poniedziałek, 30 maja 2016

Masakra piłą mechaniczną albo "Ash kontra martwe zło"

(źródło)
Nie oglądałam Evil Dead. No jakoś po prostu nigdy się nie złożyło, nic nie poradzę. Nie widziałam ani pierwszej, ani drugiej części. Ale kiedy Ulv podrzucił mi zajawkę serialu, w którym główny bohater ma piłę mechaniczną zamiast ręki, nie mogłam pozostać obojętna. Co więcej – postanowiłam, że ten twór będzie lekarstwem po Planet Terror, które bardzo mnie rozczarowało, jeśli chodzi o laskę z giwerą zamiast nogi (no wiecie, giwerę zamontowała sobie dopiero pod sam koniec, a większość filmu była mocno przeciętna…).

Mam niejasne wrażenie, że Ash vs Evil Dead to serial skrojony pode mnie: demony, walka ze złem, okultyzm, absurdalnie dużo krwi, przegięty bohater… no i to wszystko ewidentnie nie na serio. I zresztą to jest atutem serialu i to sprawia, że w ogóle warto zawiesić na nim oko: humor. Gdyby całość była kręcona na poważnie, wyszłoby po prostu głupio i niezjadliwie. Ale Ash… ma w sobie coś więcej.
Ot, choćby tytułowego bohatera.

Całość bowiem polega na tym, że od wydarzeń przedstawionych przez Evil Dead minęło trzydzieści lat. Ash (wciąż i niezmiennie grany przez Bruce’a Campbella) to obecnie pan w średnim wieku, z nadwagą, który próbuje wieść beztroskie, hulaszcze życie, ale te usiłowania wypadają dość blado: niby potrafi znaleźć sobie dziewczynę na wieczorne seksy, jednak polega to wyłącznie na obraniu odpowiedniej strategii: odwiedza bar tuż przed zamknięciem, kiedy istnieje niemal pewność, że jeśli została tam jakaś panna, będzie na tyle pijana, że bez większego trudu da się namówić na numerek w toalecie. Mimo pozorów dobrej imprezy, życie Asha sprawia dość smutne wrażenie.
Jednocześnie trudno litować się nad bohaterem: taka właśnie egzystencja to przecież jego wybór. Dodatkowo Ash okazuje się na tyle głupi, żeby po raz kolejny czytać fragmenty Necronomiconu. Prawdę mówiąc, wszystko, co dzieje się w serialu, jest wyłącznie jego winą. Ten koleś nie jest bohaterem, który próbuje ratować świat – jest tylko facetem, który usiłuje odkręcić to, co sam spieprzył. Prawdę mówiąc, nasuwa mi się tutaj skojarzenie z Człowiekiem ze stali: Superman też przecież w gruncie rzeczy ratował ludzkość przed grozą, którą przedtem sam na tę ludzkość sprowadził.
(źródło)
Tyle, że Ash jest jednak ciekawszym bohaterem od Supermana. Na przykład: ma charakter. Pełen wad, ale ma. Zresztą, nie jest też do końca zepsuty. Owszem, potrzeba czasu, żeby wyciągnąć z niego to co dobre, ale Pablo (Ray Santiago) daje radę. Ja wiem, że to nie jest szczególnie oryginalny motyw: bohater-ciul, który z czasem odsłania swoją dobrą stronę. Ale co tu dużo gadać: to sprawdzony przepis, który po prostu działa. Sam Pablo zresztą też jest fajną, sympatyczną postacią: dość klasycznym comic reliefem, zabawną pierdołą, która z czasem się rozkręca i zaczyna całkiem ładnie rąbać demony.
W pierwszoplanowej obsadzie mamy też zaskakująco dużo kobiet: jest oczywiście żeński członek drużyny, czyli Kelly (Dana DeLorenzo), ale oprócz tego spotkamy też ścigającą bohaterów Amandę (Jill Marie Jones), no i tajemniczą Ruby (Lucy Lawless). Podoba mi się, jak każda z nich jest inna, choć wszystkie wpasowują się w typ twardej babki, której broń i mordobicie nie jest obce. Mimo wszystko widz nie ma wrażenia, że ogląda po trzykroć ten sam rodzaj bohaterki. Zresztą, tutaj znów muszę wrócić skojarzeniami do Grindhouse: Sam Raimi w Ash vs Evil Dead stworzył bez porównania lepszy komplet bohaterek niż Tarantino w Death Proof.

Fabularnie serial z jednej strony jest dość przewidywalny (konwencja zobowiązuje), z drugiej jednak zastawia na widza parę twistów, dzięki czemu nadal można całość oglądać w pewnym napięciu. W tym miejscu jednak muszę przyznać, że o ile początkowe odcinki – właśnie ze względu na humor i bohaterów – szalenie mi się spodobały (absolutnie uwielbiam odcinek Przynęta, z matką – i dialogi przy stole), o tyle dwa-trzy epizody kończące sezon obejrzałam już raczej siłą rozpędu. Bo przestało być zabawnie. Jakby z czasem Sam Raimi wkręcił się w tę opowieść i zapomniał, że to tylko lekka, głupkowata historyjka o starzejącym się pogromcy demonów. Jakby pod koniec próbował robić to na serio, stracił dystans do tworzywa. Zrobiło się jakoś tak mroczniej, ciężej, poważniej. Bohaterowie uwięzieni w zamkniętej, przeklętej przestrzeni miotają się z kąta w kąt i nie ma już miejsca na żarty. Krew się leje, kobiety krzyczą, a w piwnicy odbywają się demoniczne rytuały. A Fraa się nudzi. Nic nie poradzę.
(źródło)
Zaczęłam dochodzić do wniosku, że może jednak zrobienie z tej opowieści serialu w ogóle nie było dobrym pomysłem. Gdyby te ostatnie odcinki stanowiły finał jednego, pełnometrażowego filmu, trwałyby nie półtorej godziny, a jakieś dwadzieścia minut. I to by było w porządku – wiadomo, że zakończenie musi być w jakikolwiek sposób mocniejsze od pozostałej części, ale ta powaga nie zdążyłaby znudzić widza. A tymczasem w świetle tego, jak Ash… zaczął wyglądać pod koniec sezonu, zastanawiam się, czy drugi sezon będzie wart oglądania. Owszem, samo zakończenie i ostatnia scena dają pewną nadzieję. Niemniej obecnie towarzyszy mi raczej myśl „jak coś będzie to obejrzę dla zasady”, ale nie ma w tym niecierpliwości.

W ogóle na samym początku nie chciałam tego serialu tykać. Z jednej strony, piła mechaniczna zamiast ręki, kaman! Z drugiej jednak, obawiałam się trochę tego „martwego zła” – miałam wrażenie, że jak martwe, no to pewnie to będą jakieś zombiaki i będzie paskudnie. Nie lubię zombiaków (poza paroma chlubnymi wyjątkami, ma się rozumieć). Są obrzydliwe, a nie straszne. Na szczęście jednak demony z Asha… tylko na pierwszy rzut oka kojarzą się z zombiakami i mogę je oglądać bez bólu. Kojarzą się raczej z potworami na poziomie produkcji o Buffy. Jeśli więc ktoś ma tak jak ja, to serial Sama Raimiego i tak może na luzaku oglądać.
Można też oglądać bez znajomości Martwego Zła, ponieważ wszystko to, co widz powinien wiedzieć o przeszłości Asha, jest powiedziane.

Ash vs Evil Dead to – przynajmniej na razie – krótki serial, raptem dziesięć odcinków, po pół godziny każdy. Ogląda się to przyjemnie i szybko. Jest wartka akcja, sympatyczni bohaterowie, sporo humoru (masa dialogów, z których trudno wskazać, który jest najfajniejszy), niezła muzyka. Jest piła mechaniczna. Lekka, niezobowiązująca rozrywka, która nie zostaje w głowie na dłużej i pozwala zaraz po obejrzeniu szukać sobie innych opowieści. Bardzo fajne spotkanie z twórczością Sama Raimiego.




– You say one more dumb thing...

– I'm gonna say a lotta dumb things!

niedziela, 29 maja 2016

Kaznodzieja wkracza na ekran

(źródło)
Informacje o tym, że trwają prace nad ekranizacją Preachera, pojawiły się już dość dawno. Na pewno jakieś plotki krążyły po internetach w 2013 r. A przynajmniej wtedy mniej-więcej zaczęłam się jarać tą perspektywą. Jarać i niesamowicie bać jednocześnie, bo przecież nazbyt dobrze wiemy, jak ekranizacje potrafią zgwałcić pierwowzór.
Ale wreszcie pierwszy odcinek Kaznodziei ujrzał światło dzienne. Oczywiście, to tylko jeden epizod. Nie da się więc ocenić na jego podstawie serii jako takiej. Niemniej pewne rzeczy już – tak myślę – widać. I nie mogłam się oprzeć, żeby nie napisać o nich paru słów. Naprawdę. Próbowałam, mówiłam sobie „Froo, to tylko jeden odcinek, nie wygłupiaj się”, ale po paru dniach od seansu nadal odczuwam parcie na napisanie tej notki. No więc piszę.

Po pierwsze i – dla mnie – w dużym stopniu najważniejsze: bohaterowie. Jedna z moich głównych obaw wiązała się z postaciami. Bohaterowie komiksowi byli niesamowicie wyraziści i każdy z nich miał historię do opowiedzenia. Nie było miejsca na tekturę. Każdy, nawet jakaś postać epizodyczna, z miejsca budził zainteresowanie. Ja szczególnie uwielbiałam Cassidy’ego, Świętego od morderców, no i Herr Starra. Ale przecież i Tulip była fajną babką, no i sam Jesse – choć w tym kalejdoskopie niesamowitych charakterów zdawał się najmniej ciekawy – pozostawał postacią wzbudzającą sympatię, oryginalną i taką, której losy chciało się śledzić. Nic więc dziwnego, że panikowałam przed obejrzeniem pierwszego odcinka serialu. Potem zaczęły się w internetach pojawiać informacje na temat obsady, wreszcie fotki i krótkie filmiki. Muszę przyznać, że poddałam się hype’owi jak posłuszny cielaczek. Największe emocje budził we mnie Cassidy. Widziałam już, że będzie inny niż w komiksie, ale miałam wrażenie, że Joseph Gilgun udźwignie tego bohatera. I jak Jeżusia kocham, nie przeliczyłam się. Cassidy jest doskonały. Raz, że wnosi bardzo pożądany powiew świeżości w wampirzą tematykę, dwa, że po prostu momentalnie budzi sympatię: jego mimika, akcent, cały sposób bycia. Po prostu miodność.
(źródło)
Skądinąd wiem, że spora część widzów sceptycznie podchodziła do Tulip (Ruth Negga), która – przynajmniej z wyglądu – została radykalnie zmieniona. Nie jestem aż tak zagorzałą fanką tej postaci, żeby mnie to szczególnie ruszało, natomiast muszę napisać tyle: może i zmienili jej kolor skóry i fryzurę. Ale to wciąż jest stara, dobra Tulip i wierzę, że póki co nie dała nikomu powodu do narzekania.
Sam Jesse (Dominic Cooper) – podobnie jak w komiksie – na tle pozostałych bohaterów wypada nieco blado. Ale nie jest tak, że nudzi. A w trakcie odcinka bardzo ładnie się rozkręca. W ogóle w fajny sposób pokazuje pewien typ duchownego: zasadniczo dobrego kolesia, który chciałby, żeby poczciwym ludziom życie się jakoś układało, ale jednak kolesia do cna pozbawionego wiary. Takiego, który – gdyby tylko nadarzyła się jakaś sprzyjająca okazja – porzuciłby tę cholerną koloratkę, bo ona przecież nie ma tak naprawdę znaczenia. I już w tym pilotowym odcinku serial daje widzowi trochę do myślenia. Wszak na pewno nie ja jedna napotkałam tego rodzaju księży. I rodzi się pytanie: są dobrymi czy złymi duchowymi przewodnikami w swoich lokalnych społecznościach? Zdecydowanie lubię poruszenie tego tematu, nawet jeśli on jest poruszony zupełnie w tle i nawet jeśli to wynika zupełnie przy okazji, a potem historia skoncentruje się na czymś innym.
Muszę też wspomnieć o Gębodupie (Ian Colletti) – w jednym z wywiadów z twórcami czytałam, że oczywiście zdają sobie sprawę z tego, że mocno złagodzili jego wygląd, niemniej zrobili to po to, by widz miał możliwość przywiązać się do tej postaci. By widział w niej człowieka, a nie zupełnie obcego, zdeformowanego stwora. I moim zdaniem to ładnie zagrało. Jeśli zmiany komiksowych bohaterów mają wyglądać w ten sposób, jestem za. Bo oni wszyscy, nawet jeśli fizycznie trochę różni od pierwowzorów, po prostu pozostają sobą i nijak nie tracą na wyrazistości.

(źródło)
Kolejnym elementem jest, oczywiście fabuła. Tutaj szczególnie trudno coś powiedzieć po jednym odcinku. Widać, oczywiście, że sporo zmieniono. Nie przeczę: liczę na to, że z czasem fabuła serialu zbiegnie się fabułą komiksu, a pierwszy epizod po prostu miał za zadanie przedstawić widzom bohaterów. Trochę mi żal, że nie zostali wprowadzeni tak jak w komiksie: każdy ze swoją historią, ale jednocześnie bez mówienia, kto jest kim. Szczególnie żal, że od razu wiadomo, że Cassidy jest wampirem. No ale dobra, zachowanie tego w tajemnicy przez jeszcze kilka scen tak naprawdę nie ma dla historii znaczenia. Mam nadzieję, że Święty i Genesis pojawią się w kolejnym odcinku.
Zastanawiam się, czy kogoś, kto nie czytał komiksu, historia z tego odcinka ma szansę zaciekawić. Ja się jaram, bo wiem, co ma szansę być dalej. Ale gdybym po prostu obejrzała epizod i wylądowała z trojgiem postaci, które niby przedstawiono, ale nie mam pojęcia, do czego to wszystko zmierza? Sama nie wiem… Nie potrafię tego ocenić. Na pewno wrażenie byłoby inne. Ale śmiem twierdzić, że dałabym serialowi szansę, gdyż – i tu wchodzimy w „po trzecie”.

Po trzecie: klimat. Odcinek przyjemnie zaskoczył fantastyczną atmosferą: jest brutalnie, siermiężnie, ot – teksańska wiocha z pełną galerią rednecków. Myślę, że pod tym względem serial nie ma się czego wstydzić i nie ustępuje komiksowi. I mam szczerą nadzieję, że ta tendencja się utrzyma.

Z zupełnie innej beczki: twórcy włożyli naprawdę sporo pary w promocję. Były, oczywiście, trailery i fotosy, takie tam standardowe rzeczy, ale chyba pierwszy raz spotkałam się z tym, że na oficjalnej stronie serialu można zwiedzać lokacje widziane w odcinku. I co tu gadać: spodobało mi się to i nie omieszkałam dokładnie obejrzeć sobie kościółka chociażby. Fajnie, po prostu fajnie.

Życzę Preacherowi sukcesu – bardzo. Na razie jestem pełna jak najlepszych przeczuć i jak dobrze pójdzie, będzie to serialowy wyjątek potwierdzający regułę. Bo chcę oglądać i będę oglądać – a z drugiej strony, biorąc pod uwagę długość komiksu, trudno oczekiwać, że będzie to serial krótki. Teraz tylko czekać na kolejny epizod!




– Promises are nasty little things. I try to stay clear of them.

– That's wrong. Promises matter. They are the currency of Christ.

sobota, 21 maja 2016

Najdłuższa podróż i najkrótszy powrót

(źródło)
O to, czy grałam w The Longest Journey, po raz pierwszy zapytano mnie w 2012 r., kiedy pokochałam Syberię. No i była kompromitacja, bo okazało się, że nie. Ale już cztery lata później udało mi się naprawić to rażące niedopatrzenie!

Jakoś się nie dziwię, że polecano mi przygodówkę FunComu przez te lata jako jedną z najbardziej mistrzowskich gier tego typu. Choć powstała w 2000 roku (czyli może się już legalnie seksić, a za dwa lata zrobi prawo jazdy i pojedzie po piwo), wciąż przyjemnie się ją ogląda – ale to cecha chyba dużej liczby gier, które nie powstały w trójwymiarze. Płaskie tła, nierzadko ręcznie malowane, są piękne niezależnie od upływu czasu – tak jest z Syberią, z Heroes III czy z Machinarium (nie pisałam o Machinarium? Byłam pewna, że pisałam, ale teraz nie mogę tego znaleźć. No wszystko jedno, ewentualny błąd już naprawiam: cudna gra, piękne łamigłówki, genialna grafika, polecam). To, co się w The Longest Journey ewentualnie zestarzało, to modele postaci. Dla mnie są zadowalające, ale tak obiektywnie patrząc, sylwetki ewidentnie są kanciaste i pozbawione detali, a ruchy nieco niegramotne (pod względem poruszania się postaci strasznie mnie rozbestwił Blizzard, niestety). Niemniej w samej rozgrywce to nijak nie przeszkadza.

Nie będę ukrywać: Syberia to to nie jest. The Longest Journey mnie wciągnęło, owszem, ale nie zostawiło takiego przeogromnego kaca, z jakim wylądowałam po tym pierwszym tytule. Nie chodzi o to, że fabula jest gorsza – nope, po prostu inny klimat. Też mocny, też wciągający, ale Syberia była pisana jakby pode mnie, podczas gdy Najdłuższa Podróż jest bardziej… no… uniwersalna? Tak, to chyba będzie dobre słowo. Nie ma nacisku na jeden konkretny klimat. Przede wszystkim, gracz działa w dwóch zupełnie odmiennych światach, z których jeden – Arcadia – jest zupełnie fantastyczny, pełen mistyki, przepowiedni i cudów, drugi zaś – Stark – to taki „nasz” świat, z wyraźną nutą przemysłową, nieco futurystyczny, miejscami zahaczający o steampunk, programowo pozbawiony jakiejkolwiek magii. Te dwie płaszczyzny się nawzajem przenikają i tworzą jedno uniwersum The Longest Journey. Zresztą, gracz ma okazję poznać całą historię, z której wyciągnie sobie wniosek, co i jak, gdzie magia, a gdzie przemysł i dlaczego to wszystko tak wygląda.
Musiałam pokochać tę grę, czyż nie?
Co tu dużo gadać: do mnie osobiście Stark przemówił dużo silniej niż Arcadia. Ta ostatnia zdawała mi się takim dość klasycznym światem fantasy, podczas gdy Stark to realia niby swojskie, ale nie do końca – okaże się bowiem, że zupełne oddzielenie od magii i podupadający przemysł tak naprawdę nie są w stanie utrzymać tego świata w całości. I nie przeczę: ta atmosfera nieuchronnego, zbliżającego się końca bardzo mocno robi grę.

Obok niesamowitego, silnego klimatu, mocną stroną The Longest Journey są bohaterowie. Muszę przyznać, że na tle postaci pobocznych lub towarzyszących, nasza główna April Ryan wydaje się niemal nijaka – choć ma swój charakterek, tutaj nie można narzekać. Po prostu inni są nieomal epiccy. I szczerze żałuję, że grałam w anglojęzyczną wersję, bo jestem bardzo ciekawa, jak brzmi Kruk w wykonaniu Jarosława Boberka. Choć oryginalny robi naprawdę świetne wrażenie. I nie tylko on. Postacie są fajne, wyraziste i mają naprawdę ciekawe historie do opowiedzenia.
I tak naprawdę w ten sposób wygląda cała gra: jest wzorcowo dobra, ciekawa, poziom zagadek jest dokładnie taki, jak być powinien, żeby sprawić trudność, ale nie zniechęcić, a klimat miejsc jest akurat wystarczający, by się wciągnąć w przygody w danej lokacji.

Gra miała tylko jeden mankament, i to taki z rodzaju technicznych: potrafiła się zawieszać na filmikach. Koniec końców zaczęłam je po prostu przeskakiwać, a oglądałam je na YouTube. Da się, choć trochę to wybija z nastroju.

Filmiki w The Longest Journey 
były naprawdę efektowne...
Oczywiście więc, na fali zachwytu nad The Longest Journey (smark, wcale nie była aż tak długa… to znaczy była, ale było mi żal, kiedy skończyłam), czym prędzej kupiłam Dreamfall, czyli sequel Najdłuższej podróży.
Przede wszystkim, jest to gra w 3D. Wyszła w 2006 roku, więc nie jest jakaś szpetna, niemniej brakowało mi tych pięknych teł z jej poprzedniczki. Rozbiłam się jednak o coś innego: sterowanie. Ogólnie wiele czasu minęło, zanim nauczyłam się mniej-więcej nie wpadać na ściany, kiedy gdzieś prowadziłam moją bohaterkę. I chyba nigdy do końca tego nie opanowałam. Ale skoro ledwo jestem w stanie skręcić w odpowiednią stronę, kiedy dokądś idę, to łatwo sobie wyobrazić, jak radzę sobie w walce…
No właśnie – to jest dla mnie zasadnicza wada Dreamfall: walki. W ogóle sam fakt, że trzeba od czasu do czasu dać komuś po mordzie. Ja między innymi dlatego przecież tak lubię przygodówki point & click, że generalnie się w nich nie walczy, tylko łazi po lokacjach, rozwiązuje zagadki i odkrywa historię. Ja nie lubię walczyć (chyba że z kimś w multiplayerze, ale to inna bajka), jestem cykorem, nie lubię ginąć. Tak, wiem, ponoć walk w Dreamfall można uniknąć odpowiednim poprowadzeniem dialogu, ale mnie frustruje samo ryzyko, że jeśli gdzieś się walnę, to zostanę sklepana. Solidnie mnie to zniechęciło.
Nie pomógł fakt, że nowa bohaterka, Zoë, jest irytującą bździągwą, która siedzi na dupie i jojczy, że nic jej się nie chce. Serio – April coś robiła, miała plany, była konkretną dziewuszką. Zoë tymczasem tylko wnerwia. Może twórcy chcieli pokazać jakiś jej kryzys tożsamości, może musieli stworzyć bazę pod to, że ona w ogóle wpuści się ostatecznie w tę wielką przygodę – ale moim zdaniem zrobili to po prostu źle. Jak mogę prowadzić w grze postać, która mnie wyłącznie wnerwia?

...i widoki ładne.
No i, niestety, moja przygoda z Dreamfall skończyła się bardzo szybko. Porzuciłam grę na rzecz innych tytułów, zanim jeszcze na dobre rozkręciła się fabuła. Nie zrobiłam tego definitywnie i ostatecznie, zamierzam wrócić do rozgrywki… tylko nie wiem kiedy. Nie ma w Dreamfall nic, co by mnie kusiło, poza obietnicą, że wrócimy do poznanych w The Longest Journey lokacji i bohaterów. Wierzę, że kiedy już historia się rozhuśta, będzie ciekawie. Choć już teraz wiem, że będę grała z solucją i zamierzam zupełnie bez krępacji sprawdzać w internetach, jak unikać walk. Nie mam ochoty się denerwować, chcę poznać opowieść i tyle.

piątek, 20 maja 2016

Zmagania z klasyką, krok pierwszy: "Kajomars i inne opowiadania"

il. Marian Mroziński
Autor: Wiktor Żwikiewicz
Tytuł: Kajomars i inne opowiadania
Miejsce i rok wydania: Bydgoszcz 2005
Wydawca: Epigram

Nie wiem, przy jakiej okazji usłyszałam po raz pierwszy o takim autorze jak Wiktor Żwikiewicz. Było to w każdym razie w tym roku. Poszperałam i okazało się, że to klasyk nad klasyki i polska fantastyka naukowa nie tylko Lemem i Zajdlem stoi, no więc w te pędy postanowiłam wgryźć się w jakąś Żwikiewiczowską prozę. Traf chciał, że padło na Delirium w Tharsys oraz maleńki, maciupeńki zbiorek Kajomars i inne opowiadania. Książki dość długo czekały na swoją kolej, w końcu jednak wzięłam się za wspomniany zbiorek – głównie dlatego, że taki mikry, więc była duża szansa, że nie utknę z nim na dwa miesiące. Delirium… jeszcze przede mną.

W skład tomiku wchodzą cztery teksty, z których rzeczywiście głównym jest dziewięćdziesięciostronicowy Kajomars, trzy pozostałe opowiadania zaś to takie nieomal miniaturki, chyba żeby książka nie była aż tak cienka. Niemniej zacznę właśnie od tych „innych opowiadań”, bo łatwiej mi je ogarnąć mózgiem.
Moim ulubionym opowiadaniem ze zbiorku zostało bezsprzecznie W cieniu Sfinksa, powstałe we współpracy z Krzysztofem Rogozińskim w 1976 r.. Przy czym nie ukrywam, że samo zakończenie i pointa nieco po mnie spłynęły. Natomiast absolutnie urzekł mnie klimat. Trochę skojarzył mi się z dramatami Becketta albo z Naszą małą stabilizacją – w zamkniętej przestrzeni mamy parę bohaterów, którzy przez okno obserwują świat, sami będąc od niego odciętymi. W powietrzu wisi jakaś taka atmosfera umierania, coś się psuje – czy to cały świat, czy może oni pokrywają się kurzem wraz z gazetami sprzed roku – nie wiem. Helena i Ernest rozmawiają ze sobą, ale momentami odnosiłam wrażenie, że się nawzajem nie słyszą. Z czasem, oczywiście, dochodzi do tekstu intryga, a nawet i jakaś akcja, ale dla mnie najcenniejszy jest właśnie ten klimat i uwięzione w nim małżeństwo, które przeżywa nagłówki z zeszłorocznych gazet i obserwuje niebo zza firanki.
Zaintrygowało mnie Appendix Solariana, niemniej mam z tym tekstem pewien kłopot… jakby to… Hm. No dobra, miejmy to za sobą: nie czytałam Solaris. Ani nawet nie oglądałam żadnej ekranizacji. Nic a nic. Tymczasem Appendix… jest czymś, co najprędzej nazwałabym fanfikiem do Solaris właśnie. Tyle tylko, że ja musiałam sprawdzać na Wikipedii, czy ten Kris i ta Harey to faktycznie z Solaris są, no i kim jest ten tam Gibarian. Z kolei ten element, który byłam w stanie zrozumieć, a który także odnosił się do Lema, wywołał we mnie mieszane uczucia, muszę przyznać. Chyba po prostu to, co potrafiłam znaleźć u Żwikiewicza, kłóci się z tym, co już sobie wypaliłam głęboko w mózgu i do czego się przywiązałam.
Trzecim krótkim – najkrótszym zresztą – opowiadaniem jest Sejmor Srebrnołuski i na pierwszy rzut oka jest to tekst fantasy: bohater idzie zabić smoka. I tutaj mam na odwrót niż w przypadku W cieniu Sfinksa: większość tekstu mnie nie porwała, dopiero końcówka rzeczywiście wywołała emocje.

Ale tak naprawdę przecież, jak wspominałam, najważniejszy jest Kajomars. Cóż, naprawdę chciałabym umieć coś powiedzieć o tym opowiadaniu. Serio. A tymczasem przychodzi mi do głowy tylko stwierdzenie, że nic z niego nie zrozumiałam.
Kajomars jest dziwny. Przede wszystkim ze względu na język – nie byłam na to przygotowana, przyznam. Na te wszystkie zawiłe opisy, operowanie głównie kilkoma kolorami i komponowanie za ich pomocą coraz to nowych scenerii. Na takie stężenie niezwykłości. Narracja w Kajomarsie ogromnie działa na wyobraźnię i budzi emocje. Natomiast gdyby ktoś mnie zapytał, jak to wszystko tam faktycznie wyglądało, kazał rozrysować czy opowiedzieć własnymi słowami – najpewniej bym poległa. Bo pamiętam różowość, kości zatopione w chłodnym szkliwie, światła i niezwykłe wnętrzności Bestii, kiedy Jordan zamknął się z nią w kryształowej bańce odizolowanej, prywatnej czasoprzestrzeni. Nie wiem jednak, do czego to wszystko przypiąć. W Kajomarsie nie ma wyjaśnień – prawdę mówiąc nie wiem nawet za bardzo, kim była Anestezja. To znaczy dostałam w tekście jakieś szczątkowe sugestie, więc trochę się domyślam, próbuję ją wyczytać z imienia. I tak jest ze wszystkim: czytelnik musi odtworzyć sobie ten świat, którego strzęp pokazał nam autor w Kajomarsie.
Jak teraz o tym myślę, to podoba mi się coś takiego – po prostu nie byłam przygotowana.
Bohaterowie, choć są dziwni i zachowują się w wielu momentach zupełnie nieracjonalnie lub z niemal teatralną przesadą, każą w siebie uwierzyć i zaangażować w ich losy. Ja, oczywiście, źle ulokowałam swoje sympatie, no ale to kwestia przyzwyczajenia. W każdym razie mam wrażenie, jakby Jordan, Biesnowaty i Anestezja wspólnie tworzyli kompletnego człowieka. Są żywiołowi i wyraziści, ale każdy jest tylko uwypukloną cechą – bez historii, całej reszty charakteru, bez pragnień. Ze względu na skrajną odmienność, oczywiście działają sobie na nerwy, ale jednak wracają do lądownika, jakby tylko będąc razem mogli znaleźć ukojenie.
I kiedy już myślałam, że nadążam, że oto narrator roztacza przede mną ponurą, ale nade wszystko niezwykłą wizję świata i analizuje człowieka osadzonego w tych realiach, pojawia się tytułowy Kajomars i znów się pogubiłam. Niemniej kombinowanie, o co chodzi z Bestią, Biesnowatym i całą resztą to wciągające zajęcie i nie mogę powiedzieć, żeby zmuszenie czytelnika do ruszenia mózgiem było wadą zbioru opowiadań.

Jeśli mam naprawdę wskazywać wady, to będzie to jakoś wydania. Raz, że okładka jest zwyczajnie szpetna (naprawdę, wystarczy fotka autora na odwrocie - po co na front dawać grafikę, która wygląda jak niechciany bękart Żwikiewicza i Na'vi, któremu coś wyrosło na głowie?) i gdybym miała decydować o zakupie tej książki, skutecznie by mnie od tego odwiodła. Ale gorzej, że opowiadania chyba nie otarły się o korektę. Sporo jest irytujących zjedzonych liter, nadprogramowych ogonków, randomowych spacji – a to o tyle przeszkadza, że styl Żwikiewicza wymaga naprawdę mocnego skupienia się nad formą, nad poszczególnymi słowami i związkami frazeologicznymi. Nie ma mowy o prześlizgnięciu się przez tekst i wyłapaniu tylko treści. Więc te wszystkie drobne pomyłki wybijają czytelnika.

Prawda jest taka, że wciąż nie wiem, co myśleć o pisaniu Wiktora Żwikiewicza. Z mojej perspektywy mogę powiedzieć tylko tyle, że jest inne. I na tyle mnie zaintrygowało, że zaraz sięgam po Delirium… – ciekawa jestem, jak będzie się prezentowała powieść. Ale nawet jeśli moja przygoda z tym autorem skończy się prędzej niż bym planowała, myślę, że zbiorek Kajomars i inne opowiadania i tak warto przeczytać. Nawet jeśli nie przypadnie do gustu, to przecież lektura na jeden wieczór.




Znowu puste wnęki poniżej złotej obręczy. W każdej zaklęsłe lustro. W mgnieniu oka Anestezja może tam przejrzeć swoją dymną cielesność. Wszystkie zwierciadła, w przelocie, zaparowane jej nadprzewodliwym oddechem.
A oni niżej. Głębiej.
Bestia chichocze. Biesnowaty wyje i szykuje pięści. Jordan wyrywa szklane włosy z głowy. Anestezja nuci im słodką kołysankę.
Tak spadają zgodnie, rozświetleni swobodnie, niby pochodnia strącona do dna, o jakim nie śniła przejrzystość kosmosu.

poniedziałek, 16 maja 2016

Fraa serialuje albo: dobry serial to krótki serial

(źródło)
No dobra. Ostatnimi czasy moje internety rozbrzmiewają płaczem i zgrzytaniem zębów, gdyż ABC anulowało pierdylion seriali. No i nie będzie kolejnego sezonu Galavanta, Agentki Carter, Castle, American Crime, The Real O’Neils… wiecie, czyli – poza Galavantem – nie będzie iluś tytułów, które przepisałam właśnie z jakiejś tabelki, bo przecież albo nigdy o nich nie słyszałam, albo słyszałam gdzieś przelotnie, ale i tak nie wiem, o czym to. No i internety mi huczą, że łojzicku, drama, wszyscy zginiemy. I to mi uświadomiło dwie sprawy:

Po pierwsze: jak strasznie społeczeństwo w ostatnich latach uzależniło się od seriali. Wow. Pamiętam, że jeszcze jakiś czas temu seriale to były takie zapychacze, ot, telewizor sobie brzęczał, a człowiek zajmował się swoimi sprawami. Wyjątki stanowiły opery mydlane i inne tasiemce, oglądane przez szacowne gospodynie domowe. A teraz seriale kwitną. Gdzie się nie obejrzę, ludzie oglądają seriale, namiętnie, po kilka jednocześnie. Na nic nie mają czasu, no bo serial. Czy one naprawdę stały się tak bardzo lepsze, że są tego wszystkiego warte? Nie wiem. Nie mam pojęcia, z czego wynika serialowy boom. Nie mogę powiedzieć, żeby mnie to jakoś szczególnie pasjonowało, niemniej odczułam lekkie zaskoczenie, że hej – ludzie serio uzależniają się na całe lata od śledzenia losów serialowych bohaterów.
Po drugie: jakie zatrzęsienie jest tych seriali! Jak, kiedy one wszystkie się pojawiły?! W dodatku one się ciągną tak straszliwie… o tytułach, które porzuciłam kilka lat temu, dowiaduję się, że one wciąż są kręcone, dziewiąte, dziesiąte sezony… nie wiem, co w nich się dzieje, bo myślałam, że fabuła już dawno się domknęła, ale jednak coś ktoś z tego jeszcze wyciska.

I nie, nie mam tu na myśli tego, że ja jestem taka twarda i hipsterska, bo nie oglądam. Wspominałam już nie raz: to po prostu kwestia braku cierpliwości i systematyczności. Obejrzę parę odcinków, nawet mi się spodoba, ale potem trzeba się zająć czymś innym i jakoś to przywiązanie do historii opada w międzyczasie, że koniec końców w ogóle mi wylatuje z głowy, żeby obejrzeć kolejne epizody. Nie wykluczam, że tracę przez to sporo fajnych fabuł i nie znam wielu ciekawych bohaterów.
Czasem jest tak, że jednak serial na tyle mocno przykuje moją uwagę, że łykam go w całości – tak było z Deadwood, z Kompanią braci (no, plus to oglądałam z Ulvem, zawsze jakoś lepiej się zebrać, jak pilnuje mnie druga osoba), a potem z Galavantem. Wszystkie te seriale mają jedną wspólną cechę: są krótkie. Oczywiście, Deadwood miało być dłuższe. To widać, że wszystko było rozgrzebane pod czwarty sezon. Ale ja i tak się cieszę, że nigdy go nie nakręcono. Dzięki temu jeden z moich ulubionych seriali nigdy nie spadł poniżej pewnego poziomu – nie zdążył (w przeciwieństwie do Dra House’a, Dextera, Supernatural, Big Bang Theory i miliona innych serii, które podglądałam na początku, a potem odpadłam). Z tego samego powodu cieszę się, że anulowano Galavanta. Nie chciałabym oglądać, jak ci wszyscy cudowni bohaterowie zaczynają sami się plątać w tym, o co im w ogóle chodzi, jak twórcy próbują coraz mocniej kombinować, żeby zrobić coś „bardziej” niż poprzednie sezony. Nawet jeśli trochę mi szkoda, że nie będzie więcej Garetha ani Richarda – to dobrze. To taka pozytywna tęsknota.

(źródło)
I w ten sprytny, płynny sposób, chcę tak naprawdę napisać, że oglądałam drugi sezon Galavanta na bieżąco, a kiedy skończyłam, w ogóle zapomniałam o tym opowiedzieć na blogu. Dopiero wokół-anulacyjna histeria jakoś mi o tym przypomniała. No więc opowiadam.

Po pierwsze, motyw muzyczny drugiego sezon wydał mi się o wiele słabszy. Melodię z pierwszego mogę nucić do tej pory, z drugiego zaś – z trudem sobie przypominam. Po prostu nie wywarła żadnego wrażenia.
Po drugie, zdaje się, że wspominałam o tym przy okazji pierwszego sezonu: miałam wrażenie, że kolejne odcinki powstają w ten sposób, że twórcy patrzą na to, co nakręcili do tej pory i widzą, że hej, ta totalnie epizodyczna postać jest strasznie fajna jednak – szkoda odstawiać na boczny tor, wykorzystajmy ją jeszcze! No i postaci epizodyczne dołączały do „drużyny”. Każdy, kto pojawiał się na ekranie, miał swoją znaczącą rolę do odegrania w całej historii. Początkowo wydawało mi się to dziwne, ale koniec końców to właśnie wyszło super, bo nikt nie pojawia się bez sensu, wszyscy są mocno osadzeni w fabule. W drugim sezonie właśnie tego strasznie mi brakowało. Galavant jakoś się rozdrobnił. Pojawia się z piosenką Kylie Minogue czy Sheridan Smith, ale później znikają i widz zostaje z dziwnym poczuciem, że tych lasek równie dobrze mogło przecież nie być. Kaman, Isabella mogła zrzucić diadem choćby potykając się o dywan czy cokolwiek w tym stylu. Te występy brzydko pachniały mi komunikatem do widza: „patrzcie, wykosztowaliśmy się na Kylie Minogue, lubcie nas!”.
W dodatku miałam wrażenie, że miejscami intryga jest już nieco przesadzona w ten czy inny sposób. „Telefoniczne” odwołanie do współczesności było dla mnie zbyt nachalne. Z kolei w ogóle całe nieporozumienie z krową – naciągane. Przez to odrobinę trudniej było mi kupić całą tę historię.
Nie jest jednak tak, że drugi sezon mi się nie podobał. Po prostu miał pewne… cienizny. Ale między nimi mamy mnóstwo świetnego, zabawnego materiału, bah!, trafiają się też momenty całkiem wzruszające! Wątek Garetha i Madaleny zupełnie mnie urzekł, szczególnie w scenie z kolczykami, które Gareth wręczył królowej – piszczałam z uciechy jak debil, widząc, jak bardzo ta dwójka do siebie pasuje… no, na pewnych płaszczyznach, oczywiście. Richard był, jak zawsze, doskonały, nawet jeśli stopniowo stracił nieco ze swojej safandułowatości. Bezbłędni do samego końca zostali Kucharz i Gwyn, którzy stworzyli jedną z najfajniejszych par, jakie w życiu widziałam. Szkoda, że zabrakło piratów, ale dobrze, że byli chociaż przez ten krótki czas. Uradowało mnie pojawienie się Nicka Frosta w roli giganta. Wormwood też był fajny – szczególnie w tym swoim rozdwojeniu między mściwym czarnoksiężnikiem a organizatorem ślubów, gdzie oba te „etaty” traktował równie poważnie. No i wreszcie sama historia, choć osadzona na słabej bazie, rozkręciła się w fajny, ciekawy sposób, była finałowa rozwałka, ciekawie też się wszystko skończyło. Oczywiście, daje się tam dostrzec solidną furtkę do kolejnego sezonu, ale jednocześnie najważniejsze rzeczy są domknięte na tyle definitywnie, że nie ma konieczności kręcenia go.
No i nikt go nie kręci. I dobrze.
Po prostu o ile pierwszy sezon Galavanta to było objawienie i parę godzinek niepohamowanej radochy, o tyle sezon drugi jest… świetny. Tylko tyle w porównaniu z wcześniejszymi odcinkami, niemniej aż tyle w ogólnym kontekście tego, co można napotkać w kinie i telewizji.

(źródło)
A skoro już odhaczyłam Galavanta, to siłą rozpędu wspomnę jeszcze o innym serialu, który ostatnio obejrzałam, gdyż – tak właśnie! – jest krótki. No, przynajmniej na razie.
The Expanse – podsunął mi go Ulv (jak większość serialowo-filmowych niespodzianek), uspokajając, że to tylko dziesięć odcinków. Oczywiście, będzie drugi sezon, ale to nie szkodzi. Mam tolerancję maksymalnie do trzech.
Serial jest historią osadzoną około dwieście lat w przyszłości. Ludzkość zdołała wychylić się nieco poza granice Ziemi, skolonizowała Marsa, usadowiła się też na stacjach w obszarze pasa asteroid. I wszystko byłoby pięknie, ale z czasem narosły różnice między poszczególnymi społeczeństwami, a wraz z różnicami – przyszły antagonizmy. Skutek jest taki, że wojna między Ziemią, Marsem i Pasem wisi w powietrzu.
W takich realiach poznajemy bohaterów: a będzie to z jednej strony detektyw z Pasa, z drugiej – niedobitki z rozstrzelanego w przestrzeni statku. Z trzeciej: mamy też politykę na najwyższych szczeblach i próbę zapobiegnięcia wojnie. Choć początkowo miałam wrażenie, że historia toczy się dość chaotycznie, z czasem jednak wątki bardzo ładnie i coraz mocniej zaczynają się zazębiać, a fabuła wciąga. Fantastycznie są zarysowane te antagonizmy między poszczególnymi społecznościami: każdy ze światów ma swoje racje i w każdym znajdzie się ktoś, kto wzbudza sympatię. Widać, jak ludzie na przestrzeni lat wpadli w pułapkę strachu i wzajemnych oskarżeń, z której nie da się teraz ot tak po prostu wyjść. Jedno, czego na tym polu żałuję, to że tak skromnie pokazano nam na razie Marsjan. Ale liczę na to, że to się może zmienić w drugim sezonie.
Klimat panujący na stacjach momentami przywodzi mi na myśl Blade Runnera – mamy ciemne, niemal duszne przestrzenie, rozświetlone neonami i zatłoczone. Między tym wszystkim chodzi detektyw Miller (Thomas Jane) i poszukuje zaginionej dziewczyny. Wyobrażam sobie, że gdyby serial chciał koncentrować się bardziej na nim, a nie na kilku wątkach jednocześnie, całość mogłaby bardzo ładnie zagrać w klimatach noir. Ale, oczywiście, to luźna uwaga, a nie faktyczne życzenie. Bo inne wątki są równie fajne.
(źródło)
Ocaleńcy z Canterbury to dziwna zbieranina ludzi, którzy tak naprawdę nic o sobie nie wiedzą. Podoba mi się, jak z czasem się poznają i „docierają”. Podoba mi się lojalność Amosa (Wes Chatham) wobec Naomi (Dominique Tipper), a także historia Alexa (Cas Anvar). Tak naprawdę z nich wszystkich najmniej lubię Holdena (Steven Strait) – jest jakiś taki bez wyrazu, przez cały sezon nie potrafiłam się do niego przekonać. Właściwie nie rozumiem, czemu wszyscy go słuchają.
Fantastyczna jest Chrisjen Avasarala (Shohreh Aghdashloo), choć przyznam, że w którymś momencie trochę się zgubiłam, czego ona naprawdę chce. Ale to już taki mój defekt, że w intrygach politycznych się zawsze gubię. Zawsze. Nie przeszkadzało mi to kibicować bohaterce, a niekiedy też współczuć jej i bać się o nią.
Przed kamerą przewija się też masa postaci epizodycznych, z których właściwie każdy jest bardzo wyrazisty i wnosi do historii coś ciekawego. Policjanci, szpiedzy, żołnierze, a nawet prostytutki – oni wszyscy mają do odegrania swoją rolę w fabule, a ponadto bardzo fajnie wzbogacają nasz obraz tego świata.

Kolejnym elementem, o którym muszę wspomnieć, jest niesamowita oprawa wizualna i rozmach The Expanse. Byłam zaskoczona, że takie zdjęcia widzę w serialu telewizyjnym – przecież to by wyglądało imponująco w kinie! Nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że ten tytuł marnuje się trochę na małym ekranie. Naprawdę jest na co popatrzeć.

Przyznam, że kiedy pojawiły się napisy po finale dziesiątego odcinka, byłam przekonana, że Ulv się pomylił – że gdzieś tam są kolejne epizody, no bo przecież to się strasznie no… no nie, tak nie wolno kończyć. W ogóle jak to? Dlaczego? Ale jednak: to nie pomyłka. Serial bardzo skutecznie zawiesił mnie w stanie najwyższej ciekawości. Nie wiem, czy ta ciekawość utrzyma się do 2017 r., kiedy ma powstać drugi sezon, ale na razie daje radę. Ogólnie cóż… polecam.




When you spend your whole life living under a dome, even the idea of an ocean seems impossible to imagine.

[porucznik Lopez, The Expanse]
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...