wtorek, 28 marca 2017

Herostrates byłby kontent, czyli "Wojny przestrzeni"


(źródło)
Autor: Paweł Majka
Tytuł: Wojny przestrzeni
Miejsce i rok wydania: Bydgoszcz 2017
Wydawca: Genius Creations

Aż trudno mi uwierzyć, że od Pokoju światów minęły dwa lata – ciągle mam wrażenie, jakbym czytała to dopiero co. Ani na jotę nie przestałam się jarać Wiekuistą Puszczą, Grabińskim czy Burzymurem. Niemniej kiedy wgryzłam się w długo wyczekiwane Wojny przestrzeni, okazało się, że jednak upływ czasu robi swoje: miałam kłopot z przypomnieniem sobie, w jakich konkretnie punktach rozstałam się z poszczególnymi bohaterami. Pamiętałam tak naprawdę tylko tyle, że Szósty. Na początku więc miałam mały kłopot z zaangażowaniem się w historię – no bo czemu Kutrzeba w Serbii? Co to za kobiety się plączą wokół niego i od kiedy w ogóle Mirek jest takim amantem? I o co chodzi z Koryckim szlajającym się po Krakowie? Panowie, panowie, co wy mi tu robicie?
No a potem pojawił się Burzymur. I ja już nie miałam żadnych więcej pytań.

Ale po kolei.
Być może Pokój światów w mojej głowie obrósł już jakimiś moimi projekcjami emocji, których sama powieść tak naprawdę wcale nie budziła, a ja je sobie dopowiedziałam przez ostatnie dwa lata – sama nie wiem. Grunt, że pamiętam tamtą lekturę jako coś niezwykłego. Przy Wojnach przestrzeni zdecydowanie nie miałam tego wrażenia. Brakowało mi niesamowitości świata po Kresie, brakowało Matki Tajgi czy wspomnianej Wiekuistej Puszczy, a nawet Wiecznej Rewolucji – co prawda ta ostatnia pojawia się na kartach powieści, ale nie jako to dziwne, magiczne miejsce, do którego trafiają bohaterowie. Tym razem jest raczej jakąś odległą przestrzenią, a czytelnik ma do czynienia tylko z końcówkami jej macek.
Ale, choć Ziemia stała się nieco mniej ciekawa, dwieście lat po Kresie ludzie sięgnęli gwiazd – i tu już sprawa przedstawia się zupełnie inaczej. Okolice Jowisza, Tiamat, Mars: to wszystko robi spore wrażenie. Szczególnie, ma się rozumieć, Smok.
Ze smokiem zresztą łączy się inny temat, który początkowo wzbudził moją dużą nieufność. No bo „fidezyna” odbijała się echem brzmiącym dziwnie podobnie jak „midichloriany”. Nadal zresztą nie mogę do końca określić, czy ten pomysł mi się podoba czy nie. Z całą pewnością jest bez porównania lepiej wkomponowany w świat, ale jakoś jednak brakowało mi tej nieświadomości, czym są i jak działają mitbomby. Nie wiem – może to po prostu kwestia tego, że ujawniona tajemnica przestaje być tak atrakcyjna? Niemniej, jak wspomniałam, fidezyna dobrze gra w świecie przedstawionym i w żadnym punkcie tak naprawdę jej obecność nie razi ani nie sprawia wrażenia, że autor musiał po prostu coś zszyć cholernie grubą nicią.
Bardzo fajnie za to wypadają pokazy używania magii. W szczególności myślę tu o fantastycznej bitwie przy użyciu – między innymi – Jonaszy, syren i szant. Z innych nowości, które pojawiły się w Wojnach…, ogromnie trafiła do mnie koncepcja herostratejczyków. Totalnie mogłabym czytać o nich więcej, każdy spin off mile widziany. O herostratejczykach i kosmopiratach, oczywiście. Tak.
Podobnie jak Pokój światów, powieść jest… no cóż, pełna wszystkiego. Przy każdej nazwie czy cytacie można się zatrzymać i kminić, co się za tym kryje – mam wrażenie, że w Wojnach… żadne słowo nie jest przypadkowe. Przy czym czasem jest to ewidentne (głównie w przypadku nazwisk), czasem trochę mniej. Jestem zresztą przekonana, że mnóstwa rzeczy nie wyłapałam. Ale i tak jestem dość usatysfakcjonowana, zwłaszcza że wreszcie wiem, kim jest Korycki – to znaczy: jaka postać kryje się za tym bohaterem literackim.

Zdecydowanie bohaterem numer jeden został w tym tomie wspomniany już Burzymur. Lubiłam go bardzo w Pokoju…, a tutaj to się jeszcze umocniło. Ku mojemu ogromnemu żalowi, Wojny… niemal zupełnie rezygnują z obecności Grabińskiego i Szulera Losu, nie zastępując ich właściwie nikim nowym, kto mógłby udźwignąć fajność tamtych dwóch. Trochę szkoda, ale przynajmniej mogłam się skupić na Burzymurze i jego wątku. Który zresztą okazał się dużo atrakcyjniejszy od samego Kutrzeby i jego historii. W sumie u Mirka to, co wypadło najlepiej, to dalsza ewolucja więzi ze Zmorą.

W ogóle jeśli chodzi o wątek poszukiwania Szóstego, to doszłam przy jego okazji do pewnej konkluzji: otóż wygląda na to, że kiedy Pawłowi Majce pozwoli się rozwinąć fabularne skrzydła, zaczyna on nawarstwiać intrygi i wątki. I tak nawarstwia i robi nieoczekiwane zwroty i tak się bawi dotąd, aż ja do szczętu stracę orientację. Pokój światów był króciutki i chyba po prostu autor tam nie zdążył poszaleć: cały czas wszystko ogarniałam. W Niebiańskich pastwiskach miałam już pewne kłopoty. I podobne trudności napotkałam w Wojnach przestrzeni. W niektórych miejscach po prostu wierzyłam na słowo bohaterom, że oni wiedzą co robią i o co im chodzi, bo ja tego za bardzo nie wiedziałam. To znaczy koniec końców wszystko mi się układało, ale z pewnym opóźnieniem w stosunku do aktualnie czytanych wydarzeń.

A skoro już wymieniłam dwa z trzech głównych miejsc akcji (kosmos i Ziemia), nie mogę nie wspomnieć o trzecim: Malowana Moskwa. Fajny pomysł i fajne wykonanie. Podobało mi się, że w świecie żywych obrazów panują nieco inne reguły, a malowany człowiek jest jednocześnie sobą i jednak trochę nie-sobą. Na tym malowanym tle czytelnik dostał ciekawą intrygę, no i odmienioną nieco Olgę, która bierze sprawy w swoje ręce.

Jeśli miałabym na coś jeszcze zwracać uwagę, to będzie to (chyba dość tradycyjnie, jeśli chodzi o książki z Genius Creations?) korekta. Ja wiem, że ta powieść do najkrótszych nie należy, ale jednak tam było zdecydowanie za dużo baboli, które mocno psuły całościowe wrażenie. Choć nie powiem, niezmiernie rozbawiło mnie zdanie: „Gdy mieszkała w szklance, dzwoniła głośno o jej ścianki” – od razu miałam wizję tej nieszczęsnej Baśki w szklance. Niemniej heheszki heheszkami, a ja wciąż i nieustająco mam ogromną nadzieję, że jedno z moich ulubionych wydawnictw wreszcie zdoła się wykaraskać z tych korektorskich problemów, bo to się ciągnie od samego początku.

Mimo wszystkich wymienionych zastrzeżeń, Wojny przestrzeni to bardzo satysfakcjonująca kontynuacja Pokoju światów. Oczywiście, odpadł element olśnienia światem i bohaterami, bo po prostu ja to już znam. Ale skutecznie to rekompensują wprowadzone nowości – kosmosy, bitwy, bardzo sympatyczny Drygieł, no a przede wszystkim: domknięcie historii, na które czekałam dwa lata. Warto było i z czystym sumieniem mogę polecić wszystkim, którzy czytali Pokój światów i byli z tej lektury zadowoleni.


Za egzemplarz recenzencki serdecznie dziękuję wydawnictwu Genius Creations.




I rozmarzył się Drygieł, że nabierze od podróżowania z piratami krzepy i romantyczności, że zgubi wrodzoną nieśmiałość do kobiet. Że gdy następnym razem stanie przed Mariką, będzie trzymał nóż w zębach, w uchu zaświeci mu błyszczący kolczyk, a na ramionach naprężą się mięśnie pod zuchwałymi tatuażami. „Hej, gąsko!” – zawoła, a Marika…
No nie, najpierw trzeba będzie wypluć ten nóż, bo inaczej dziewczyna nic nie zrozumie z jego mamrotania.

niedziela, 26 marca 2017

Opowieść o zdradzie, gniewie i rozczarowaniu: "Logan"

(źródło)
Film wcale niezły. I nie było sceny po napisach. Nie. Było. Sceny. Po. Napisach. Tak, czuję się zdradzona i rozczarowana. Nie tylko mnie Marvel zrobił w ciula, bo prawie wszyscy w kinie czekali przez całe te cholerne napisy. Nawet pan, co wszedł pozbierać popcorn po seansie, wspomniał, że za pierwszym razem on też dał się wkręcić. Jestem oficjalnie zdruzgotana. Tyle dobrego, że dowiedziałam się, ile osób znalazło pracę dzięki tworzeniu tego filmu. Naprawdę, budujące. Dzięki za info, Marvel.

No, właściwie to koniec opowieści o zdradzie, gniewie i rozczarowaniu…
To znaczy nie: z tego wszystkiego co jak co, ale faktycznie wątek gniewu można przełożyć i na sam film, wyreżyserowany przez Jamesa Mangolda – twórcę takich tytułów jak Spacer po linie i Przerwana lekcja muzyki.
No, bo wkurwu bohaterów było sporo. I to zarówno tytułowego Logana (oczywiście zwyczajowo Hugh Jackman), jak i Laury (zaskakująco dobra Dafne Keen) czy X-24 (też Hugh Jackman). Nawet profesor Xavier (Jean Luc Picard Patrick Stewart) momentami tracił gdzieś ten swój odwieczny spokój i pogodę ducha.
W ogóle bohaterowie to, przyznaję, mocna strona Logana. Choć nie do końca rozumiałam przyczyny, dla których Wolverine jest tak sponiewierany, podobała mi się ta wizja: odpowiedź na niewygodne pytanie: „Co się dzieje po ‘żyli długo i szczęśliwie’?” – bo przecież prawdziwi bohaterowie zawsze są młodzi, piękni i optymistycznie patrzą w przyszłość. A co się dzieje, kiedy przestają tacy być? To dla mnie niezmiernie ciekawy temat, więc Logan już na starcie miał u mnie spory plus. Kiedy człowiek porównywał sobie początki X-Menów i świetnie prosperującą szkołę Xaviera, takie oglądanie niedobitków tamtych bohaterów nawet trochę szokowało, a na pewno wzbudzało pewien smutek. Nikły i do przełknięcia, bo dla mnie ogólnie filmy Marvela są emocjonalnie dość płaskie, niemniej coś w tym wszystkim było. Fabuła wpasowywała się w te opowieści, które ja zazwyczaj całym sercem odrzucam, bo nazbyt mnie przybijają: Robin and Marian (Powrót Robin Hooda, czyli tak naprawdę Robin dwadzieścia lat później), Trzej Muszkieterowie dwadzieścia lat później – nie cierpię tych historii. Przypominają, że szczęśliwe zakończenie tak naprawdę zamyka tylko jakąś jedną przygodę, a potem jest jeszcze całe życie, usiane małymi i dużymi problemami, wyzute z epickości. Jednocześnie to wszystko lubię i nie cierpię: uświadamianie, że nawet superherosów dopada szara rzeczywistość.
Jak wspomniałam: to Marvel, więc aż tak tego nie przeżywałam. Emocje towarzyszące filmom Marvela są u mnie zawsze bardzo krótkotrwałe i powierzchowne – stąd zresztą być może bardzo szybko zapominam, o czym były poszczególne tytuły. Nie zagnieżdżają mi się w pamięci jakoś mocniej, bo nie ma solidniejszych emocji.
Ale to wszystko już dygresje na boku.
Podobała mi się wizja starego Logana. Przerażała – na ten miałki, Marvelowy sposób – koncepcja profesora, który nieomal stracił rozum i był już tylko dogorywającą skorupą starca. No i Laura: Laura wzbudziła sympatię, choć przecież to dziecko. Wielki szacun dla młodej aktorki, bo jedenastoletnia mutantka naprawdę bez problemu udźwignęła film.
Gdybym miała jeszcze wymieniać, to zdecydowanie fajny był Caliban (Stephen Merchant, czyli właściciel łabędzia z Hot Fuzz) – acz nie jestem pewna, czy o mojej sympatii nie zadecydował tu jego wspaniały brytyjski akcent, mocno wyróżniający się na tle amerykańskich bohaterów.

nigdy nie zadzieraj z jedenastolatką (źródło)
Jak wspomniałam, nie do końca ogarnęłam, co takiego stało się rok wcześniej i dlaczego bohaterowie znaleźli się tu gdzie się znaleźli. To nieco mnie irytowało, acz domyślam się, że mój problem wynika z tego, o czym wspomniałam wcześniej: słabo zapamiętuję filmy Marvela. Pewnie w którychś X-Menach coś było, jakieś znaczące zakończenie, pewnie Xavier coś wywinął, ale ja nic nie pamiętam. No trudno. Z drugiej strony, gdybym nie miała tak postępującej sklerozy w stosunku do filmów Marvela, pewnie te półsłówka, które padały w temacie, byłyby dla mnie zupełnie wystarczające. Bo przecież nadmierna ekspozycja by mnie wtedy pewnie strasznie wkurzała. Więc w pełni godzę się na tę niewiedzę – po prostu odświeżę sobie niektóre filmy z cyklu i zobaczę, czy mogę z tego coś poskładać. Jeśli nawet nie, to nadal wolę trochę niedopowiedzenia niż zbyt nachalny wykład. Nie czepiam się więc. Choć temat mnie nurtuje.

Co wspominam najlepiej, to chyba sceny siekania. Nie chodzi o to, że były brutalne czy coś. Były, to prawda. Ale do tego kino mnie już przyzwyczaiło. Po prostu bardzo mi się podobało, jak Logan i Laura razem ciachali przeciwników – niesamowicie dynamicznie i zgodnie. Rzeczywiście sprawiali wrażenie przypartych do muru bestii, które wpadają w szał i kroją na plasterki wszystko, co się nawinie pod pazury, byle tylko przeżyć. Mimo że to takie trochę bestie po taniości, bo jedna podstarzała, druga zaś – szczenię. Ale to właśnie w tych scenach najbardziej było widać, że oni się świetnie rozumieją i że są do siebie bardzo podobni. Ba, te sceny lepiej budowały relacje między bohaterami niż całe długie pogadanki i pokazywanie palcem „patrz, Logan, Laura jest jak ty”. Ot, magia reguły „show, don’t tell”.

Jakbym miała oceniać, to powiedziałabym, że Logan jest najlepszym z Wolverinowych filmów. Świetne sceny walk, intrygujące i nieco smutne rozwinięcie bohaterów, fajna muzyka – to wszystko po prostu gra. Nie uderza w widza jakoś dogłębnie i aż do trzewi, ale człowiek się nie nudzi podczas seansu. Nawet jeśli całość jest dość przewidywalna: zarówno jeśli chodzi o relacje Logana i Laury, jak i przyszłość Xaviera, X-24 czy choćby rodziny farmerów spotkanej po drodze. Film chyba ani razu nie wyłamuje się ze schematów – ale obrabia je na tyle zgrabnie, że one nie rażą.

No dobra, dobra, muszę jednak zapytać o jedną rzecz: jeśli dzieciaki z ośrodka, w którym przyszła na świat i wychowała się Laura, były pod taką ścisłą kontrolą, chowano je, by były maszynami do zabijania i tak dalej – jak to się stało, że czarnemu od elektryczności udało się tak roztyć…? Pielęgniarki potajemnie wpychały w niego cukierki…? Nie, serio – nie przeszkadza mi to, że jest mały grubasek między nimi. Tylko po prostu myślę, że w tych realiach jego istnienie jest mocno wątpliwe.

Ale i tak największą dramą filmu jest brak sceny po napisach. Wciąż dochodzę po tym do siebie. Tak się nie robi, Marvel. To nie było miłe.



– Fuck off, Logan.
– See, you know who I am.
– I always know who you are, I just sometimes don't recognize you.

wtorek, 21 marca 2017

Kapitan, stalker i golem wchodzą do zeppelina, czyli "Ostatni dzień pary II"

(źródło)
Autor: praca zbiorowa
Tytuł: Ostatni dzień pary II
Miejsce i rok wydania: Kraków 2017
Wydawca: Fundacja „Historia Vita”

Myślę, że złaknieni świeżej literackiej krwi fani fantastyki nie mają ostatnio wielu powodów do narzekania. W obliczu rosnącej popularności ebooków stało się możliwe coś wcale fajnego: całkiem profesjonalne wydawanie opasłych antologii opowiadań z mnóstwem debiutantów i mniej lub bardziej znanych autorów. Oczywiście, w pełni rozumiem, że to wciąż wymaga ogromnego nakładu sił i środków, niemniej przynajmniej odpadają koszty druku i dystrybucji, a myślę, że to trudno przecenić. Staram się nadążać za owocami tego postępu, tak więc swego czasu sięgnęłam po Geniuszy fantastyki od Genius Creations, teraz zaś – zaprzyjaźniłam się z pokonkursową antologią Ostatni dzień pary II, czyli pozycją, która podejmuje ideę pokazaną światu w 2014 r.
Od razu napomknę, że pierwszej edycji Ostatniego dnia pary nie czytałam, siłą rzeczy więc nie będzie żadnego porównania.

Przede wszystkim, bardzo podoba mi się zamysł ukryty za tytułem: a więc skupienie na steampunku i postapokalipsie. Oraz mieszance tych dwóch. Oba te nurty ogromnie lubię, choć może zaczęłam odczuwać pewne zmęczenie nimi, jako że kojarzą się z dość wtórnymi realizacjami, które na dłuższą metę mogą nużyć: jak steampunk – to sterowce i gogle, a jak postapo – pustynia, walka o przetrwanie i stalkerzy (bądź bohaterowie stalkeropodobni). Autorzy zakwalifikowani do Ostatniego dnia pary II mogli więc dokonać czegoś dużego: odświeżyć oba te gatunki.
Nie mogę powiedzieć, żeby w pełni się udało. Po przeczytaniu ponad siedmiuset stron tej antologii miałam jakieś takie niejasne przeczucie, że jeśli jeszcze raz przeczytam coś o sterowcu, to zacznę skakać po kindlu. Ale przy takiej mnogości autorów, na szczęście bez większego trudu dało się znaleźć perełki.
Co mi się ogromnie spodobało, to że w gruncie rzeczy gdyby nie nazwiska i notki biograficzne, na podstawie samych tekstów absolutnie nie byłabym w stanie wskazać, które opowiadanie pochodzi od doświadczonego pisarza, które zaś od debiutanta. W jednej i drugiej grupie jest ogromne zróżnicowanie.

Dodatkowo muszę powiedzieć, że całkiem nieźle antologia prezentuje się pod względem redakcyjno-korektorskim. Widać, że rzeczywiście pracowano nad tymi opowiadaniami. Nie zawsze jest perfekcyjnie, ale dopiero pod koniec odniosłam wrażenie, że korekta chyba już się nieco zmęczyła, bo zaczęły się pojawiać rozmaite zabawne orty. W tym, oczywiście, moja ulubiona „stróżka (znaczy niewielka struga), „rządza”, „ukaże” (od „ukarać”), „nieopacznie”, „wywieść” (skądś jakimś pojazdem, oczywiście). Pojawiło się też nieco literówek i mniejszych niezgrabności. Ale, jeśli mam być szczera, absolutnie nie winię za to Katarzyny Koćmy ani Agnieszki Grzywacz. To naprawdę dużo tekstów do ogarnięcia za wpis do CV i ku chwale ojczyzny. Podziw, że w ogóle im się chciało.

Każdemu opowiadaniu towarzyszy ilustracja. Tu znów jest spory rozrzut, nie mogę powiedzieć, żeby wszystkie mnie urzekły, ale w ogólnym rozrachunku jest zdecydowanie na plus. Szczególnie przemówiły do mnie grafiki A.A. „Triopse” Turkiewicza, których – ku mojej radości – jest w antologii całkiem sporo.

Zawsze mam pewien kłopot z antologiami, szczególnie jeśli mam do czynienia z tak obszerną publikacją: jak ugryźć kwestię samych opowiadań? Lecieć z każdym tekstem po kolei, czy tylko pakiet ogólnych wniosków?
No więc spróbuję to jakoś wypośrodkować.
Antologię otwiera opowiadanie Marcina Podlewskiego Księżniczka Nakręcana. I muszę przyznać, że to naprawdę ładne otwarcie. Tekst ma bardzo przyjemny, baśniowy klimat i gdzieś w tyle mózgu kołatała mi się podczas lektury myśl, że można by z tego zrobić fajny film krótkometrażowy. Za kamerą widziałabym Gaimana albo Burtona (Burtona bardziej z Edwarda Nożycorękiego niż z Alicji w Krainie Czarów).
Po tym wstępie dość źle zniosłam czytanie Modlitwy o koniec świata Martyny Walerowicz. Fabuła nie dała rady wciągnąć, a zakończenie wywołało wzruszenie ramion. Przy czym nie umiem powiedzieć, czy to rzeczywiście słabość tekstu, czy niefortunne zderzenie z poprzedzającą opowieścią.
Najwięcej jednak nie jest tekstów złych bądź świetnych, a takich z serii „udzie” – czytało się niby fajnie, ale teraz patrzę na tytuł i nie mam pojęcia, o czym to w ogóle było. Pewnym wyjątkiem jest Ostatni wśród golemów Sebastiana Uznańskiego, gdzie owszem: pamiętam. Całkiem udany, fajnie pokazany świat i ciekawe zakończenie, choć może nie aż tak nieprzewidywalne.
Do podobnej grupy, co Sebastiana Uznańskiego, zaliczam opowiadanie Stara kobieta i smok Marcina Sergiusza Przybyłka: całkiem fajne, nawet zostało gdzieś w głowie, ale nie porwało. No i zakończenie mocno mnie rozczarowało.
Podniebny Kuryer Juliana Podgórskiego pamiętam chyba tylko dlatego, że był tak sztampowym steampunkiem, że aż trudno uwierzyć – choć opowiadanie samo w sobie… no, ujdzie.
Jakoś jeszcze pamiętam Adorację Justyny Lech – chyba głównie dlatego, że skojarzyło mi się z – skądinąd genialnym – Miastem i gwiazdami Arthura C. Clarke’a, acz nie chcę spoinować, w czym konkretnie dostrzegłam podobieństwo.

Ale, jak wspomniałam, są i opowiadania świetne. Oprócz Księżniczki Nakręcanej mamy jeszcze chociażby Sekretny gaz Kornela Mikołajczyka – opowiadanie, które kojarzy się z dziewiętnastym wiekiem nie tylko przez obecność alchemicznych cudactw, ale bardziej przez nastrój i intrygę, które w jakiś sposób kojarzyły mi się z klasykami powieści detektywistycznej: Arthurem Conan Doylem czy Aleksandrem Ławrowem.
Zupełnie inne, ale równie przyjemne skojarzenia budzi Bij, ile sił Radosława Dąbrowskiego – tekst kupił mnie w momencie, w którym „maszyna gwizdała śrubaszne melodie”. Do tego jeszcze bohaterowie nazywają się Akapit i Szpargał. Całość zrobiła na mnie jakieś takie lemowskie, bardzo fajne wrażenie.
Jedną z lepszych w moim odczuciu jest też opowieść Michała Cholewy Dziedzictwo Covenów, choć musiałam się do niej przez pewien czas przekonywać po tym, jak w pierwszym akapicie zorientowałam się, że to tekst osadzony w świecie Wolsunga. Jakoś nie szykowałam się na czytanie fanfika w tej antologii. Prędko jednak okazało się, że ta wolsungowatość w niczym nie przeszkadza, sama historia jest wciągająca, a do bohaterów łatwo się przywiązać.
Moim ulubionym tekstem jest Żywy Bartłomieja Tomaszewskiego, co właściwie nie było dla mnie zaskoczeniem, bo – co tu kryć – czytałam to opowiadanie już wcześniej i od samego początku szalenie mi się podobało. Nawet czytając Żywego któryś raz z rzędu, humor wciąż mnie bawi (a w ogóle w zbiorku nie ma wielu akcentów humorystycznych, tym bardziej Żywy się wyróżnia), zakończenie po trosze wzrusza, a po trosze wywołuje uśmiech, sam świat zaś budzi ciekawość i każe żałować, że limity objętościowe w konkursie nie pozwoliły na szersze odmalowanie tła. Opowieść mocno wyróżnia się na parowo-postapokaliptycznym tle, choć przecież ma oba te elementy.
Zresztą, to właśnie do Żywego Triopse stworzył – moim zdaniem – najlepszą ilustrację.

Zupełnie za to nie trafiły do mnie teksty, których autorzy próbowali przenieść powszechnie znane historie w realia steampunku. Myślę tu głównie o Podwójnym życiu Marcina Rusnaka (napisane zgrabnie i budzi uśmiech, ale po wszystkim miałam wrażenie „…no i?”) oraz Wyspie Doktora Wilczura Adama Podlewskiego (podobnie: niby przeczytałam bez bólu, ale po lekturze ta drażniąca myśl: „…no i co z tego?”).
Pryzmat Józefa Sanackiego i co przezeń ujrzałem Konrada Knapka ma fajny pomysł, ale po trzecim kolorze byłam już zwyczajnie zmęczona i odliczałam do ostatniego – zbyt wiele razy powtórzyła się ta sama konstrukcja.
…i jeszcze będzie Polska Henryka Tura muszę, niestety, umieścić obok Modlitwy o koniec świata w szufladce „zdecydowanie nieulubione”. Wojna jest zła i brutalna, zmusza ludzi do nieludzkich działań i tak dalej – tak, tak, ale ja nie lubię tak nachalnego szuflowania przesłania do mózgu.

Antologię zamyka opowiadanie Carpe D Simona Zacka – trochę się tego obawiałam, bo mam ambiwalentny stosunek do twórczości tego autora, niemniej było zaskakująco fajnie, w dodatku to ogólnie bardzo ładne zakończenie, szczególnie w kontekście dedykacji.

Podkreślę: to bardzo obszerna antologia. Bardzo zróżnicowana, choć konsekwentnie trzyma się w steampunkowo-postapokaliptycznych ramach. Nie liczyłam na to, że wszystkie opowiadania mnie porwą. Kilku się udało i myślę że to bardzo dobry wynik. Są tam teksty, co do których wierzę, że swobodnie mogą porwać kogoś innego, a po prostu nie trafiają do końca w mój gust. Na pewno warto się z tą pozycją zaznajomić. Jest starannie przygotowana i ma tak naprawdę zaskakująco niewiele opowiadań, o których odważam się powiedzieć, że są po prostu słabe. Choć obecnie nie jestem przekonana, czy czytanie całej antologii cięgiem to najlepszy pomysł – jak wspomniałam na początku: pewne powtarzające się elementy zaczęły mnie nużyć.
Tak czy owak – warto było.



Oczywiście za smokiem wyruszył kwiat rycerstwa i równie oczywiście bohatersko poległ. Zniecierpliwiony król już miał machnąć ręką na jedyną córkę (miał wszak trzech synów), kiedy niespodziewanie pojawił się młody Technokrata i obiecał księżniczkę sprowadzić za dni równo czterdzieści siedem.

[Bartłomiej Tomaszewski, Żywy]

sobota, 18 marca 2017

Bo dom bez RoboKrowy to żaden dom (fotorelacja)

Dziś kolejna porcja głupot. Tym razem jest za nie odpowiedzialny bezpośrednio Ulv, który zarzucił „zróbmy RoboKrowę!” i zaprezentował projekt. Ten zaś z miejsca mnie zauroczył i tak decyzja właściwie podjęła się sama. Problem polegał na tym, że od samego początku mieliśmy – na podstawie wspomnianego projektu – zupełnie różne koncepcje. Ja zrozumiałam, że nasze dzieło ma być normalną, trójwymiarową krową. Dopiero później się dowiedziałam, że została pomyślana raczej jako coś w rodzaju ilustracji czy też płaskorzeźby. Ale było już trochę za późno: blachy i drut kupione, nitownica takoż. W dodatku wpadłam na funkcjonalność, z którą byłby kłopot w przypadku płaskiej Krowy. Teraz myślę, że pewnie – niezależnie od funkcjonalności – przy czasie, który miałam mocno ograniczony, RoboKrowa w dwóch wymiarach mogła być jednak bardziej dopracowana i w efekcie – po prostu lepsza.
No tak, bo poza tym, że zrobiłam zakupy i jarałam się myślą o RoboKrowie, to tak naprawdę nie miałam bladego pojęcia, od czego w ogóle zacząć. Kiedy dokonałam ostatniego niezbędnego zakupu, zostały nam w sumie dwa dni na zrobienie zwierzaka – a to zdecydowanie za mało, szczególnie jeśli robota jest jedną wielką improwizacją. Ale postawiłam sobie za cel, że będzie gotowa na dziesiątego marca i już (rzecz czyniona na prezent, stąd deadline).
Teraz, kiedy już wiem, gdzie popełniliśmy błędy, RoboKrowa 2.0 (czy też RoboCośinnego 2.0) z całą pewnością będzie bez porównania lepsza. Bo, wiecie, na tej jednej na pewno się nie skończy: za bardzo mi się to spodobało. Zresztą, odpowiada mi jej finałowy, siermiężny styl. Raczej tego bym nie zmieniała. Chodzi bardziej o bajery, na które pomysły zaczęły się rodzić jakiś dzień po wręczeniu prezentu.

No ale do rzeczy.

Projekt. Autor: Ulv
Użyte materiały: blacha nowosrebrna z alpaki 0,3 mm, blacha z brązu 0,2 mm, drut chromoniklowy 0,8 mm, drut miedziany 1,0 mm, nożyce proste do metalu, no i nity aluminiowe, które przyszły w gratisie z nitownicą ręczną. Oraz farby – acz te już miałam: fosforyzująca, która została mi po spaczeniu, no i zwykłe akryle: czarny, biały, miedziany. Przydały się kombinerki, młotek, a ostatecznie także papier, z którego robiłam wykroje. Ulv użyczył dodatkowo wiertarki, siły i godności osobistej (bo ja się wiertarek boję, więc dziury w blachach prędzej bym próbowała wygryźć, niż użyć samodzielnie tego narzędzia szatana).

Jedną blachę (o wymiarach 10x20 cm) po prostu zwinęłam w rulon i znitowałam – w ten sposób powstał korpus. Jarałam się, bo to było moje pierwsze w życiu nitowanie (serio, kiedy rozpakowałam nitownicę, odpaliłam jutuba, żeby zobaczyć, jak tego się w ogóle używa i którą stroną się wsadza nit w dziurę – to TAKI level I have no idea what I’m doing).
Najgorzej generalnie było z głową. Zaczęłam robić tak, jak mi się zdawało. Doczepiłam żuchwę i uznałam, że całość wygląda jak upośledzony Smok Wawelski. No ale jeszcze próbowałam walczyć. Myślałam, że z uszami zacznie wyglądać bardziej jak krowa. No więc nie – wyglądało jak Smok Wawelski ze świńskimi uszami. No i po przyłożeniu do korpusu okazało się, że głowa jest jednak sporo za duża. A w ogóle, to po pewnym czasie żuchwa zaczęła opadać. I to był moment, w którym stwierdziłam, że no trudno: wzięłam na siebie za wiele, jednak nie dam rady zrobić tej krowy. Może kiedyś, ale na pewno nie w tym miesiącu. Odłożyłam wszystko i poszłam spać.

Dzień drugi. Fraa tonie, ale się nie poddaje.
Następnego dnia wstałam i jakoś tak siadłam do tego biurka, a tam rozbebeszone blachy, drut się wije po całym blacie, w to wszystko wplątane kombinerki i nitownica… Zaczęłam sobie ciąć coś od niechcenia. Zrobiłam druciany ogon z drucianym chwostem.
Dupkę chciałam zrobić po prostu z wyciętego blaszanego kółka, ale Ulv zapytał ze zdziwieniem: „nie będzie wypukła?” – no więc nie pozostało mi wiele więcej, jak zrobić wypukłą dupkę. Co w sumie nie było bardzo trudne. Podobnie przecież robi się z papieru zabawki choinkowe: nacinamy kółko dookoła i zaginamy te ponacinane kawałki do środka. Gwoździem powybijałam dziury na wsunięcie drucianego ogona i przeciągnięcie drutu, który miał mocować dupkę do korpusu i w sumie włala. Potem dopiero się pokumałam, że to było głupie – bo trzeba było dupkę doczepiać na końcu – miałabym łatwiejszy dostęp do wnętrza krowiego brzucha, kiedy usiłowałam zamocować tylne nogi. A tak to się musiałam napocić. No ale to znowu kwestia tego, że prace były ostro improwizowane i wykonując jedną czynność, ja zwyczajnie nie myślałam o tym, co będzie później.
Kiedy tak sobie – za przeproszeniem – dłubałam w zadku RoboKrowy, przyszło mi do głowy, że tę głowę to trzeba jakoś zupełnie, zupełnie inaczej zrobić. I wykonałam profesjonalny research, to znaczy poszukałam obrazków papierowych krów z zamiarem przełożenia tego na metal. No i znalazłam. Konstrukcja zadziwiająco prosta i efektowna. Oczywiście, po tym, jak dorobiłam naszej krowie żuchwę (bo wszak zęby były jednym z istotniejszych elementów!), zaczęła wyglądać jak krokodyl, ale muszę przyznać, że sporo poprawiło doklejenie nosa z brązowej blaszki. Dalej uszy, rogi i byłam naprawdę dość zadowolona. Zresztą, tym razem była mądrzejsza i zanim poskładałam wszystko do kupy, na płaskiej blasze pozaznaczałam miejsca na otworki i Ulv mógł powiercić je zawczasu. Taki tam przebłysk.
Głowa trzyma się korpusu na druty. Koniec końców okazało się, że w sumie nie potrzeba tu żadnych blaszanych obręczy, które by robiły za szyję. Gołe ścięgna są równie dobre.
RISERCZ!
Zanim, oczywiście, zamocowałam głowę, wmontowałam w trzewia RoboKrowy rolkę papieru na drucie, a także doczepiłam nogi i – co nader istotne! – wymiona. Z wymionami długo się zastanawiałam, jak je przytwierdzić do brzucha, przez moment chciałam nawet przykleić, ale w końcu sięgnęłam po prostsze rozwiązanie: przywiązałam je drutem. W końcu jak się bawić w siermiężną kukłę, to na całego! Jaki tam klej! W ogóle gdybym pomyślała wcześniej, to pewnie nogi (wycięcie nóg było dość proste – przecież wiem, jak wyglądają wykroje na rękawy) też byłyby przynitowane, ale że jakiekolwiek otwory na mocowanie zaczęliśmy robić, kiedy tułów już dawno był zwinięty i z zamocowaną dupką, no to wiercenie dziur pod nity raczej odpadało. Z drugiej strony, przywiązanie nóg drutem nawet mi się podoba.
A potem zostało tylko pomalować (w tym także: zrobić fosforyzujące oczy i wymiona) i oto jest. RoboKrowa. Zawsze lepiej mieć w domu RoboKrowę niż jej nie mieć.

Nie twierdzę, oczywiście, że to dzieło mojego życia. Po prostu na tamten moment i na moje ówczesne umiejętności to był rzeczywiście szczyt moich możliwości. W czasie prac nad RoboKrową bardzo dużo się nauczyłam. Wiem, że teraz robiłabym to inaczej. Planowałabym. Potrzeba mi już tylko jakiegoś dobrego pretekstu i przystąpię do pracy. Bo, wiecie, w myślach to ja teraz latam po całym mieszkaniu i nituję co się da i co się nie da. Strasznie fajna zabawa takie nitowanie.

Mam nadzieję, że obdarowana będzie miała z RoboKrowy pożytek. W metalowych trzewiach jest chyba około sześćdziesięciu pisarskich wyzwań/inspiracji. Pewnie nie wszystkie są fajne, ale może choć niektóre zapewnią pozytywnego kopa do pisania.

Spóźnionego wszystkiego najlepszego, Krffo. :)


Na początku wyglądało niewinnie:
blachy, nożyce, nitownica i drut.
Moja pierwsza radość i duma: tułów!
A tu już trwają prace nad wymionami.
Jestem z nich całkiem zadowolona.
...w przeciwieństwie do głowy. Z głową od początku
coś było nie halo i to ona sprawiła, że przez jakiś czas
uważałam się za pokonaną w temacie.
Następnego dnia jednak okazało się, że możemy walczyć dalej.
Tym razem był risercz, wykroje, planowanie. Na zdjęciu:
krowi łeb gotów do wiercenia.
A tutaj składniki głowy praktycznie gotowe,
teraz na wiercenie czekają nogi.
Nitowanie krowiej żuchwy.
Zaczynam mocować nogi.
W tym miejscu zaczynam rozumieć, że o ile przednie
nogi było łatwo przywiązać, o tyle z tylnymi będzie
nieco gorzej - ze względu na przedwcześnie
zamocowaną dupkę.
Niemniej jakoś się udało. Teraz trzeba przykleić nos
innego koloru - no i wymiona!
Posklejane paski papieru z hasłami do pisania utworzyły
taśmę, którą założyłam na drut, a ten następnie
przeciągnęłam na wylot przez boki krowy
i zawiązałam na dole.
Napisami do dołu, żeby nie spoilować.
Ta krew przy krowim oku to moja. Ogólnie sporządzenie
RoboKrowy kosztowała mnie całkiem dużo krwi:
okazuje się, że ostre krawędzie blach są ostre.
Wreszcie nadszedł moment na umocowanie głowy.
Trzyma się!
Z wymion serio jestem całkiem dumna.
Po pierwszym chlaśnięciu farbą.
No i wersja finalna: jeśli chodzi o jej poziom złomowatości,
to myślę, że jest zupełnie odpowiedni.
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...