czwartek, 23 lutego 2017

Zagubieni w kosmosie... na Księżycu!

(źródło)
Helena ma taki wyraz twarzy
właściwie nieustannie.
Swego czasu trafiłam w internetach na zestawienie: dziesięć najgorszych telewizyjnych produkcji sci-fi. Nietrudno się domyślić, że absolutnie nie mogłam tego tak po prostu zostawić – bez wahania podjęłam wyzwanie, po czym zaczęłam oglądać. Niestety, omawiane w rankingu tytuły to seriale, więc będzie to akcja nieco bardziej rozciągnięta w czasie, ale nie znaczy to, że zamierzam się poddać.
Niniejszym za mną miejsce dziesiąte na liście: brytyjski serial z lat 1975-1977 Space: 1999.

Powiem tak: jeśli to jest naprawdę jeden z najgorszych seriali sci-fi, to ja w ciemno chcę obejrzeć całą resztę!
Kurde, to może faktycznie nie jest jakaś epickość. Nie jest to Star Trek. Ani The Expanse. Ani Lexx. Ani parę innych. Tak, mogę wymienić parę tytułów o lataniu po kosmosach, które to tytuły zrobiły na mnie większe wrażenie. Ale nazywanie Space: 1999 jednym z najgorszych sci-fi wszech czasów, to – moim zdaniem – potężne nadużycie.

Jeśli chodzi o fabułę, to kolejne odcinki są naprawdę bardzo, bardzo ciekawe. Może bez takiego nacisku na komentowanie ówczesnej rzeczywistości, bez próby zgłębienia, na czym polega człowieczeństwo – ale w kategoriach kosmicznych przygód, było po prostu interesująco i oryginalnie. A i te głębsze treści tu i ówdzie zaistniały, choć może trochę nieporadnie i nieśmiało.
Przede wszystkim, sam zamysł daje fajne pole do popisu. Zazwyczaj widz jest przyzwyczajony do mniej lub bardziej dzielnej załogi statku kosmicznego (na was patrzę, zdecydowanie mniej dzielna załogo Lexxa!), którzy albo eksplorują, albo uciekają, albo po prostu się błąkają, bo zabłądzili. Ten ostatni typ jest najbliższy Space: 1999, ale istnieje ważna różnica: bohaterowie wspomnianego serialu z lat siedemdziesiątych podróżują… na Księżycu. Księżycu, który w wyniku potężnej eksplozji wypadł z orbity i po prostu piżgnęło nim w głąb kosmosu. A potem jeszcze trafili na tunel czasoprzestrzenny, więc już w ogóle mogiła. A więc mieszkańcy bazy księżycowej Alfa – bo to o nich mówimy – nie tylko się błąkają, ale dodatkowo nie mają żadnej możliwości zmiany kursu czy nawet tempa podróży. W nieustannym, nerwowym pośpiechu szukają planety zdatnej do zamieszkania. Pośpiech ten jest konieczny, bo jeśli ich Księżyc mija jakiś glob, muszą podjąć decyzję, nim się oddalą. Bo potem będzie za późno. A jak decyzja okaże się błędna, nie będzie już powrotu. To taka presja, której nie ma załoga zdatnego do sterowania statku.
Same przygody są dość zróżnicowane, choć właściwie wszystkie mają pewien wspólny rys: jak Star Trek (przyzwyczajcie się, to nie ostatnie porównanie) pokazuje kosmos jako miejsce różnorodne, a człowieka – jako istotę wspaniałą mimo (albo nawet ze względu na) swoich wad, tak Space: 1999 stawia nacisk raczej na wrogość, jaką jest przepełniona ta obca przestrzeń. Ludzie są bardziej zabawką, zagubionymi zwierzątkami, które się błąkają nic nie rozumiejąc, a wszystkie ważne sprawy odbywają się ponad nimi. Jeśli Alfianie – tak bowiem nazywa się mieszkańców stacji Alfa – próbują znaleźć rozwiązanie problemu na własną rękę, zazwyczaj okazuje się to albo nieskuteczne, albo wręcz pogarsza sprawę. Problem zaś rozwiązuje się sam w sposób zupełnie naturalny, bądź też z pomocą istot potężniejszych od ludzi. Na palcach jednej ręki policzyłabym przypadki, gdzie szczęśliwe zakończenie jest zasługą Alfian i komandora Johna Koeniga (Martin Landau).

(źródło)
Christopher Lee jako kapitan Zantor.
Jeden z nielicznych dobrych kosmitów.
Skoro już o Koenigu wspomniałam: największej słabości serialu dopatruję się właśnie w bohaterach. W pierwszym sezonie odniosłam wrażenie, że są właściwie wyłącznie określonymi funkcjami w bazie, a nie ludźmi. Po dwudziestu czterech odcinkach właściwie nic nie mogłam o nich powiedzieć – ot, po prostu John to dowódca, Helena Russell (Barbara Bain) to lekarz, Alan Carter (Nick Tate) to pilot, a profesor Victor (Barry Morse) to… no, profesor. A mnie Star Trek rozbestwił pod tym względem i lubię, jeśli na załogę statku czy bazy kosmicznej składają się bohaterowie, którzy mają osobowość. Ot co.
W ogóle największą porażką wszechświata była wspomniana Helena. Ustalmy jedno: TO NIE BYŁ McCOY! W ciągu dwóch sezonów Helena chyba ani razu nikogo nie uratowała za pomocą umiejętności medycznych. Raz czy drugi dała radę wskutek swoich praktyk kogoś zabić, a w większości przypadków tylko patrzyła cielęcym wzrokiem, miziała czółko pacjenta ręcznikiem i sprawdzała tętno. Jak ją pytali, co dolega choremu, rzucała uwagami typu „nie wiem, to chyba szok”, które generalnie do niczego nie prowadziły. Jej skrajna nieużyteczność bardzo prędko zaczęła mnie wkurzać i na chwilę obecną mogę powiedzieć, że to jedna z najsłabiej napisanych postaci filmowych, jakie widziałam. Nawet nie mogę powiedzieć, że jest zła czy denerwująca – jest po prostu wyczynowo nijaka, zbędna. Gdyby ją wywalić z serialu, dla mieszkańców Alfy nic by się nie zmieniło. Niestety, była to druga najważniejsza postać – zaraz obok Koeniga.
Sytuację wyraźnie próbował ratować drugi sezon. Wprowadzono jakieś delikatne wątki miłosne, pojawili się nowi bohaterowie – Tony Verdeschi (Tony Anholt), który nawet miał całkiem prywatne hobby (piwo robi!), oraz Maya (Catherine Schell) z planety Psychon. Tu i ówdzie Alan pokazał swoje bardziej ludzkie oblicze. Myślę, że twórcy byli na dobrej drodze. Zresztą, w drugi sezon mocno zaangażowany był Fred Freiberger, współodpowiedzialny też za powstanie trzeciego sezonu Star Treka: Oryginalnej Serii. Myślę, że można tu dopatrywać się pewnej prawidłowości.
(źródło)
...nie wiem, co to za goście,
ale nie byli sympatyczni.
Inna sprawa, że – jak się zdaje – to właśnie ta lekkość drugiego sezonu, odejście od metafizycznych rozkmin nad tym, że coś nad nami czuwa i tak dalej, było jedną z przyczyn, dla których serial po drugim sezonie anulowano. Z jednej strony, nie uważam, żeby to była mądra decyzja – z drugiej zaś, nie jestem przekonana, czy Space: 1999 miałby jeszcze widzom do zaoferowania coś ciekawego. W gruncie rzeczy, łącznie widzowie dostali 48 odcinków tego serialu. To dość dużo i z czystym sumieniem po takiej liczbie można się rozstać z tytułem.

To, czego wyraźnie zabrakło, to jakieś konkretne zakończenie. Widać, że nie planowano finału tej przygody. Na szczęście tutaj w sukurs przyszli fani, którzy dokręcili film z udziałem grającej w serialu Sandrę Benes Zieni Merton. Sześciominutowy filmik jest wiadomością, którą nagrywa ostatnia pozostała w bazie Alfa osoba. Jeśli ktoś obejrzał cały serial – zdecydowanie warto wysłuchać, co Sandra ma do powiedzenia. Ja przynajmniej bardzo się cieszę, że nie musiałam rozstać się z bohaterami, nie wiedząc, co się z nimi później stało.


Warto wspomnieć o gościnnych występach. Pierwsze moje zdziwienie było, kiedy w jednym z wcześniejszych odcinków zobaczyłam Iana McShane’a. Z czasem okazało się, że plan Space: 1999 odwiedziły również takie osoby jak Joan Collins, Peter Cushing, Patrick Troughton, Brian Blessed czy Christopher Lee. Połowa z nich ma głupie kostiumy, druga połowa zaś – głupie kostiumy i makijaż, ale serio: po tym, co pokazała Oryginalna Seria i Lexx, to ja jestem odporna na takie rzeczy.
Obsada podstawowa tak naprawdę też nie jest zła. Tyle tylko, że cóż oni mogą zwojować, skoro mają tak nędznie napisane postaci? Albo raczej: skoro w ogóle nie mają ich napisanych? Niemniej tylko od czasu do czasu jakaś zupełnie trzecioplanowa postać sprawia wrażenie drewna – zresztą, serial nie każe widzowi zbyt długo skupiać na kimś takim uwagi.

Inną miłą dla oka sprawą są efekty i charakteryzacja. Naprawdę, nie mogę się tu przyczepić. Może i sporo kosmitów w ten czy inny sposób przypomina Potwora z Czarnej Laguny, niemniej bohaterowie mają też do czynienia z obcymi w formie chmury energii, promienia światła czy… no, nie wiem: glutów z gałkami ocznymi. Sporo jest, ma się rozumieć, humanoidów bardzo podobnych do ludzi (czego zresztą najlepszym przykładem jest Maya), ale pojawią się też androidy i roboty, świadome rośliny, zmiennokształtni czy żywe kamienie. Zwłoki potrafią wyglądać bardzo sugestywnie, statki kosmiczne są różnorodne, a planety nieraz bardzo dziwaczne. Pod tym względem serial ma właściwie wszystko, czego mogłabym oczekiwać.
No i ma Orły. Orły to wahadłowce Alfian. Orła zaiwanili Pi i Sigma, przemalowali na pomarańczowo i przylecieli z Matplanety. Zbiór przyjaciół z jednej paki, psia ich mać. A tymczasem Orły w Space: 1999 są zaskakująco funkcjonalne i przemyślane.
Zresztą, na Alfie wiele rzeczy mnie zaskoczyło pod tym względem. Nie wszystkie, to prawda, ale – porównując ze Star Trekiem – Alfianie mają na przykład pasy bezpieczeństwa! Jak również, kiedy dopada ich przenikliwy mróz, zakładają rękawiczki! (nie zawsze, ale zdarza im się) Ich przyszłość momentami zdaje się jednak trochę logiczniejsza.

Matematyki uczyły mnie złodziejaszki.
Dzieciństwo zniszczone.
Jasne, są rozmaite bzduryzmy. Mamy w izbie chorych rannego, półprzytomnego kosmitę? Zostawmy go tam bez opieki i bez monitoringu, w końcu co może pójść źle? Sieją panikę, kiedy na bazę pada deszcz – ale wszak to baza księżycowa, a więc mniemam, że szczelna, w dodatku potrafią otoczyć się tarczą antygrawitacyjną no i ogólnie naprawdę co jak co, ale deszcz nie powinien im zagrozić. Strasznie dziwnie też postępowali z głuchoniemym dzieckiem, choć, ma się rozumieć, nie jestem ekspertem w temacie. A większość kosmosów mówi po angielsku, bo czemu nie.

Aha, skoro o angielszczyźnie: absolutnie uwielbiam w Space: 1999 tłumaczenia tytułów! Są całkiem i zupełnie normalne. Dokładne. Jest The Dorcons, i lektor czyta „Dorkończycy”. Collision Course to najzwyklejszy w świecie „Kurs kolizyjny”, Alpha Child – „Dziecko Alfy” i tak dalej. Nawet z Brian the Brain nikt nie kombinował, choć po polsku ten tytuł, ma się rozumieć, nie brzmi już tak fajnie. To było zaiste odświeżające po tym, jak się człowiek osłucha, jak polski dystrybutor uparcie gwałci tytuły Star Treka.

Cóż ja mogę? To po prostu fajny serial, który zostaje gdzieś tam w serduszku, mimo że może nie był doskonały. Mimo że momentami miałam kłopot ze skupieniem uwagi na odcinku. A miałam – bo nijakość bohaterów sprawiała, że nie zawsze interesowały mnie ich losy. Space: 1999 mógłby być świetny. Nie jest, niestety, ale zdecydowanie nie jest tragiczny i ogromnie się cieszę, że go obejrzałam.




– We've had a lot of success so far. We know what dangers to expect out there from black suns, neutron storms, radiation and the like, but if we think we know everything that goes on out there, we're making a terrible mistake!

czwartek, 16 lutego 2017

Spaczeń - fotorelacja dla opornych

Przede wszystkim,
należy przy tej robocie pamiętać o kawie.
Dawno, dawno temu bawiłam się w popełnienie purity seal. I to bawiłam się bardzo i przezacnie, toteż z pewną radością powitałam okoliczność, która pozwoliła mi wrócić do tego typu zajęć.
Tym razem za pomysł posłużyło hasło: spaczeń. Miałam w związku z tym kilka koncepcji: spaczeń w formie płynnej, sproszkowany i kamień. Dwie pierwsze opcje zakładały umieszczenie spaczenia we flakoniku (do kupienia za złotówkę sztuka w internetach), ostatnia wersja wiązała się ze sporządzeniem jakiejś zawieszki – bo założyłam, że – niezależnie od decyzji – całość ma być możliwa do zawieszenia. Na breloczku, rzemyku, czymkolwiek. Nie mój biznes, co właściciel takiego spaczenia będzie chciał z nim zrobić, ale postanowiłam umożliwić zrobienie czegokolwiek.
Jeśli chodzi o płynny spaczeń, trochę się obawiałam, że nie zdołam zrobić tego na tyle szczelnie, żeby całość nie odparowała i wkrótce nie wyglądała dość nędznie. Wersja sproszkowana odpadła przez zwykłe „meh” i zostałam przy kamieniu. Tym bardziej, że po podliczeniu kosztów wyszło mi, że właściwie obie wersje są cenowo niemal identyczne.

To znaczy oczywiście, podliczenie kosztów nastąpiło dopiero po obcięciu wszystkich śmiałych planów typu pigment fosforyzujący i żywica epoksydowa, które – jak mniemam – wyglądałyby przekozacko, ale chyba musiałabym sprzedać do tego nerkę (no co? Moje nerki nie są szczególnie drogie…). Ponieważ przez jakiś czas wciąż jeszcze się upierałam, żeby mój spaczeń był zielony na wskroś, a nie tylko z wierzchu, szukałam innych metod: zielona modelina? Masa modelarska? I zielony pigment, jeśli masa będzie miała zły kolor? Tu jednak obawiałam się, że nie dam rady nadać mojemu spaczeniowi autentycznej, kamiennej faktury. Zrezygnowałam więc z dogłębnej zieleni na rzecz właściwej… kamienności.

Pierwszym niespodziewanym problemem okazał się brak kamieni. Nie to, żebym nie miała dostępu do kamienistych miejsc – ale w momencie, kiedy byłam zainteresowana tym towarem, wszystkie te miejsca skrywały się pod potężną warstwą śniegu. Ocaleniem okazały się sklepy ogrodnicze, oferujące całkiem spory wybór grysu ozdobnego, żwirków, podkładów i innych kamieni – udało mi się nawet znaleźć opakowanie mniejsze niż 25kg. Polecam. Dużo tańsza alternatywa dla kryształków i kamyczków produkowanych specjalnie do rękodzieła. A co nie poszło na spaczeń, pójdzie do doniczki.
Drugim nader ważnym elementem była farba fosforyzująca: bo ubzdurałam sobie, że mój spaczeń musi świecić. Bo tak.
Potem poszło już łatwo: mosiężny drut o średnicy 0,8 mm i pęczek rzemyków dokupiłam. Pozostałe farby, pędzle, gąbkę i kombinerki już miałam. Podobnie jak karton, który okazał się fantastycznym korytkiem do zabawy, skutecznie chroniącym stół. Wygrzebałam nawet z szafki bezbarwny lakier Black Citadel, ale to zupełnie opcjonalne i, bądźmy szczerzy, niezbyt do czegokolwiek potrzebne. Po prostu bawiło mnie dodatkowe zasmrodzenie mojego warsztatu.

Mycie kamieni. Dokładnie tak wyobrażałam
sobie moją pracę, kiedy pisałam CV.
Kamienie wzięłam i przepłukałam, bo były całe w pyle i obawiałam się, że farba w ogóle nie będzie się trzymać. Po wysuszeniu, dziarsko je wszystkie pomalowałam na zielono. To znaczy najpierw okazało się, że zielona farba, którą mam, jest zdecydowanie za ciemna, więc pomieszałam je z czymś żółtawym (w sumie to nawet chyba złotym, ale też dało radę). Zieleń stała się dużo przyjemniejsza, a mieszanki w pokrywce od słoika wystarczyło mi na niemal czterdzieści kamyków.
Kiedy moje zielone bambulce wyschły, wypaprałam je farbą fosforyzującą – najpierw niewielką ilością, po całości. Nie używałam do tego pędzla, tylko gąbki. Jestem całkiem zadowolona z faktury, jaką mi to dało. Potem poprawiłam miejscowo grubszą warstwą świecącego stafu, bo chciałam, żeby… no, żeby mocniej świeciło. Chyba proste.
I wystawiłam całość razem z kartonem na balkon, żeby sobie schło.
Nad ranem nadal brudziło, w dodatku tu i ówdzie przykleiło się do tektury. Sugeruję opracować tu jakąś własną metodę przechowywania i suszenia kamieni.

Następnego dnia maznęłam delikatnie mój spaczeń czarną farbą. Tyle o ile, żeby punktowo przytłumić trochę tę zieleń, która ze swoją oczojebnością wyglądała jednak dość sztucznie. Przy czym absolutnie nie chciałam jej przyciemniać w całości – wszak nie po to kupowałam farbę fosforyzującą! Enyłej, choć pierwotnie miało to wyglądać nieco inaczej, końcowy efekt nawet jakośtam mnie usatysfakcjonował. A Ulv mnie pocieszył, że podobno nie ma jeszcze wiarygodnego zdjęcia spaczenia, więc nikt się nie powinien przyczepić, że to tak nie wygląda.

Kiedy kamienie wyschły, pojechałam je jeszcze lakierem. A kiedy pokój wywietrzał na tyle, że byłam w stanie tam popracować i nie zemdleć, zajęłam się cięciem drutu.
Dziesięć metrów wystarczyło mi na dwadzieścia zawieszek. Pewnie dałoby się to rozegrać inaczej, ale ja sobie wymyśliłam akurat tak, że chciałam oplątać cały spaczeń drutem i zostawić pętelkę na rzemyk. Pół metra na sztukę okazało się akurat dla mojej wielkości kamieni.

Rzemyki to była formalność.

Nie sądzę, żeby to był najlepszy spaczeń pod słońcem. Boli mnie, że jeśli farba gdzieś odpryśnie, będzie widać pod spodem biały kamień. Niemniej wydaje mi się, że jak na pierwszą w życiu próbę popełnienia czegoś takiego, nie wyszło wcale tak źle. Oczywiście, wisiorek z tego nędzny i raczej do noszenia się nie nadaje, ale zawsze można sobie podwiesić gdzieś tak po prostu.

Pamiętajcie: po naświetleniu, będzie świecić w ciemności. Co może pójść źle?

A teraz zdjęcia.


Pierwszy rzut oka na plac boju.

Dopiero pod koniec roboty wpadłam na to,
żeby przyodziać lateksową rękawiczkę.
Ale było już za późno.

Kamienie pomalowane na zielono.
W lewym górnym rogu dwa kamyki testowe: jeden
pojechany zieloną farbą przed jej rozjaśnieniem,
drugi - wyłącznie fosforyzującą.

Rzut oka na warsztat.

Kamienie bardziej z bliska.

Wskazówka dla pań: jeśli postanowicie pomalować sobie
paznokcie w dniu, w którym zamierzacie produkować spaczeń,
pamiętajcie: to nieco daremne.

Kamienie po nałożeniu farby fosforyzującej
za pomocą gąbki.

A tak to zaczęło wyglądać po ciemku.

Następny dzień i przeniesienie mojego placu boju.
Kamienie po nałożeniu drugiej partii farby fosforyzującej.
 

A tutaj już po posmyraniu czarną farbą.
Drut też już pocięty.

Tak to wygląda po zamontowaniu drutu i rzemyka.


A tak po zgaszeniu światła.
Zdjęcie uczynione w profesjonalnej ciemni,
zwanej dalej "pod umywalką w toalecie".
Spostrzeżenie: nie da się zrobić takiego zdjęcia,
żeby ludzie na Was dziwnie nie patrzyli.

poniedziałek, 13 lutego 2017

Co by było gdyby, czyli "Długa Ziemia"

(źródło)
Autor: Terry Pratchett, Stephen Baxter
Tytuł: Długa Ziemia
Tytuł oryginału: The Long Earth
Tłumaczenie: Piotr W. Cholewa
Miejsce i rok wydania: Warszawa 2013
Wydawca: Prószyński i S-ka

Przypuszczam, że nie jestem w żaden sposób odosobniona w tym, że mam – wydawałoby się – nieskończoną Listę Książek Do Przeczytania, która z roku na rok staje się dłuższa, a ja i tak czytam coś innego. Kupuję ebooki, książki papierowe, mam nawet parę jakichś pożyczonych sierotek, które przez kolejne miesiące czekają na swój czas – a ja i tak biorę jakiegoś Hellboya czy innych Strażników, bo tak. Bo mogę. Spontanicznie i bez planu.
Ostatnio postanowiłam jednak pomyśleć, zanim wybiorę sobie następną lekturę. Założenia były dwa: po pierwsze, chciałam, żeby było bezwzględnie dobre. Nie miałam ochoty czytać czegoś losowego, co „ujdzie w tłoku” ani nic w ten deseń. Oczywiście, zaraz zawołał do mnie regał z wciąż nieprzeczytanymi Clarke’ami, Asimovami i Lemami. I tu weszło „po drugie”: miało być… no, lżejsze. Czułam, że umysłowo nie jestem wstanie wchłonąć Clarke’a ani pozostałych wyżej wymienionych.
I tu nieśmiało, spod warstwy kurzu i zza leżaka, wychylił się duet Pratchett i Baxter.

Jeżuś jeden wie, że była to ze wszech miar słuszna decyzja.
Do tej pory Pratchetta znałam tylko ze Świata Dysku. Wiem, że napisał parę rzeczy poza tym cyklem, ale jakoś się z nimi nie zaprzyjaźniłam. Baxtera z kolei nie znałam w ogóle – wiem tylko tyle, że napisał Odyseję czasu z Clarkiem. To znaczy teraz już wiem nieco więcej i przekonuję się, że chcę sięgnąć po twórczość tego autora. Bo co prawda nie wiem, jak brzmi sam Baxter, ale duet okazał się bardziej niż satysfakcjonujący. Po pierwsze, ogromnie spodobał mi się sam pomysł Długiej Ziemi i to, jak naturalnie autorzy pokazali cały wachlarz konsekwencji wiążących się z możliwością przekraczania. Po drugie, Pratchettowski styl i humor ani przez moment nie zawodzą.
Ale po kolei.

Przede wszystkim, bohaterowie: owszem, na początku miałam wrażenie pewnego chaosu. Pojawiały się kolejne postaci wraz ze swoimi wątkami, a ja nie potrafiłam ogarnąć, jak one wszystkie się ze sobą łączą. Dlaczego czytam historię Joshuy, a zaraz potem przeskakujemy do Helen Green? Co ma do tego wszystkiego jakaś sekretarka, której jedyną aktywnością było to, że wzięła i wyszła?
Z czasem jednak wszystkie te puzzle zaczęły wskakiwać na swoje miejsce i wkrótce bohaterowie stworzyli kompletny, całościowy obraz ludzkości wobec Dnia Przekroczenia – wachlarz postaw, które przecież zadecydowały o tym, jak po latach wyglądała Długa Ziemia, ukształtowały ją. Oczywiście, znaczenie poszczególnych postaci jest różne. Ale nie ma przecież powodów oczekiwać, że wszyscy będą ważni dla czytelnika w równym stopniu co Joshua i Lobsang.

Ach, no właśnie… Joshua i Lobsang… Nie wiem do końca, od kogo zacząć. Obu polubiłam, choć przyznam, że nie od razu. Ten pierwszy wydawał mi się pretensjonalny, drugi – zwyczajnie nudny. Z czasem dotarło do mnie, że Joshua jest zdecydowanie zbyt autentyczny, żeby można jego postawę wrzucić do worka „pretensjonalny”. I właściwie nie powinno mnie to dziwić – bohaterowie Pratchetta tak już mają: są prawdziwi, wyraziści i dają się lubić… a właściwie: nie dają się nie lubić. Co więcej – czytając czułam, że w gruncie rzeczy rozumiem tę odmienność Joshuy. Zresztą, on sam w trakcie podróży nieco się zmienia. Ale robi to w ten sposób, że wciąż pozostaje sobą, samotnikiem tęskniącym do Ciszy, który w ogóle nie chce – nigdy nie chciał – być w centrum uwagi. Który obawia się, że ktoś mógłby go uznać za Problem.
Inaczej sprawa przedstawia się z Lobsangiem, który po prostu dość powoli się rozkręca. Na początku rzeczywiście nie można o nim powiedzieć zbyt dużo, ale po pewnym czasie jego zapał, by być przekonującym człowiekiem, staje się rozczulający. Przypomina mi w tym trochę Datę z Następnego pokolenia. A jego zaskakująco naiwne wyobrażenia na temat bycia człowiekiem pięknie kontrastują z tym, że wszak mowa o istocie na wskroś logicznej i inteligentnej.
No i nie można zapominać o sterowcu. Sterowiec jest piękny. I jest Lobsangiem. I czegóż chcieć więcej? Taki sympatyczny, steampuknowy HAL.
No i jest jeszcze siostra Agnes. Taka moja Honorowa Ulubiona Bohaterka. Siostra Agnes to zdecydowanie ktoś, kogo chciałabym spotkać. I właściwie nie tylko ona – z opowieści Joshuy wynika, że Dom to niezwykłe miejsce prowadzone przez niezwykłe kobiety i mam wrażenie, że samo w sobie stanowiłoby tło dla niejednej historii.

No i sama Długa Ziemia też jest czymś, na co warto popatrzeć: nieprzeliczone „co by było, gdyby”. Gdyby humanoidy na początku swojej ewolucyjnej wędrówki nauczyły się przekraczać? Gdyby naczelne wyłoniły się nie ze ssaków, ale z gadów? Gdyby jakiś kataklizm zniszczył Księżyc? Ba, a gdyby tak zniszczył Ziemię? I mnóstwo, mnóstwo innych opcji. Dzięki temu nawet jeśli nie dzieje się dużo, książkę czyta się z przyjemnością. W pewnych momentach bardziej jak pokaz slajdów niż jakąś konkretną historię, ale pokaz szalenie ciekawy. Zresztą, z czasem wyłania się z tego wszystkiego bardzo konkretny problem i tajemnica, którą czytelnik wraz z Joshuą i Lobsangiem chce rozwikłać.
Dodatkowym smaczkiem są liczne nawiązania do innych tekstów kultury, począwszy od Odysei kosmicznej i Star Treka, a na Balladzie o Cable’u Hogue’u kończąc. Czytelnik czuje, że bohaterowie są z jego rzeczywistości. Że ja i oni czytaliśmy te same książki i oglądaliśmy te same filmy. Kiedy oni, dla wyjaśnienia sobie własnego położenia, używają porównania do jakichś fikcyjnych postaci, ja doskonale wiem, o co chodzi. To w fajny, naturalny sposób zbliża czytelnika z bohaterami. No i każe mi wierzyć, że chyba całkiem nieźle bym się dogadała z Lobsangiem.

Co gorsza, powieść kończy się w tak perfidny sposób, że musiałam natychmiast odszukać na regałach drugi tom – Długą Wojnę – bo coś tak czuję, że prędko się od tego cyklu nie uwolnię. Trzyma mnie przedstawiony świat i trzymają mnie bohaterowie. I pochwały ze skrzydełka okładki ani trochę nie kłamią – to naprawdę jest genialne poczucie humoru w świecie science fiction.




– Jesteś komputerem?
– A czemu pytasz?
– Bo jestem wściekle pewny, że nie ma tam w środku człowieka, a poza tym dziwnie się wyrażasz.
– Zapewniam, panie Valienté, jestem bardziej wymowny i elokwentny niż ktokolwiek, kogo pan w życiu poznał, i rzeczywiście nie przebywam we wnętrzu tego automatu z napojami. Przynajmniej nie w całości.
– Przestań sobie pokpiwać, Lobsangu – odezwała się Selena. Zwróciła się do Joshuy. – Panie Valienté, wiem, że kiedy świat pierwszy raz usłyszał o Lobsangu, znajdował się pan… gdzie indziej. Jest wyjątkowy. Fizycznie jest komputerem, ale kiedyś był… jak by to określić… tybetańskim mechanikiem motocyklowym.
– No a jak trafił z Tybetu do środka automatu Coca-Coli?
– To długa historia, panie Valienté…
Gdyby Joshua nie był tak długo nieobecny, wiedziałby o Lobsangu. Lobsang był pierwszą maszyną, której udało się przekonać sąd, że jest istotą ludzką.

środa, 1 lutego 2017

Prawdziwą dżunglę poznaje się po tym, jak kończy

(źródło)
Autor: Dariusz Sypeń
Tytuł: Dżungla
Miejsce i rok wydania: Poznań 2015
Wydawca: Czwarta Strona

Ponad rok temu, bo w listopadzie 2015, przy okazji spontanicznego wypadu na Warszawskie Targi Fantastyki, wspominałam o tym, że pozyskałam nową książkę o kolonizacji Marsa: Dżunglę. I to nawet egzemplarz z autografem! No więc już w styczniu 2017 przeczytałam tę powieść! Nie, na serio: to nie jest taki zły wynik. Wciąż lepiej niż czwarty tom Kłamcy, który czeka na przeczytanie od dnia premiery, kiedy to odebrałam paczkę z zamówioną książką…
Żeby nie było: to nie tak, że Dżungla jest tak zła, że się męczyłam przez rok – po prostu położyłam ją gdzieś pod stosem innych tytułów i tak ją przekładałam z kąta w kąt, ciągle mając coś innego, pilniejszego do czytania. A prawda jest taka, że jak już się wzięłam za powieść Sypenia, to poszło zupełnie szybko, ot: kilka wieczorów. Nie aż tak szybko jak Duma i uprzedzenie, ale też bardzo sprawnie.

Nakręciłam się na Dżunglę, bo o Marsie – i rzeczywiście dostałam całkiem sporo Marsa: planety, na której co prawda żyją ludzie, ale to życie całkowicie rozmija się z tym, o czym wszyscy marzyli. Mars zdaje się odrzucać kolonistów, wszyscy czują, że to nie jest ich naturalne środowisko. Tyle tylko, że nie ma powrotu na Ziemię. Dariusz Sypeń bardzo zgrabnie oddał ten klimat. Jego opowieść nie ma co prawda ciężaru historii Dicka, ale i tak daje się odczuć, że mieszkańcy Marsa są najzwyczajniej nieszczęśliwi. Unieszczęśliwia ich sama Czerwona Planeta. Niby coś robią, niby utrzymują kontakty, tworzą społeczności, ale to wszystko nie wystarczy do zdrowej egzystencji.
No i jeszcze nad wszystkim unosi się groza nadciągającej dżungli.
Odmalowanie tego świata to jeden z głównych plusów powieści. Drugim zaś jest intryga. Z oczywistych względów się nie rozpiszę na ten temat, żeby nie spoilować, ale pomysł jest, moim zdaniem, rewelacyjny.

I, niestety, teraz muszę przejść do czepów.
Przede wszystkim więc, bohaterowie: nie zdołałam się przywiązać do żadnej postaci. Nawet drugoplanowych. Wszyscy wydają mi się dość mdli, zdefiniowani głównie przez funkcję, którą mają pełnić w intrydze: naukowiec, agent, rewolucjonista, wpływowy bogacz, Daniel… nie, na serio: jeśli chodzi o Daniela, to właściwie nie do końca w ogóle wiem, po co on był. Znaczy w porządku, była sprawa włamania, tyle tylko, że wpływ tego wątku na rozwój fabuły i w ogóle wpływ Daniela na fabułę był cokolwiek nędzny. Gdyby Daniela po prostu wyciąć z powieści, tak naprawdę nic by się nie zmieniło – a to nie za dobrze, kiedy mówimy o jednym z dwójki głównych bohaterów. Bo że Aiko nie służyła w zasadzie niczemu, to mnie aż tak nie rusza – zawsze można jej bronić, że była potrzebna dla podkreślenia problemów ludzi na Marsie. W niej odbijała się jakość ich życia, psychiczna słabość i rozchwianie emocjonalne.
Nieco lepiej wypadła druga z dwójki protagonistów, Fran: owszem, miałam wrażenie, że ciut za często się onanizuje i nie bardzo wiedziałam, jakie to ma mieć znaczenie dla czytelnika, ale ta kobieta przynajmniej miała wpływ na rozwój wypadków. No i na upartego można cośtam o niej powiedzieć. Niewiele, ale coś się da.

Ale bohaterów jeszcze bym jakoś przeżyła. Największym grzechem Dżungli jest w moim mniemaniu końcówka. Biorąc pod uwagę, że intryga rozkręca się dość leniwie i czytelnik stopniowo wkręca się w wykreowany przez autora świat, spodziewałam się, że w końcu sięgniemy dna, wnikniemy w tytułową dżunglę, uwikłamy się w tajemnice i tak dalej. A tymczasem odniosłam wrażenie, jakby Sypeniowi już się nie chciało. Po prostu w którymś momencie dostajemy dwa rozdziały: jeden to przydługa rozmowa Fran z jakimś gościem, druga – przydługa rozmowa Daniela z innym gościem. Te dwa dialogi – czyli dwa rozdziały – stanowią ogromną, rozbuchaną ekspozycję. Siada napięcie, niczego się nam nie pokazuje, czytelnik nie przekonuje się o niczym naocznie. Po prostu postaci o wszystkim sobie opowiadają. Trochę jakbym czytała notkę encyklopedyczną z historii kolonizacji Marsa – tylko ubraną w płaszczyk dialogu. A gdzie złota zasada „show, don’t tell”?
Ta ekspozycja sprawiła, że bardzo mocno opadł mój entuzjazm związany z powieścią – a, ze względu na nudnawych bohaterów – on i tak nie był jakiś nadzwyczaj wielki.
Później, niestety, Dżungla nie odzyskuje już formy. Co prawda bohaterowie zaczynają z powrotem coś robić, ale ich działania, w świetle odbytych rozmów, stają się już do bólu przewidywalne.

Gdybym miała jeszcze wspomnieć o inszych sprawach, powiedziałabym, że do tej pory są dla mnie niejasne przyczyny poprowadzenia narracji w czasie teraźniejszym. Prawdę mówiąc, w trakcie lektury zupełnie przestałam zauważać ten element. Zastanawiam się, co konkretnie taka narracja miała spowodować…
Interlinia ogromna, marginesy spore, strony grube, więc tak naprawdę przez tekst się płynęło gładko, a każdy postęp był od razu widoczny, jeśli tylko spojrzało się na umiejscowienie zakładki w książce. Choć nie ukrywam, że nie jestem fanką takiego pompowania objętości i do tej pory myślałam, że przoduje w tym Fabryka Słów. Jak widać, Czwarta Strona czerpie z tych samych wzorców. Wszak każdy wie, że regały są z gumy, a w podróży przecież nikt nie czyta, więc im bardziej powieść będzie cegłówką, tym lepiej.
Wzdych.
No, ale przynajmniej baboli korektorskich było satysfakcjonująco mało.

Dżunglę można przeczytać. Można, ale nie trzeba. Nie zajmie to dużo czasu, a pomysł jest bardzo fajny – niestety, realizacja tego pomysłu mocno rozczarowuje, szczególnie końcówka. Obecnie mam mieszane uczucia. Pewnie będę się musiała po prostu przekonać w którąś stronę przy okazji kolejnych publikacji autora.





Chmura pyłków Priega zakrywa większość nieba, pod nią zaś rozciąga się motanina kształtów, zielone, falujące kłębowisko. Wszystko tam się rusza, wszystko pulsuje, napędzane szalonym życiem, nowe drzewa rosną na jego oczach, inne oplatają się wzajemnie swoimi lianami, łączą korzeniami, liście i kwiaty falują hipnotycznie. Mroczna zieleń pulchnieje, jest blisko, na wyciągnięcie ręki.
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...