość naturalną kontynuację całości.

Powtórzę dokładnie to, co napisałam pod koniec notki o Batman vs Superman: „A tak prawdę mówiąc, to film po prostu każe mi czekać na kolejne część i spin offy. Na razie jest coraz lepiej, więc nie mam powodów wątpić, że ta tendencja się utrzyma.”
I wcale się nie dziwię, że – jeśli wierzyć internetom, oczywiście – dziewczynki teraz chcą być jak Wonder Woman. Kurde, każdy normalny człowiek chciałby być jak Wonder Woman. Ja pytam: po co światu cała reszta Ligi Sprawiedliwości, skoro jest Wonder Woman?
Och, och, i pojawił się ten motyw muzyczny z trailera do Ligi…! Lubię go tak bardzo!




– I am Diana of Themyscira, daughter of Hippolyta. In the name of all that is good, your wrath upon this world is over!

poniedziałek, 5 czerwca 2017

Fantastyczna Czwórka podbija wschód, czyli "Strażnicy"

Taki tam rosyjski Avatar
(źródło)
Co tu dużo mówić: kiedy zobaczyłam trailer do filmu Zashchitniki w reżyserii Sarika Andreasyana, od pierwszego wejrzenia wiedziałam, że choćby nie wiem co, ja to obejrzę. Przecież nie mogłam pominąć dzieła, w którym bohater zmienia się w niedźwiedzia, no nie? W końcu: co mogłoby pójść źle?
No i obejrzałam.

Bez zbędnego pitolingu: tak naprawdę lista tego, co poszło nie tak, jest dość długa. Rzeczą, która chyba najbardziej rzuciła się w oczy, jest pożal się Jeżu CGI. Waha się od „jeśli zmrużę oczy, to ujdzie” do poziomu trzeciego sezonu Lexxa (och, uwielbiam Lexxa z całym dobrodziejstwem inwentarza, niemniej trudno nie zauważyć, że stawiał raczej na pomysły niż odpicowaną warstwę techniczną). Niestety, ale obawiam się, że miś Yogi to bardziej przekonujący niedźwiedziołak niż Arsus (Anton Pampushny). Plus cały czas mnie nurtuje jedna sprawa: kiedy bohater częściowo się transformował, rozrywała mu się koszula, więc po powrocie do ludzkiej postaci latał z gołą klatą. Idąc tym tropem, oczywiście kiedy przeobraził się do pełnej formy niedźwiedzia, rozerwały mu się także portki, no bo jednak dupa misia jest nieco większa. A jednak – magia taka! – po powrocie do ludzkiej postaci Arsus co prawda nie miał koszulki, ale gacie wróciły na swoje miejsce. Filmie, wyjaśnij mi to, proszę.
Tak czy owak, CGI w Strażnikach każe mi poważnie się zastanowić, czy nad tym filmem w ogóle pracowali jacyś profesjonaliści, czy po prostu „ej, szwagier umie śmieszne gify składać, to nam to zrobi”.

Kolejnym problemem jest fakt, że film boleśnie wykłada się w dynamicznych scenach. Nie wiem, może i widać w tym jakieś ślady innego spojrzenia filmowców niż to, do którego przyzwyczaili nas twórcy z USA, niemniej choćby w takich Transformersach (mówię o pierwszej części!), choć fabuła była durna, a bohaterowie mierni, jeśli była rozwałka, to ona była dynamiczna i trzymająca w napięciu. W Strażnikach wszystko jest w porządku, dopóki mamy szerokie, majestatyczne ujęcia. Czuć jakiś taki monumentalizm i nawet muzyka fajnie pasuje. Ale kiedy dochodziło na ten przykład do walk, to nagle okazywało się, że bida: może i nawet kamera robi fajną robotę, ale to wszystko jest jakieś takie… ospałe. Momentami miałam wrażenie, że te sceny wręcz się zatrzymują, jakby nie chciało im się dalej toczyć. I sporą winą obarczam tutaj wspomnianą już muzykę Georgija Zheryakova, która sprawdzała się tam, gdzie trzeba było powolnego majestatu, ale ponosiła klęskę w innych sytuacjach. No bo cóż – ona po prostu nadal była powolnie majestatyczna, zupełnie nie zauważając, że na ekranie dzieją się inne rzeczy.

Misiek z armatą na plecach walczy
z wielkimi robotami. Wspomniałam, że film
miał wielkie roboty? (źródło)
Jak już płynę na fali czepiania się, to mocno rozczarował mnie humor. Zwiastun nastroił mnie jakoś lepiej, a tymczasem w rzeczywistości film jest zrobiony boleśnie poważnie (co naprawdę nie ma szans się sprawdzić, jeśli popatrzeć na bohaterów!) i tylko od czasu do czasu rzuca w widza żartem, który tak okropnie odstaje od całej reszty. Naprawdę: nie chodzi mi o to, że jest za mało śmiesznie. Chodzi mi o to, że kiedy w całej tej powadze pojawi się już jakiś dowcip, to aż nazbyt wyraźnie widać, że scenarzysta w pocie czoła tworzył tę historię i dotarł właśnie do punktu w konspekcie „żart”. I dumny jak paw pisał ten żart, przekonany być może, że to będzie totalnie taka linijka tekstu, która wywoła w widzach salwy śmiechu.
No więc nie, nie wywoła. Nie powinnam widzieć w trakcie oglądania filmu, że w tym dokładnie punkcie scenarzysta chciał mnie rozśmieszyć. To powinno być naturalne, do licha!

No, ale naturalność to w ogóle ostatnia rzecz, którą można by zarzucić Strażnikom. Tam jest sztuczne wszystko: efekty, humor, postaci. Bardzo wyraźnie widać, że bohaterowie do tego stopnia skupili się na fajnym wyglądaniu, że w zasadzie olali całą resztę: zdrowy rozsądek, charaktery i, no nie wiem, zaangażowanie w jakąś ciekawą historię…? Sprawdzili się w trailerze. O tak, są idealni do dwuminutowego zlepka scen. Ale po prostu nie byli w stanie udźwignąć półtorej godziny fabuły. Zwłaszcza że fabuła była mocno wtórna, więc w żaden sposób nie mogli zatuszować tej swojej wydmuszkowatości. Nic nie odwracało uwagi widza od tego, że bohaterami są bardzo ładne fanarty.
No, bo tutaj muszę przyznać: same, że tak to ujmę, projekty bohaterów naprawdę mnie ujęły. Wspomniałam już o Arsusie, czyli niedźwiedziołaku (takie rzeczy to tylko w Rosji). Ale strasznie fajny był też Ler (Sebastian Sisak), nawet jeśli trochę earthbender. Nawet Ksenia (Alina Lanina) i Khan (Sanjar Madi) na pierwszy rzut oka budzili zainteresowanie, choć pozostawali trochę nie w moich klimatach.

Największą pasją Khana było pozowanie
z tymi skrajnie niepraktycznymi mieczami.
(źródło)
I właśnie po obejrzeniu filmu takie mam wrażenie: że skupia się na ładnym wyglądaniu. Tak po prostu. Ma ładnych bohaterów. Ładne kadry. W dodatku bardzo lubi sceny w slow motion, w których widz może chwilę dłużej nacieszyć się tymi kadrami. Fabuła, muzyka, bohaterowie – wszystko jest nędzne. Ale ładne.
Swego czasu, kiedy pisałam o Iwanie Groźnym Eisensteina, wspomniałam, że film można zatrzymać w dowolnym momencie i niemal każdy kadr mógłby robić za samodzielny obraz, każde ujęcie jest piękne. Tutaj mamy trochę podobną sytuację – choć, oczywiście, w żadnym razie nie wrzucam tych filmów do jednego worka! Bah, nawet nie stawiam tych dwóch worków w pobliżu siebie! Ale może za wschodnią granicą trochę bardziej traktują filmy jako ruchome obrazy – z naciskiem na „obrazy” – niż za oceanem? Tak, to bardzo daleko idący wniosek, wysnuty na podstawie jakichś trzech czy czterech filmów, które cechowały się takim starannym doborem ujęć. Ale nikt mi nie zabroni płynąć z rozkminami na moim własnym, rodzonym blogasie, ot co!

Wbrew pozorom, ani trochę nie żałuję obejrzenia Strażników. Film jest dość krótki i najzwyczajniej w świecie traktuję ten seans jako ciekawe doświadczenie. Nie oglądałam dotąd rosyjskiego kina superbohaterskiego. Nie wiedziałam nawet, że takie istnieje. W sumie dalej nie wiem – znam tylko ten jeden tytuł. Bardzo wyraźnie różni się od filmów spod znaku Marvela czy DC. I to całkiem fajne: zobaczyć, jak podchodzą do tematu inni. Nie wstydzę się powiedzieć, że w wolnej chwili zamierzam mocniej wgryźć się w temat.



– Jakie jeszcze masz możliwości?
– Główne widzieliście, nie widać mnie w wodzie. Skóra ma zdolność do regulowania temperatury, nie boję się zimna i gorąca, mogę kontrolować temperaturę swojego ciała. Umiem też zrobić pyszny barszcz.




PS. Obejrzeliśmy ponadto Suicide Squad. Ale było tak nudne, że nie wyłuskam z siebie oddzielnej notki na ten temat. Po prostu: nie pamiętam, kiedy ostatnio tak bardzo wisiał mi los głównych bohaterów. Głupia, nietrzymająca się kupy historia, pozbawieni charakterów i motywacji bohaterowie – mam wrażenie, że po prostu nikomu z twórców nie chciało się usiąść i pomyśleć nad tym filmem. Najjaśniejszymi punktami były: pojawienie się Batmana i scena po napisach. Czyli w sumie dwa pojawienia się Batmana.

piątek, 2 czerwca 2017

I am Groot - vol 2.

(źródło)
Jak wspomniałam przy okazji pisania o ostatnich Piratach…, po seansie przeskoczyliśmy do innej sali kinowej na kolejny film. Filmem tym byli właśnie Strażnicy Galaktyki vol. 2.
Co ja mogę powiedzieć? To był ogólnie wieczór udanych filmów, no. Nie ukrywam, miałam pewne obawy co do Strażników…, szczególnie chodziło mi o wątek Star-Lorda i Gamory: bałam się, że fabuła będzie rozmemłana i podporządkowana historii trudnej miłości dwojga bohaterów, którzy w jedynce mieli się ku sobie (wszak to właśnie się przytrafiło nieodżałowanemu sequelowi Hellboya). Dodatkowo muszę przyznać, że miałam już troszeczkę dość małego Groota. Tak, ja też uwielbiałam tę postać w pierwszej części, ale serio: w którymś momencie strach było otworzyć lodówkę. Internety rzucały we mnie zabawkami z małym Grootem, fanartami z małym Grootem, kurde – przepisami na torty w kształcie małego Groota! Świat oszalał na punkcie małego Groota, więc ja – dokładnie tak samo jak było z Osłem ze Shreka – zaczęłam go nienawidzić.
A jednak Strażnicy Galaktyki vol. 2 wyszli obronną ręką z obu tych problemów i chyba się przy tym nawet nie spocili.
Przede wszystkim, ten nieszczęsny wątek miłosny – z mojego punktu widzenia raczej niezbyt interesujący – został w zaskakującym stopniu pominięty. Oczywiście, tu i ówdzie mamy wyraźne znaki na niebie i ziemi, że coś jest na rzeczy. Bah, raz to jest powiedziane zupełnie wprost. Ale film poświęca temu wątkowi zaledwie parę scen, nie pozwalając, by romans zdominował fabułę. I to jest dokładnie taki sposób prowadzenia historii miłosnych, jaki lubię: dzieje się – ale dzieje się raczej w tle. Na pierwszym planie zaś mamy problem ojcostwa. Ale o tym za chwilę.
Moja druga obawa – Groot – również okazała się nieuzasadniona. Pomijając początkową scenę, w której malec tańczył, a w tle odbywała się rozwałka (scena, jak na mój gust, milion razy za długa i mnie naprawdę bardziej ciekawiło mordowanie tego kosmopotwora niż tańczący trzecią minutę Groocik), przez resztę filmu młodociany ent miał akurat tyle czasu antenowego, ile potrzebował, żeby pozostać interesującym i uroczym, a nie zacząć nużyć czy irytować.
(źródło)

No dobrze – to udało mi się określić, o czym nie byli Strażnicy…. Teraz może czas przejść do rzeczy?
Będą spoilery, bo tym razem nie bardzo mi się chce ich unikać. Przepraszam.

Jak wspomniałam: problem ojcostwa. To znaczy właściwie ten film w dużej mierze pozostaje tym, czym była pierwsza część: opowieścią o rodzinie. I to naprawdę ładną opowieścią o rodzinie – takiej, wbrew pozorom, bardzo realistycznej, mającej wiele problemów ze sobą, sporo konfliktów, wyraźne różnice charakterów. Ale rodziny się nie wybiera, rodzinę się kocha. I vol. 2 nie odchodzi od tej idei, natomiast wysuwa na pierwszy plan kwestię ojca.
Oczywiście, to tak naprawdę nie jest nic oryginalnego, że między opiekunem/nauczycielem a uczniem powstaje więź, która jest mocniejsza niż roszczenia ewentualnego naturalnego ojca. Dla Luke’a drożsi byli Owen czy Obi-Wan niż Vader, dla Frodo – ojcem był Bilbo. Nie wspominając o profesorze Xavierze, który zastępował ojca całej masie podopiecznych. W Strażnikach… dostajemy konfrontację Ego (Kurt Russell) i Yondu (Michael Rooker). I moim zdaniem, to wyszło bardzo fajnie. Charakter prawdziwego ojca Star-Lorda nie jest od początku oczywisty, stopniowo też poznajemy mroczne tajemnice niebieskiego przemytnika. To może nie najbardziej odkrywczy wątek w kosmosach, ale został przedstawiony ładnie, tu i ówdzie wzruszająco i w taki sposób, że ja nie mogę nie uwielbiać Yondu.
(źródło)
To znaczy bądźmy szczerzy: po pierwszej części Strażników… ja już go i tak uwielbiałam. Nie miał tam wielkiej roli, ale wystarczającą, żeby chwycić za froowe serduszko. Tutaj twórcy pozwolili mu rozwinąć skrzydła. Wysunięcie tej postaci na tak bardzo przedni plan przekroczyło moje najśmielsze oczekiwania. Miał zwyczajnie fajne sceny, miał też zabawne, nie zabrakło wzruszających. Założył sobie bardziej wypasionego irokeza. Zrobił niekiepski rozpiździel za pomocą jednej strzałki. Nauczył Star-Lorda korzystania ze Szmocy. A wreszcie też – uratował dzień. Serio, Yondu zgarnął całą zajebistość, jaka może być dostępna w filmie tego typu.
Oczywiście, skoro tak bardzo pozwolił mi się polubić, musiał zginąć. Wszak dopiero co pożegnałam się z kapitanem Barbossą, czemu by teraz nie z Yondu? Tak, tak, wszyscy, z którymi o tym rozmawiam, mówią, że przecież oni wiedzieli, że to tak się skończy, odkąd Stakar (Sylvester Stallone) powiedział o tym pogrzebie, co to go miało nie być. A ićcie Państwo w uj. Ja najwyraźniej tego typu filmy oglądam zupełnie inaczej. Ten przełącznik w mózgu odpowiedzialny za „co będzie dalej?” mam po prostu wyłączony i chłonę radośnie to, co mi podsuwa film w danej chwili. Przy rozmowie Yondu ze Stakarem ani przez ułamek sekundy nie zastanawiałam się, do czego to może doprowadzić. Cieszyłam się, że Stallone taki fajny i było mi smutno, że Yondu taki bidny. Ot, tyle. Toteż praktycznie do końca filmu miałam nadzieję, że jednak jakoś się to ułoży. I się nie ułożyło. Ale, tak jak w przypadku Barbossy, nie mam aż tak wielkiego żalu. To znaczy mam, ale jestem usatysfakcjonowana tym, jak film pokazał tę śmierć. Myślę, że uratowanie protagonisty, uroczysty, całkiem wzruszający pogrzeb, powszechny hołd i fajerwerki w kosmosach to dość uczciwa cena za zabicie mojego ulubionego bohatera. Na ten przykład Fili nie miał tyle szczęścia.

(źródło)
Kiedy teraz o tym myślę, to chyba najnowsi Strażnicy… uderzyli w nieco poważniejsze tony niż pierwsza część. To znaczy jasne, nadal mamy mnóstwo, MNÓSTWO humoru, ale chyba tych rodzinnych problemów jest odrobinę więcej niż poprzednio. Tym bardziej, że na drugim planie mamy jeszcze relację Gamory i Nebuli (którą nadal bardzo lubię).

Co jeszcze? No cóż, Tommy Flanagan jak zwykle ginie, ale za to dostajemy Davida Hasselhoffa, Howarda the Duck oraz nieślubne dziecko Gotreka i Worfa – Taserface’a. Zawsze coś.
Obawiam się, że mogła mi wyjść bardziej notka o Yondu niż o filmie jako takim. W każdym razie świetnie się bawiłam w kinie, a Strażników Galaktyki vol. 2 uważam za fajnych ponad oczekiwania. Jestem całkowicie przekonana, że obejrzę ich jeszcze nie raz.




– I am Groot.
– What's that?

– He says, "Welcome to the frickin' Guardians of the Galaxy!" Only he didn't use "frickin'".
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...